Rozmowa z majorem rezerwy WP, Janem Gajdzisem, przeprowadzona w Polsce przez Krystynę Starczak-Kozłowską.
Rok temu odszedł Jan Gajdzis, niezapomniany, przystojny i postawny major rezerwy Wojska Polskiego. Pogrzeb w Szczecinie, gdzie mieszkał z rodziną, był swoiście piękny, głęboko zapadający w serce, bo niezwykły majestat stwarza sam rytuał wojskowy: najpierw miała miejsce żołnierska warta honorowa przy trumnie, potem wśród ogromnego tłumu uczestników ostatniej drogi majora jego trumna górowała na lawecie, a nad otwartym grobem zabrzmiała gromko salwa honorowa przybyłej kompanii WP.
Z Jasiem Gajdzisem przed paru laty przeprowadziłam wywiad na temat jedynej w swoim rodzaju konspiracji, w której uczestniczył za czasów trwania PRL-u. Bo był to chyba jedyny w Polsce, a może w całym Układzie Warszawskim oficer byłego Ludowego Wojska Polskiego, który został magistrem teologii, będąc czynnym majorem LWP. Będąc już majorem rezerwy WP, opowiedział mi, jak udało mu się podczas służby wojskowej ukończyć zaocznie Akademię Teologii Katolickiej w Warszawie, a potem pracować m.in. jako teolog w Rodzinnej Poradni Diecezjalnej pod kierunkiem biskupa szczecińskiego Stanisława Stefanka.
– Zaoczne studia na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie rozpoczął Pan w 1984 roku pod kierunkiem ks. arcybiskupa Kazimierza Majdańskiego. Jak to było w owych czasach możliwe?
– Nie ma rzeczy niemożliwych, zwłaszcza że dla mnie owe studia były sprawą ważniejszą niż awans wojskowy. Mimo oficjalnego panowania ideologii marksistowskiej zawsze byłem jej przeciwny i Akademia Teologii Katolickiej stanowiła rodzaj mojej prywatnej opozycji. Byłem oczywiście świadom konsekwencji, wiedziałem, że jest to równoznaczne z rezygnacją z dalszych awansów.
– Jak mi wiadomo, każdy studiujący oficer LWP musiał powiadamiać przełożonych i mieć zezwolenie od dowódcy Okręgu Wojskowego. Jak Pan ominął tę przeszkodę?
– Studiowałem bez zezwolenia, bo gdybym zgłosił chęć takich studiów, zostałbym najprawdopodobniej dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Wdzięczny jestem władzom kościelnym, które nie skreśliły mnie z listy, chociaż w ankiecie podawałem, że jestem czynnym oficerem.
– Nie rozumiem jednak, jak mógł Pan "niezauważalnie" przez 5 lat dojeżdżać ze Szczecina na egzaminy do Warszawy, a na zajęcia Akademii Teologii uczęszczać w Szczecinie?
– Wykorzystywałem w tym celu urlopy, a gdy nie było innej możliwości – brałem czasami zwolnienia lekarskie.
– Czy był Pan na tyle niesubordynowany, by wiedzę zdobytą na Akademii Teologii wykorzystywać w pracy z żołnierzami? Wobec konfidentów, od których roiło się w LWP, było to chyba niemożliwe?
– Zawsze wobec żołnierzy podkreślałem wagę zachowania najwyższych wartości chrześcijańskich. Jakoś udawało mi się bezkarnie mówić żołnierzom, że nie ma moralności socjalistycznej czy kapitalistycznej – istnieje tylko jedna moralność, zawarta w Dekalogu. Oni mnie chyba rozumieli i żaden nie doniósł.
– Wiadomo powszechnie, że w PRL-owskim wojsku kadra polityczna była rozbudowana do rozmiarów monstrualnych. Proszę to jakoś unaocznić.
– Oto przykład: byłem w pułku jedynym szefem rozpoznania, tzn. w razie podjęcia decyzji walki pierwszy zobowiązany byłem podać dowódcy pułku wiadomości o nieprzyjacielu. Powtarzam: tylko sam jeden byłem powołany do pełnienia tej ważnej służby, natomiast zawodowych oficerów politycznych było w pułku około 15 plus czterech podoficerów.
– Do czego sprowadzało się ich zadanie?
– W razie decyzji walki podać w raporcie, ile kościołów jest na danym terenie, ile kaplic, jaka mniejszość narodowa go zamieszkuje...To było po prostu marnowanie czasu i państwowych etatów. Praca politruków w czasie pokoju była pozorowana: liczyli, ile kar i wyróżnień było w pułku, ile wypadków się zdarzyło – a tak naprawdę badali bez przerwy nastroje w wojsku. Mieli swoich żołnierzy – agitatorów, którzy rozsiewali propagandę wśród kolegów, bacznie obserwując ich reakcje – by potem o tym meldować, gdzie trzeba...
– W każdym okręgu był zarząd polityczny LWP?
– ...i mógł on podejmować decyzje poza zasięgiem dowódcy okręgu. Jak działali politrucy, najlepiej świadczy pogrzeb mojego brata, Stefana Gajdzisa, zawodowego pilota wojskowego, który stracił życie w wypadku lotniczym w Pruszczu Gdańskim. Oficerowie polityczni pilnowali wówczas, aby na trumnie nie znalazł się przypadkiem krzyż, zastraszyli też zrozpaczoną żonę mego brata, aby nie urządzała pogrzebu katolickiego, bo wówczas straci wszystkie przywileje wdowy po wojskowym...
– Jak daleko sięgała indoktrynacja korpusu oficerskiego w PRL?
– Generał Jaruzelski rzucił hasło: "Każdy oficer – oficerem politycznym!". Politrucy zmuszali nas, aby każdy oficer liniowy prowadził zajęcia polityczne, sami natomiast nie prowadzili musztry jak my. Nienawidziliśmy ich za to, rosły antagonizmy.
– Jak wykorzystuje pan zdobytą na Akademii Teologii wiedzę religijną?
– Byłem nauczycielem religii w schronisku dla nieletnich, a także w szkole podstawowej, a teraz pracuję jako teolog w Rodzinnej Poradni Diecezjalnej pod kierunkiem biskupa szczecińskiego, Stanisława Stefanka.
– Niektórzy antagoniści twierdzili, że wprowadzenie religii do szkół uczyniło z niej jeszcze jeden przedmiot do wkuwania...
– Religia powróciła do szkół, a nie została wprowadzona. Kto może sugerować, że nasza wiara wprowadza zło do szkół...?!! Uczy przecież kochać człowieka, stawia wymagania etyczne, co niełatwe jest w społeczeństwie częściowo zdeprawowanym przez totalitaryzm. Wykorzystując pewien chaos okresu przejściowego, w którym się ciągle jeszcze znajdujemy i związane z tym trudności ekonomiczne – zwolennicy filozofii materialistycznej pragną odzyskać utracone pozycje, ale jest to niemożliwe, nie da się bowiem cofnąć biegu historii.
– Czy wykorzystuje Pan pozycję świeckiego teologa dla dobra swych dawnych kolegów wojskowych?
– Często "ratowałem" ich w sytuacjach niełatwych, gdy po latach ich dzieci chciały wziąć ślub kościelny, a nie zostały dotąd ochrzczone. Pięciu pułkowników rezerwy zwróciło się do mnie, bym dał w tej sprawie poręczenie. No i zostałem ojcem chrzestnym pięciu 24-latków...
Rozmawiała
Krystyna Starczak-Kozłowska