farolwebad1

A+ A A-
Stanisław Michalkiewicz

Stanisław Michalkiewicz

Artykuły, felietony, komentarze, aktualności.

piątek, 19 październik 2012 14:08

Teoria spiskowa wraca do łask

Napisane przez

michalkiewiczCo tu gadać – za Kaczora było lepiej. Podobnie jak za Gomułki było więcej śniegu niż za Gierka, to – jak pamiętamy – za Kaczora było więcej deszczu niż za Tuska – a mimo to nikt nigdy nie odwołał meczu z powodu podtopienia Stadionu Narodowego.

Inna sprawa, że wtedy nie było jeszcze Stadionu Narodowego, ale to właśnie było dobre, bo teraz, kiedy Stadion Narodowy jest, mamy z nim tylko same zgryzoty. Już nie chodzi o to, że kosztował znacznie więcej niż opiewał pierwotny kosztorys, chociaż ta okoliczność wzbudza podejrzenia, że cała konstrukcja może być przeżarta korupcją i któregoś dnia zawalić się na głowy zgromadzonej publiczności, ale przede wszystkim o niemożność ustalenia, kto właściwie podjął decyzję, by nie otwierać stadionowego parasola. "Ksiądz pana wini, pan księdza, a nam prostym zewsząd dobrobyt" – trawestował Mikołaja Reja satyryk w dobie pierwszej propagandy sukcesu za Gierka.


Dzisiaj, kiedy przeżywamy kolejne wydanie propagandy sukcesu, tamta trawestacja nic a nic nie straciła na aktualności. Przeciwnie – nawet jakby zyskała i kiedy z powodu intensywnej kontroli w Ministerstwie Sportu i Narodowym Centrum Sportu nie możemy się dowiedzieć, jaką rolę odegrały te potężne instytucje w podtopieniu Stadionu Narodowego, Polski Związek Piłki Nożnej domaga się odszkodowania za straty materialne i "wizerunkowe", spowodowane odwołaniem meczu.


Jestem prawie pewien, że intensywna kontrola nie doprowadzi do ustalenia autora fatalnej decyzji, podobnie jak mimo upływu ponad 20 lat nie można ustalić autora decyzji o wprowadzeniu w naszym nieszczęśliwym kraju moratorium na wykonywanie kary śmierci. Chociaż ów dobroczyńca ludzkości, a zwłaszcza – dobroczyńca zbrodniarzy pozostaje anonimowy do dnia dzisiejszego, wszystkie organy naszego demokratycznego państwa prawnego w podskokach się do tej decyzji akomodowały.
Normalnie wyjaśnić tego fenomenu się nie da, chyba że odwołamy się do teorii spiskowej, według której prawdziwą władzę w naszym nieszczęśliwym kraju trzymają bezpieczniackie watahy, natomiast Umiłowani Przywódcy, co wszyscy prezydenci, premierzy i tak dalej – pełnią rolę dekoracyjną, żeby było ładniej.


Jeśli tedy wyjdziemy od teorii spiskowej, to wszystko staje się jasne nie tylko w sprawie moratorium na wykonywanie kary śmierci z 1988 roku, ale również w sprawie afery parasolowej na Stadionie Narodowym.
I w jednym, i w drugim przypadku decyzję musiała podjąć bezpieka i to tłumaczy zarówno posłuszeństwo prokuratur i sądów w przypadku moratorium, jak i niemożność ustalenia sprawcy afery parasolowej, a także – zmowę milczenia. Zwłaszcza ta zmowa milczenia stanowi poszlakę potwierdzającą teorię spiskową; żadna z zainteresowanych osobistości nie ma odwagi, by ujawnić tę największą tajemnicę państwową, że punkt ciężkości władzy w naszym nieszczęśliwym kraju znajduje się poza konstytucyjnymi organami państwa.
Na dodatkową poszlakę naprowadzają nas starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz formułowali w postaci pełnej mądrości sentencji – w tym przypadku: is fecit cui prodest, co się wykłada, że ten zrobił, kto skorzystał. A któż bardziej mógł skorzystać na moratorium w sprawie wykonywania kary śmieci w roku 1988, jak nie bezpieka? Niejednemu przecież taka kara słusznie się należała, więc nic dziwnego, że zawczasu się przed tym zabezpieczyli, nakazując niezawisłym sądom zastosowanie się do decyzji anonimowego dobroczyńcy zbrodniarzy.
Wreszcie kiedy odwołać się do teorii spiskowej jeśli nie dzisiaj, kiedy właśnie usłyszeliśmy słowa dyspensy i to z ust samego premiera Donalda Tuska?


Chodzi oczywiście o "drastyczne zdjęcia" ofiar katastrofy w Smoleńsku, jakie ukazały się na stronach internetowych już 28 września, ale zarówno minister Radosław Sikorski, jak i premier Tusk zareagowali na nie dopiero teraz, po dwóch tygodniach, kiedy Platforma Obywatelska ruszyła do odrabiania sondażowych strat spowodowanych i aferą taśmową, i dwoma aferami trumiennymi, w momencie wybuchu afery parasolowej, mając w dodatku świadomość, że w najbliższej perspektywie może dojść również do afery budżetowo-unijnej.
Ponieważ fotografie ukazały się na blogu pewnego Rosjanina z Kraju Ałtajskiego, minister Sikorski wezwał rosyjskiego ambasadora i surowo mu przykazał, by rosyjskie władze wykryły i ukarały winowajcę. Wyobrażam sobie rozbawienie ambasadora na widok groźnych min, których minister Sikorski na pewno mu nie oszczędził w sytuacji, gdy przedstawiciele Stronnictwa Ruskiego w warszawskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych właśnie wysłali na białoruskie adresy tamtejszych stypendystów formularze PIT-ów dla celów podatkowych, dzięki czemu straszliwy Łukaszenka dostał na tacy informacje, kto, ile i za co dostał forsy od naszego nieszczęśliwego kraju. Chi, chi! Cha, cha! O takiej akcji rosyjski ambasador w Warszawie mógł wiedzieć i stąd przypuszczam, że mógł być szalenie rozbawiony groźnymi minami ministra Sikorskiego, chociaż oczywiście niczego nie dał po sobie poznać. Tego, ma się rozumieć, nikt zobaczyć nie mógł, natomiast media głównego nurtu miały okazję pokazania stanowczości ministra Sikorskiego, który potrafi szurać samemu Putinowi.


Z kolei premier Tusk wyraził przypuszczenie, że "nie można wykluczyć", iż Rosjanie zrobili to specjalnie, żeby podsycić płomień pod smoleńskim kotłem. Rzeczywiście – w momencie, gdy Jarosław Kaczyński stara się pokazać, iż PiS ma zdolność koalicyjną, afera zdjęciowa potrzebna jest mu jak psu piąta noga. Ale potrzebna, czy niepotrzebna – tak czy owak premier Tusk daje do zrozumienia, że teoria spiskowa może być prawdziwa. Jest to taka sama dyspensa jak ta, której swoim mikrocefalom udzielił w 2002 roku pan red. Michnik, ujawniając, że nagrał korupcyjną propozycję Lwa Rywina i w ten sposób zdemaskował straszliwy spisek przeciwko spółce "Agora". Jak pamiętamy, mikrocefale natychmiast skwapliwie we wszystko uwierzyli, a kiedy dyspensa została odwołana, znowu w podskokach powrócili do pryncypialnego potępiania teorii spiskowej. No a teraz – sam premier Tusk. Zatem – "jeśli nie teraz – to kiedy? Jeśli nie my – to kto"?


A tu jeszcze na dodatek premier Tusk wygłosił przemówienie zwane "drugim expose", w którym zaprezentował dar przebłagalny dla bezpieki w postaci spółki "Inwestycje Polskie" z budżetem 40 mld złotych, na którą mają złożyć się wszystkie spółki z udziałem Skarbu Państwa. Ta spółka będzie koordynowała państwowe inwestycje, na które premier Tusk zamierza w ciągu 8 najbliższych lat wydać 800 mld złotych. Skąd je weźmie – tego nie powiedział, ale przecież i bez tego wiadomo, że wydrenuje z podatników, czy to bezpośrednio, czy to podnosząc tempo przyrostu długu publicznego. Zaraz tedy sondażowe notowania Platformy Obywatelskiej wyprzedziły sondażowe notowania PiS, ale tylko o jeden procent, co może oznaczać, że bezpieka wprawdzie dar przebłagalny przyjęła, ale zachowuje wobec premiera Tuska chłodną rezerwę. I słuszna jej racja – bo czy premieru Tusku można wierzyć, kiedy tak szasta tymi miliardami?


Nawet najbardziej bezlitosne drenowanie mniej wartościowego narodu tubylczego nie gwarantuje powodzenia, bo właśnie Nasza Złota Pani Aniela namawia się ze swoim francuskim kolaborantem, żeby obciąć subwencje dla krajów spoza strefy euro pod pretekstem kryzysu. Trudno odmówić jej logiki, bo skoro już te nieszczęśliwe kraje podpisały cyrograf Traktatu lizbońskiego, to nie ma już najmniejszego sensu futrować ich pieniędzmi. A skoro tak, to w budżecie na lata 2014–2020 będą musiały obejść się smakiem.
Nasi Umiłowani Przywódcy czują, że mogą przez państwa poważne zostać wydymani, tedy apelują, żeby "walczyć" o "unijny budżet" viribus unitis "ponad podziałami", co w przełożeniu na język ludzki oznacza, żeby w razie wydymania, to znaczy – wybuchu afery budżetowo-unijnej – nie robić sobie nawzajem zarzutów, ani tym bardziej – nie robić zarzutów okupującym nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniakom, zwłaszcza że oficjalnie przecież ich "nie ma".

Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl

piątek, 12 październik 2012 10:38

Do podmianki coraz bliżej

Napisane przez

michalkiewiczAjajajajajajaj! Czyż można robić takie niespodzianki? Przecież to może nawet największego obojętniaka przyprawić o palpitacje serca, a cóż dopiero – Umiłowanego Przywódcę, który właśnie przyssał się do wymienia Rzeczypospolitej w nadziei, że będzie sobie spokojnie ją doił co najmniej do 2015 roku, kiedy to w naszym nieszczęśliwym kraju przypada konstytucyjny termin wyborów parlamentarnych, a może nawet – jak dobrze pójdzie – również przez następne 4 lata, aż do roku 2019?


    Mowa oczywiście o sondażu, który niczym grom z jasnego nieba pokazał, iż notowania PiS są aż o 9 procent wyższe od notowań Platformy Obywatelskiej. Wprawdzie wszyscy niby wiedzą, że te wszystkie sondaże, zwłaszcza na kilka lat przed wyborami, to pic na wodę i fotomontaż – ale sam fakt, że jakaś Schwein taki sondaż spreparowała i opublikowała, z jednej strony wzbudził szalony niepokój, a z drugiej – nie mniej szaloną euforię. Z Salonu dobiegły zaniepokojone nawoływania "Tusku, k... zrób coś!", zaś najwyraźniej wstrząśnięci perspektywą nagłej utraty alimentów Umiłowani Przywódcy drobniejszego płazu wszczęli nawet poszukiwania remedium na własną rękę. Najpobożniejszy senator PO Jan Filip Libicki nawoływał, by w tle sondażu ukazywać chore z nienawiści oczy Antoniego Macierewicza. Ciekawe, że ten sam trick próbowała wykorzystywać bezpieka w 1992 roku w charakterze pozoru moralnego uzasadnienia dla zablokowania ujawnienia ubeckiej agentury w strukturach państwa.
    Okazuje się, że – po pierwsze – myśl raz rzucona w powietrze, prędzej czy później znajdzie swego amatora, a po drugie – że ciągłość w naszym nieszczęśliwym kraju jest większa niż myślimy, a nawet przekracza – zdawać by się mogło – nieprzekraczalne podziały, skoro z repertuaru ubeckiej strategii czerpie dziś koryfeusz myśli konserwatywnej, za jakiego pragnie uchodzić senator Libicki. Zresztą nie tylko on – bo Antonim Macierewiczem straszy również poseł Stefan Niesiołowski, którego podejrzewam o zaawansowaną wściekliznę. Nawiasem mówiąc, poseł Niesiołowski uważa, że wspomniany sondaż został sfałszowany. Wprawdzie został on wzięty do Platformy Obywatelskiej na chłopaka do pyskowania, ale mimo niedopuszczania go do konfidencji, mógł przecież przypadkowo usłyszeć, że w którymś kościele dzwonią. Więc jeśli sfałszowany, to znaczy, że ktoś sfałszował. Kto?


    Ano ktoś taki, kto nie tylko mógłby przekonać TNS Polska do sfałszowania sondażu, ale również skłonić niezależne media głównego nurtu do opublikowania wyników jako sensacji dnia. Tylko jedna możliwość przychodzi mi do głowy – że mianowicie  dokonać mogła tego tylko wojskowa razwiedka. Inną sprawą jest cel, który przyświecałby takiemu fałszerstwu. Po pierwsze – skonfundować zwolenników Platformy i zainicjować w ten sposób proces ucieczki szczurów z niepewnego okrętu, co – po drugie – skłoniłoby osłabioną w ten sposób Platformę do większej podatności na przetasowanie dekoracji na politycznej scenie, a zatem – po trzecie – ułatwiłoby razwiedce dokonanie podmianki, która wydaje się niezbędna w obliczu nadchodzącego kryzysu. Oczywiście poseł Niesiołowski może jak zwykle się myli i żadnego fałszerstwa tu nie ma, bo kolejny sondaż, a właściwie dwa sondaże; pierwszy – Milliward Brown dla radia RMF FM, a drugi – TNS Polski dla "Polsatu"  z 11.10 br., też dają przewagę PiS-owi nad PO. Pierwszy: 42 do 38 proc., a drugi – 30 do 27 procent.


    Wreszcie – sondaże – sondażami, ale oprócz nich są jeszcze inne, znacznie poważniejsze poszlaki wskazujące na zbliżającą się podmiankę. Oto do niedawna stojąca murem za Platformą Obywatelską i rządem Donalda Tuska stacja telewizyjna TVN, którą z kolei podejrzewam, iż została wykreowana przez wojskową razwiedkę i przez nią kontrolowana, ni z tego, ni z owego wbiła rządowi premiera Tuska paskudny nóż w plecy, wywołując kolejną aferę trumienną. Nie chodzi już o zamianę nieboszczyków w trumnach przywiezionych z Moskwy, bo to na pewno będzie jeszcze miało swój ciąg dalszy – ale o aferę z zakupem trumien przez rząd za pośrednictwem zagadkowej instytucji pod nazwą Inspektorat Wsparcia Sił Zbrojnych w Bydgoszczy, który zamówił trumny dla ofiar katastrofy smoleńskiej w firmie SOS Agencja Funeralna, chociaż konsorcjum polskich przedsiębiorstw pogrzebowych zaofiarowało się dostarczyć je i zapewnić transport za darmo. Nie dość, że oferta ta została zlekceważona, to jeszcze za trumny przepłacono, a dodatkowej przyprawy całej sprawie dostarcza okoliczność, że w transakcji maczali palce jacyś konfidenci.


    Na tym zresztą przyprawy się nie kończą, bo z materiału filmowego wynika, iż niektóre sekwencje musiały zostać nakręcone wkrótce po katastrofie, wiosną roku 2010, a inne – później, bo już w zimie – ale gotowy materiał został wyemitowany w czasie największej oglądalności dopiero teraz, kiedy sondaże pokazują przewagę PiS nad PO, kiedy wicepremier Pawlak, użalając się na ministra Rostowskiego, prowadzi rozmowy z przywódcami opozycji, kiedy wystraszony Salon próbuje podkręcać premiera Tuska okrzykami "Tusku, k... zrób coś!", kiedy premier Tusk w pocie czoła przygotowuje na 12 października expose, które ma przyćmić programowe deklaracje i ekonomiczne debaty prezesa Kaczyńskiego i kiedy "minister cyfryzacji" w rządzie premiera Tuska Michał Boni nie ukrywa irytacji na to wbicie noża w plecy.
    "Byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki? – pyta retorycznie poeta. Nie przypuszczam, by tego rodzaju materiał mógł ukazać się "bez wiedzy i zgody" odnośnych Mocy, a skoro się ukazał, to znaczy, że Moce przy pomocy tego i innych posunięć do czegoś zmierzają. A do czegóż mogą w ten sposób zmierzać, jeśli nie do stworzenia atmosfery sprzyjającej dokonaniu podmianki?


    Wprawdzie z czeluści, w których premier Tusk wygotowuje swoje expose,  dochodzą słuchy, że  rząd z wielkim przytupem ogłosi "ozusowanie" tzw. "śmieciowych" umów dla pracowników, tzn. umów o dzieło, piekąc na jednym ogniu dwie pieczenie: jedna, to zneutralizowanie poparcia "Solidarności" dla PiS – bo to właśnie "Solidarność" domagała się objęcia przymusowym ubezpieczeniem społecznym wszystkich umów pracowniczych, a druga – zwiększenie w ten sposób haraczu przechwytywanego przez rząd z gospodarki – ale komentatorzy nie spodziewają się 12 października jakichś rewelacji. Bo też – powiedzmy sobie szczerze – jakichż rewelacji można spodziewać się w państwie okupowanym przez bezpieczniackie watahy, w którym nie można zmienić ustanowionego w 1989 roku modelu kapitalizmu kompradorskiego, w którym iluzja płynności finansowej osiągana jest wyłącznie poprzez zadłużanie kraju w tempie około 10 tys. złotych na sekundę i którego gospodarka jest przekształcana zgodnie z niemieckim programem "Mitteleuropa" z 1915 roku, przewidującym nie tylko ustanowienie w Europie Środkowej niemieckich protektoratów, ale również – przekształcanie ich ekonomiki w gospodarki peryferyjne i uzupełniające gospodarkę niemiecką? Toteż rząd wpędzony w zawirowania próbuje desperacko lawirować między Scyllą a Charybdą, to znaczy – między wrogami chrześcijaństwa i Kościoła a katolicką częścią opinii publicznej, z jednej strony, odrzucając z udziałem koalicji rządowej forsowany przez dziwnie osobliwą trzódkę biłgorajskiego filozofa projekt legalizacji aborcji, ale z drugiej – wprowadzając na porządek dzienny projekt finansowania Kościoła na poziomie 0,3 proc. odpisu z podatku dochodowego, mimo iż Konferencja Episkopatu, łącznie z przedstawicielami innych wyznań, uważa, że bezpiecznym poziomem byłby 1 procent.


    Jednocześnie konsekwentnie zmierza do "uporządkowania" rynku medialnego zgodnie z oczekiwaniami nie tylko bezpieczniackich watah, które nie życzą sobie żadnych mediów, nie kontrolowanych za pośrednictwem kadrowych funkcjonariuszy i konfidentów, ale przede wszystkim – przez Naszą Złotą Panią, której niezależne media w Polsce w przeddzień przystąpienia do realizacji scenariusza rozbiorowego są potrzebne jak psu piąta noga. Toteż zapowiedziana skokowa podwyżka opłat koncesyjnych została uznana przez dyrektora Radia Maryja ojca Tadeusza Rydzyka za posunięcie zaporowe, które może doprowadzić do likwidacji tej rozgłośni.
    Wprawdzie deklaracja posła Palikota, iż przygotowywana jest podmianka w postaci dopuszczenia do obecnej koalicji PO-PSL również Sojuszu Lewicy Demokratycznej, została wyśmiana przez Leszka Millera – ale – po pierwsze – wymowni Francuzi powiadają: "rira bien qui rira le dernier", co się wykłada, że ten się dobrze śmieje, kto śmieje się ostatni, a po drugie – rosyjski minister spraw zagranicznych, książę Gorczakow, podkreślał przy każdej okazji, że nie wierzy informacjom niezdementowanym.


 Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl

piątek, 05 październik 2012 07:32

Jesienny wysyp premierów

Napisane przez


michalkiewiczMasowy charakter i brak jakichkolwiek ekscesów podczas sobotniego marszu pod hasłem "Obudź się Polsko" najwyraźniej zrobił wrażenie nie tylko na bezpieczniakach, ale również na basującym im Salonie. Okazało się bowiem, że przeciwnicy nie tyle może rządu Donalda Tuska, o którym coraz więcej ludzi każdego kolejnego dnia przekonuje się, że jest tylko wystruganym z banana figurantem, co przede wszystkim – okupujących nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackich watah, całkiem spore środowisko i co najważniejsze – zdolne do mobilizacji.
Więc po początkowym zaskoczeniu, zarówno poprzebierani za dziennikarzy funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu, jak i występująca w charakterze rzecznika Salonu żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją pana red. Michnika, rozpoczęli wydziwianie, że "większość Polaków" na manifestacji się nie pojawiła, że nawet 200 tysięcy nie wystarczy, bo do obalenia rządu trzeba 5 milionów – i tak dalej.
Ale uczucie niepokoju jednak się zalęgło, bo przecież do zmiany dekoracji na politycznej scenie może dojść nie dlatego, że 200 tysięcy ludzi stratuje Donalda Tuska, tylko dlatego że bezpieczniacy, kierując się instynktem samozachowawczym, rzucą go na pożarcie. A w takiej sytuacji pożarty będzie nie tyle Donald Tusk, któremu Nasza Złota Pani już pewnie obmyśliła jakieś miękkie lądowanie z Brukseli, co Umiłowani Przywódcy drobniejszego płazu – na przykład majestatyczna pani Małgorzata Kidawa-Błońska, która wkrótce może zaśpiewać z tego samego klucza, co znana z imponującego biustu aktorka Katarzyna Figura, co to wojując z mężem o dzieci i alimenty, przyszła wyżalić się i wypłakać do samego red. Tomasza Lisa, który musiał osobiście ją utulać i uspokoić.


W pewnym sensie sytuację ułatwił im sam prezes Jarosław Kaczyński, wyciągając z cylindra pana profesora Piotra Glińskiego, w charakterze kandydata PiS na premiera "rządu pozaparlamentarnego".
Lansowanie przez prezesa Kaczyńskiego ("a potem lansował mnie przez dwie godziny...") koncepcji "rządu pozaparlamentarnego" pokazuje, że utracił on chyba nadzieję na powrót na fotel prezesa Rady Ministrów w rezultacie wyborów i liczy raczej na udział w jakiejś koalicji. Stąd brak jakiejkolwiek wzmianki o "IV Rzeczypospolitej" i wysadzaniu w powietrze "układu" w zaprezentowanym programie gospodarczym, powściągliwość podczas sejmowej debaty na temat "afery trumiennej", to znaczy – ujawnionej zamiany zwłok Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej – kiedy to prezes Kaczyński tylko przesłuchiwał się i przyglądał występom klubowych harcowników, ale sam nie odezwał się ani słowem, i wreszcie – profesor Gliński, jako premier "rządu pozaparlamentarnego".


Taki rząd już w naszym nieszczęśliwym kraju powstał w roku 2004 pod przewodnictwem szczęśliwego posiadacza aż dwóch pseudonimów operacyjnych, pana prof. Marka Belki. Do tego rządu nie przyznawało się ani jedno ugrupowanie parlamentarne, a przecież rządził on jak gdyby nigdy nic przez 2004 i część 2005 roku, do pojawienia się rządu premiera Kazimierza Marcinkiewicza. No ale w 2004 roku, na skutek nieporozumień na tle podziału łupów, gdzie jako wierzchołek góry lodowej wystąpiła afera Rywina, cała "demokratyczna" dekoracja runęła w gruzy i razwiedka musiała przejść na ręczne sterowanie państwem – i to był właśnie "rząd pozaparlamentarny".


Nawiasem mówiąc, pan Marcinkiewicz jest jednym z szyderców wyśmiewających zarówno pomysł takiego rządu, jak i kandydaturę profesora Glińskiego. Najwyraźniej pamięć ma może i dobrą, ale krótką, bo sprawia wrażenie, jakby zapomniał, iż jego kandydatura, a zwłaszcza obecność na stanowisku premiera rządu, była jeszcze bardziej groteskowa. Tymczasem nie w profesorze Glińskim problem – bo właśnie Kazimierz Marcinkiewicz jest żywym dowodem, że w naszym nieszczęśliwym kraju premierem rządu może zostać dosłownie każdy; obecnie, jakby na potwierdzenie, Solidarna Polska wysunęła kandydaturę Tadeusza Cymańskiego – tylko w tym, dlaczego bezpieka, a zwłaszcza – będąca aktualnie politycznym hegemonem soldateska – miałaby ustanawiać rząd z premierem wysuniętym przez Jarosława Kaczyńskiego? To już prędzej (do kamienicy wchodzi przechodzień, a dozorca pyta: pan do kogo – na co tamten: czy tu mieszka pan Górkiewicz? – a dozorca: nie. Tamten: to może mieszka tu pan Piórkiewicz? – na co dozorca: to już prędzej by mieszkał Górkiewicz!) powierzyliby misję tworzenia "rządu pozaparlamentarnego" Leszkowi Millerowi, albo komuś takiemu.


Prawdopodobieństwo wysunięcia prof. Glińskiego na premiera jest tym mniejsze, że właśnie w niemieckiej prasie pojawiły się publikacje ostrzegające przed Jarosławem Kaczyńskim, że jego celem jest "zemsta". Dlaczego akurat Niemcy obawiają się "zemsty" Jarosława Kaczyńskiego – to doprawdy trudno zgadnąć i bardziej prawdopodobnie można wyjaśnić ten fenomen, że to tylko taka delikatna przestroga ze strony Naszej Złotej Pani.
Ale czy profesor Gliński, czy nie – zmiana politycznych dekoracji najwyraźniej nabiera rumieńców, bo oto wicepremier Waldemar Pawlak nie tylko rozpoczął rozmowy z premierem Tuskiem i ministrem finansów Jackiem Rostowskim, żeby przedsiębiorcy nie musieli płacić podatku VAT jak tylko otrzymają fakturę, a dopiero gdy otrzymają pieniądze – ale również powysyłał listy do ugrupowań opozycyjnych z zaproszeniami do "rozmów indywidualnych". O czym? A o czymżeby, jeśli nie o utworzeniu "rządu pozaparlamentarnego? Zresztą może nawet i "parlamentarnego"; w końcu to przecież wszystko jedno, bo i tak i tak o wszystkim zdecyduje bezpieka przez swoich konfidentów, tak samo jak w 1992 roku, kiedy to podczas "nocnej zmiany" młodszy o 20 lat Waldemar Pawlak usłyszał po raz pierwszy: "panie Waldku, pan się nie boi!". Akurat w listopadzie ma się odbyć kongres PSL, na którym prezes Pawlak będzie jedynym kandydatem na prezesa, podobnie jak w swoim czasie bywał prezes Gucwa, więc może on nawet i lepszy od Leszka Millera, bo i ostentacja mniejsza, a poza tym ten cały Miller jednak jeździł do CIA do Langley i rehabilitował Kuklińskiego, podczas gdy Waldemar Pawlak zawsze jeździł tylko tam, gdzie trzeba.


Zwiastunem zbliżającej się podmianki jest też inicjatywa posła Palikota, który na razie nałożył surdynę na poślęcie Grodzkie, jego genitalia, sodomitów i bezbożniaków ze swojej dziwnie osobliwej trzódki – bo też chce podlizać się przedsiębiorcom, zwołując na 13 października "kongres małych i średnich przedsiębiorstw", na którym ma zaprezentować makagigi w postaci projektów ustaw, które mają przychylić przedsiębiorcom nieba. Na mieście mówią, że te projekty robi im na obstalunek pan Witold Modzelewski. Jeśli to prawda, to sprawdzałoby się porzekadło, że najlepiej potrafi naprawić zegarek ten, kto go popsuł – bo wiadomo, że przy tworzeniu istniejącego systemu podatkowego w naszym nieszczęśliwym kraju właśnie pan prof. Witold Modzelewski magna fuit. 

Ale jeśli nawet, to i tak będzie tylko makagigi, bo jeśli z uwagi na sytuację finansową nie ma pewności, czy suplika Waldemara Pawlaka, próbującego wykreować się na Wielką Nadzieję Przedsiębiorczości, zostanie wysłuchana, to cóż dopiero mówić o całym "pakiecie" posła Palikota? Pieniędzy, jak wiadomo, brakuje na wszystko, więc rekompensujemy sobie te braki jesiennym wysypem premierów. Tylko patrzeć, jak jakiegoś osobliwca wystruga z banana i poseł Palikot, a przecież na nim świat się nie kończy, bo życie przecież jest i poza Sejmem.
Stanisław Michalkiewicz

piątek, 28 wrzesień 2012 10:56

Sto kwiatów z jednego korzenia

Napisane przez

michalkiewiczAch, cóż by się stało z naszym demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, co by poczęli Umiłowani Przywódcy, gdyby nie "służby", no i oczywiście – oficerowie prowadzący? Już pomijam drobiazg, że ci Umiłowani Przywódcy zostali powystrugiwani z banana jeśli nie podczas pierwszej selekcji kadrowej, którą w "strukturach podziemnych" przeprowadził generał Czesław Kiszczak z osobami zaufanymi i w następstwie której w 1989 roku nasz Kukuniek budował nową Solidarność już nie od dołu – jak nieopatrznie zdecydowano w roku 1980 – tylko od góry – według rozdzielnika – to w selekcjach kolejnych. Bo po pierwszej selekcji, niby przecież starannej, zdarzały się jednak niedopatrzenia.


Oto na przykład 6 kwietnia 1990 roku, niby już zatwierdzony, a nawet wybrany na posła Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Roman Bartoszcze oświadczył na sali plenarnej w Sejmie, że zwłoka z decyzją o przejęciu majątku po PZPR była działaniem celowym, mającym na celu umożliwienie zniszczenia dokumentów świadczących o współpracy wielu czcigodnych osobistości ze Służbą Bezpieczeństwa. Na to porwał się z miejsca poseł Bronisław Geremek, sugerując, by poseł Bartoszcze niezwłocznie te zarzuty odwołał. Poseł Bartoszcze jednak, zamiast w podskokach je odwołać, jeszcze zuchwale je podtrzymał, wobec czego poseł Geremek zwrócił się do premiera o wszczęcie postępowania wyjaśniającego. Co tam pan premier Mazowiecki w ramach postępowania wyjaśniającego posłowi Bartoszcze zrobił, jakie bliskie spotkania III stopnia mu przedstawił – tego już się pewnie nigdy nie dowiemy, ale 11 kwietnia poseł Bartoszcze podczas plenarnej sesji Sejmu wyjaśnił, że jego poprzednia wypowiedź została niewłaściwie zrozumiana. Tak naprawdę bowiem chciał powiedzieć, że popiera całym sercem apel premiera Mazowieckiego o "oddzieleniu grubą kreską".
Generalnie jednak triumfowała świadoma dyscyplina, wzmacniana, przynajmniej w wielu pojedynczych przypadkach, "poczuciem wspólnoty losów", dzięki czemu można było pod kierownictwem partii budować nie tylko gospodarkę rynkową, mnożąc w tempie stachanowskim nowe urzędy i nowe regulacje, ale również – demokrację i pluralizm. Niech tam sobie rozkwita sto kwiatów – byle wszystkie czerpały soki z jednego korzenia, oczywiście dyskretnie ukrytego przed wścibstwem osób niepowołanych. Temu celowi służyły kolejne selekcje kadrowe wsparte hodowlą własną, aż wreszcie doczekaliśmy się Umiłowanych Przywódców, na których można polegać w każdej sytuacji.
Ale to się tak tylko mówi, żeby było ładniej. Jak już z kogoś zrobiono Umiłowanego Przywódcę, to przeważnie dlatego, że nie nadawał się do zadań poważniejszych niż "haratanie w gałę", toteż kiedy sytuacja staje się poważna, od razu widać, że zgodnie z leninowskimi normami życia partyjnego trzeba "ufać i kontrolować".


Oto na skutek wątpliwości, jakich nabrała niezależna Prokuratura Wojskowa, czy aby wszystkie ofiary smoleńskiej katastrofy leżą w trumnach im przypisanych, na początek zarządzone zostały dwie ekshumacje. Zaraz się okazało, że wątpliwości były uzasadnione i w trumnie Anny Walentynowicz leży zupełnie ktoś inny – podobnie jak kiedyś w trumnie, w której miał leżeć Stanisław Ignacy Witkiewicz. Jak pamiętamy, nie był to żaden Witkiewicz, tylko jakaś nieboszczka – a przecież to dopiero początek wątpliwości. Dlaczego niezależna Prokuratura Wojskowa nabrała tych wątpliwości akurat teraz, kiedy gołym okiem widać postępujące przygotowania do podmianki na stanowisku premiera i przetasowań koalicji piastującej zewnętrzne znamiona władzy – tego nawet nie śmiem się domyślać. Prokuratorzy powiadają, że tak im wyszło z "analizy" dokumentacji dostarczonej przez Rosjan. Naturalnie nie wypada zaprzeczać, ale czy aby na pewno nie było żadnej zachęty w tym kierunku, żadnych wskazywań świeżego tropu?


No bo z jakimż paradoksem mamy do czynienia; tu Jarosław Kaczyński, gwoli pokazania zdolności koalicyjnej PiS, przystępuje do ofensywy – ale nie na odcinku smoleńskim, tylko przeciwnie – gospodarczym, a tymczasem jakby z woli samych Niebios Smoleńsk sam wpycha mu się w ręce? Nawet kamień by się poruszył, a cóż dopiero człowiek! Oczywiście może to być wola Nieba, ale jeśli Niebo nie miało z tym nic wspólnego, to kto? Czy przypadkiem nie Siły Wyższe, którym szalenie pasuje wtłoczenie Jarosława Kaczyńskiego w smoleński kanał, w którym o żadnej zdolności koalicyjnej PiS nie może być mowy, dzięki czemu można będzie dokonać podmianki i skompletować nową koalicję bez żadnych zgrzytów i niespodzianek?
Żeby nie było wątpliwości – ten dar Nieba wtłaczający PiS ponownie w smoleńską koleinę akurat w przeddzień marszu "Obudź się Polsko" zainspirował "czerwoną orkiestrę" – no i oczywiście – jajcarzy. Jako pierwsze pudło rezonansowe orkiestry odezwał się oczywiście Kukuniek, czyli były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, krytykując marsz z pozycji szalenie państwotwórczych, że to niby trzeba "wziąć się do roboty" i w ogóle. Jakbyśmy słuchali samego towarzysza Wiesława w 1956 roku: "a teraz do pracy towarzysze, dość wiecowania". Nietrudno mu się dziwić, że się tak uwija, bo akurat w niezawisłym gdańskim Sądzie Apelacyjnym rozpatrywana jest apelacja Krzysztofa Wyszkowskiego od wyroku niezawisłego sądu orzekającego, że ma Lecha Wałęsę przeprosić za stwierdzenie, iż w przeszłości był konfidentem SB. W innych okolicznościach apelacja może byłaby bez ceregieli oddalona, ale po ostatnich zawirowaniach gdańskiej Temidy, a zwłaszcza – "ohydnej prowokacji" wobec prezesa Milewskiego, którego Krajowa Rada Sądownictwa właśnie poświęciła na ołtarzu obrony niezawisłości niezawisłych sądów, zezwalając pobożnemu ministrowi Gowinowi na udzielenie mu dymisji – kto wie – może niezawisły sąd uwzględni wnioski dowodowe Krzysztofa Wyszkowskiego, a wtedy... Słowem – trzeba się uwijać, toteż Kukuniek stara się jak może.


Nie tylko zresztą on – bo w "Gazecie Wyborczej" odezwał się przewielebny ojciec Tomasz Dostatni, który również zaśpiewał z szalenie państwotwórczego klucza, że to niby nie wolno "podpalać Polski". Już mniejsza o to, skąd to nagłe zatroskanie reverendissimusa o bezpieczeństwo pożarowe Polski, to karygodne zainteresowanie "polityką" pod pozorem apolityczności – bo ciekawsze jest wrażenie, jakby i Kukuńkowi, i przewielebnemu reverendissimusowi ta sama centrala nastrajała kamerton. Hmmm...


Oprócz tych szalenie zatroskanych głosów odezwało się również jajcarstwo – między innymi pan red. Maziarski w "Gazecie Wyborczej", że to niby "prezesowi w żłoby dano" – oczywiście Kaczyńskiemu. Jajcarstwo jajcarstwem – ale z obfitości serca usta mówią – bo któż to mianowicie "dał" prezesowi w te żłoby? Czyżby pan red. Michnik nadal działał "konstruktywnie" – jak w 1989 roku, lansując "wasz prezydent, nasz premier"?
A właśnie nadeszła pora na działania konstruktywne, bo jeśli nawet "czas zmienić politykę rolną", to przecież "ludzi krzywdzić nam nie wolno" – zwłaszcza takich poczciwych, jak pani Ewa Kopacz, która po odkryciu podmianki w trumnie Anny Walentynowicz już sama nie wiedziała, której wersji się trzymać; czy była przy identyfikacji, czy jej nie było – podobnie zresztą jak pan Tomasz Arabski, który potrafił wyjąkać tylko coś w rodzaju: "ja, ludzie kochani, jestem niewinny!".


I nie wiadomo do czego by mogło dojść, gdyby nie znalazły się siły, co kres tej orgii położyły. Oto kiedy coraz głośniej dobiegały zewsząd pytania, kto właściwie zabronił otwierania przywiezionych z Moskwy trumien z nieboszczykami i kiedy każdy dygnitarz próbował odpowiadać własnymi słowami, ratunek przyszedł ze strony ministra Michała Boniego, który w rządzie premiera Tuska niby zajmuje się "cyfryzacją" – ale jednocześnie prowadzi rokowania z Episkopatem na temat finansowania Kościoła i w ogóle – wszystko wie najlepiej. Przelotny kontakt ze służbami – i proszę – jaka przytomność umysłu! Zresztą może i filologiczne wykształcenie ministra Boniego mogło okazać się pomocne, bo nie jest wykluczone, że mógł on sobie przypomnieć historię konfliktu Odyseusza z cyklopem Polifemem. Jak pamiętamy, Odyseusz zapytany przez Polifema o imię odpowiedział, że nazywa się Nikt i kiedy w nocy wypalił cyklopowi jedyne oko, ten mógł tylko krzyczeć, że to Nikt go oślepił. I w tym właśnie kierunku poszedł ze swoją wersją minister Boni, stwierdzając, że Nikt nie zabraniał rodzinom otwierania trumien. Z tego zbawiennego rozwiązania natychmiast skwapliwie skorzystał pobożny minister Gowin, udzielając Sejmowi informacji o przyczynach podmianki ofiar katastrofy smoleńskiej.
Doprawdy nie wiem, co Umiłowani Przywódcy poczęliby bez służb i oficerów prowadzących! To prawdziwe dobrodziejstwo nie tyle może dla naszego nieszczęśliwego kraju, co dla nich. I zorganizują podmiankę, i dadzą "w żłoby", i oświecą, i uspokoją, i nawet utulą w ramionach...


Stanisław Michalkiewicz

piątek, 21 wrzesień 2012 11:44

Państwo się pruje

Napisane przez

michalkiewiczZ naszym demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, jest trochę tak jak z Penelopą, to znaczy – z Penelopą widzianą oczyma gitowców. Gitowcy mający ambicje intelektualne, zapoznawszy się z "Odyseją", a konkretnie – z podstępem Penelopy wobec zalotników, orzekli, że ta cała Penelopa to "w dzień szyje, a w nocy się pruje".


Otóż podobieństwo naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego... i tak dalej – z Penelopą polega na tym, że ono wprawdzie niczego nie szyje, za to widać gołym okiem, że pruje się na potęgę. Tak być musi, bo do jakiegoż innego stanu mogą doprowadzić państwo okupujący je bezpieczniacy, w dodatku niepewni trwałości tej okupacji?


A tę niepewność widać gołym okiem choćby w oskarżeniu, jakie właśnie wysunął pod adresem Służby Kontrwywiadu Wojskowego słynny agent CBA "Tomek" – obecnie poseł Prawa i Sprawiedliwości Tomasz Kaczmarek – że mianowicie SKW go inwigiluje. Kontrrazwiedka, ma się rozumieć, wszystkiemu zaprzecza, ale nie ma co się tym przejmować, skoro wiadomo, że bezpieka inwigiluje nie tylko posła Kaczmarka, a więc – poszczególne watahy śledzą się nawzajem – ale wszystkich bez wyjątku?


Przekonałem się o tym przed kilkoma laty, gdy kilku osiedlowych operatorów telefonii komórkowej poprosiło mnie o napisanie w ich imieniu pisma do ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka, by rząd refundował im koszty utrzymywania kancelarii tajnych, koszty zatrudnienia w nich ubeka, to znaczy – pracownika mającego certyfikat dostępu do informacji niejawnych, jakie w naszym nieszczęśliwym kraju wydaje Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a także koszty przechowywania przez 10 lat elektronicznych nośników informacji, na których zarejestrowane są wszystkie rozmowy prowadzone przez telefony komórkowe. Nie billingi, to znaczy – billingi oczywiście też – ale TREŚĆ ROZMÓW! Ponieważ ustawa Prawo telekomunikacyjne nakłada na operatorów te obowiązki, prosili oni o refundację kosztów, bo im te informacje nie są do niczego potrzebne, natomiast potrzebne są bezpieczniakom, którzy obficie z nich korzystają, nie przejmując się naturalnie żadnymi tam głupstwami w rodzaju ochrony tajemnicy korespondencji. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – wiara, że tę tajemnicę ochronią niezawisłe sądy, jest straszliwą iluzją, którą powinniśmy jak najprędzej porzucić. Jakże niezawisłe sądy mogą kogokolwiek uchronić przez wścibstwem bezpieki, kiedy nie mamy przecież pewności, czy niezawiśli sędziowie nie są przypadkiem konfidentami, a nawet – kadrowymi pracownikami którejś z bezpieczniackich watah?
Bo tylko angelicznie naiwnemu Pierwszemu Prezesowi Sądu Najwyższego Adamowi Strzemboszowi wydawało się, że kto jak kto – ale środowisko sędziowskie "oczyści się" z konfidentów samodzielnie. Jak wiadomo, nic takiego nie nastąpiło, a ostatnia "ohydna prowokacja" wobec prezesa niezawisłego Sądu Okręgowego w Gdańsku skłania do podejrzeń, że przez ostatnie 22 lata bezpieczniackie watahy wojskowe i cywilne nafaszerowały organy wymiaru sprawiedliwości konfidentami, niczym wielkanocną babę – rodzynkami. Dlatego też bardzo szybko okazało się, że pobożny minister Gowin, dopuszczony przez soldateskę w charakterze listka figowego, który do czasu ma zakrywać figę, jaką wataha zamierza pokazać Kościołowi, może tylko groźnie kiwać palcem w bucie – co zresztą skrupiło się na wiceministrze sprawiedliwości Grzegorzu Wałejce, którego minister Gowin zdymisjonował gwoli podreperowania swego prestiżu. Natychmiast zresztą został oskarżony o – jakżeby inaczej – "złamanie prawa", bo kazał przesłać do Ministerstwa Sprawiedliwości akta spraw Amber Gold.


Okazało się bowiem, że na skutek wiosennej nowelizacji prawa o ustroju sądów powszechnych, minister nie może kontrolować akt sądowych. Znaczy się – może tylko bezpieka. Jako pierwszy złamanie prawa przez pobożnego ministra Gowina odkrył były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski, który ministrem sprawiedliwości w rządzie premiera Tuska został zamiast Julii Pitery, przewidzianej na ten resort w "gabinecie cieni". Kto pana Zbigniewa Ćwiąkalskiego premieru Tusku nastręczył – tego pewnie już nigdy się nie dowiemy, ale pamiętamy, że pan Ćwiąkalski ministrem sprawiedliwości być przestał w związku z aferą hazardową, której początki tkwią w zuchwałym aresztowaniu Petera Vogla wiosną 2008 roku. Można tedy wydedukować nie tylko to, że soldateska w ten sposób przygotowuje grunt pod podmiankę premiera Tuska na jakiegoś jeszcze niezużytego Umiłowanego Przywódcę. Pewne znaki wskazują, że w przygotowania do takiej podmianki został wciągnięty również tak zwany "duży pałac", czyli ekipa obstawiająca prezydenta Komorowskiego.


Wprawdzie prezydent Komorowski cieszy się zaufaniem soldateski, o czym świadczy choćby deklaracja pana generała Marka Dukaczewskiego, że jak tylko Bronisław Komorowski wygra, to on otworzy sobie szampana – ale przecież jestem pewien, iż funkcjonariusze i wychowankowie RAZWIEDUPR nie zapomnieli przykazania Włodzimierza Lenina, że należy "ufać i kontrolować". Zatem zaufanie – to jedno – a obstawa – to rzecz druga.
Kolejna sprawa, to to, iż zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przez ministra Gowina przestępstwa skierował poseł SLD Dariusz Joński. Można z tego wydedukować, że niedorżnięte w swoim czasie komuchy mają nadzieję, że w ramach podmianki soldateska powierzy zewnętrzne znamiona władzy właśnie im, a oni, razem z sojuszniczym PSL-em, no i schetyniakami, którzy będą tworzyli PO po wyciśnięciu stamtąd niepotrzebnego już pobożnego ministra Gowina, utworzą nowy rząd bez konieczności przeprowadzania przyśpieszonych wyborów.
Oczywiście nie są to jedyne, ani nawet – najbardziej spektakularne objawy prucia się państwa. Właśnie wojskowa prokuratura przeprowadziła kolejną ekshumację ofiary katastrofy w Smoleńsku, tzn. Anny Walentynowicz, bo wygląda na to, że w jej grobie pochowany został ktoś inny, a podobne podejrzenia pojawiają się w jeszcze 4 przypadkach. Warto w związku z tym przypomnieć kłamstwa wygłaszane publicznie przez ministra Jerzego Millera, jakoby prokuratorzy polscy brali udział we wszystkich czynnościach podejmowanych przez władze rosyjskie w tej sprawie. Kłamstwa te były dezawuowane niemal natychmiast, bo zaledwie kilka minut później w tym samym dzienniku telewizyjnym, kiedy to prokurator wojskowy informował, iż prokuratorzy polscy "czekają na protokoły z Rosji".


Otóż gdyby naprawdę uczestniczyli w czynnościach, to na żaden protokół nie musieliby czekać, gdyż podpisywaliby go na miejscu po zakończeniu czynności. Skoro zaś "czekali", to znaczy, że minister Miller koloryzował, podobnie jak pani Ewa Kopacz, która chyba w uznaniu tych umiejętności została sejmową marszalicą.


Dopiero w tym kontekście można lepiej zrozumieć awanturę wywołaną przez Andrzeja Wajdę w związku z pochowaniem na Wawelu prezydenta Lecha Kaczyńskiego z małżonką. Niezależnie od poczucia konieczności odwdzięczenia się za zakończenie wesołym oberkiem incydentu w Głuchach, gdzie niezwykle taktowne samobójstwo "bez udziału osób trzecich" popełnił Bartłomiej Frykowski, pan Andrzej mógł się awanturować również dlatego, że dotarły doń jakieś przecieki co do prawdziwej tożsamości osób pochowanych z takim przytupem na Wawelu. Kto wie, czy nie zachodzi podejrzenie, iż Rosjanie, przynajmniej w kilku przypadkach, nie zalutowali w trumnach żadnych "osób", tylko szczątki jakichś innych organizmów? Jakże inaczej wytłumaczyć determinację niezależnej prokuratury, by pod żadnym pozorem nie otwierać trumien? A ponieważ nie jest wykluczone, że pan Andrzej Wajda nie traci nadziei, iż sam będzie pochowany na Wawelu, to w tej sytuacji może nie być mu obojętne, w jakim znajdzie się towarzystwie.
Tak czy owak widać wyraźnie, że soldateska doprowadziła do sytuacji, w której nie można już mieć zaufania do ŻADNEGO organu naszego demokratycznego państwa prawnego, które wprawdzie niczego już nie szyje, za to pruje się w tempie stachanowskim, by w ten sposób stworzyć uzasadnienie dla podmianki.


Stanisław Michalkiewicz

piątek, 14 wrzesień 2012 15:26

Test na niezawisłość

Napisane przez

michalkiewiczAch, wreszcie jakaś przyjemna wiadomość wśród ponurych wieści o kryzysie i w ogóle! Jakże bowiem nie odczuwać przyjemności na wieść, że oto nasz nieszczęśliwy kraj upodabnia się do Niemiec? Nie chodzi przy tym o jakieś podobieństwa indywidualne, którym stoją na przeszkodzie nieubłagane okoliczności obiektywne, przedstawione w okolicznościowym wierszyku, że "gdyby nie te: der, die das – to by byli Niemcy z nas" – ale w podobieństwie, że tak powiem – obiektywnym.


Któż nie zauważy podobieństwa naszego nieszczęśliwego kraju i Niemiec, a nawet Prus? Jak pamiętamy, za czasów Fryderyka Wielkiego pewien młynarz wdał się w spór z królewskim urzędnikiem i z okrzykiem: "są jeszcze sędziowie w Berlinie!" odwołał się do niezawisłego sądu. Dzisiaj każdy, a zwłaszcza każdy dygnitarz, może zawołać, że "są jeszcze sędziowie w Gdańsku!".
Oto bowiem gryzipiór z "Gazety Polskiej Codziennie" podszył się pod pracownika Kancelarii Premiera i w tym charakterze naciągnął na tak zwaną "prowokację dziennikarską" samego prezesa gdańskiego sądu, który w podskokach miał uzgadniać najdogodniejszy termin rozpatrzenia przez niezawisły sąd zażalenia na postanowienie o tymczasowym aresztowaniu "Marcina P.", któremu niezależna prokuratura postawiła aż sześć, czy może nawet siedem szalenie pryncypialnych zarzutów w związku z firmą Amber Gold. Pan poseł Marek Biernacki z PO twierdzi, że to "kompromituje" prezesa sądu.


Cóż można na to powiedzieć? Można na to zacytować anegdotkę opowiadaną przez Antoniego Słonimskiego, jak to pewien uczeń pytany przez rodziców, co pani mówiła w szkole, odpowiedział, że twierdziła, iż Fenicjanie robili szkło z piasku. – "To nie jej wina – tłumaczył rodzicom – ona tak musi, bo inaczej wywaliliby ją z roboty". Więc wprawdzie doskonale rozumiemy, że pan poseł Biernacki też tak musi, bo inaczej wywaliliby go z Pla... Ach, co za głupstwa wygaduję – oczywiście że z Platformy by go za to nie wywalili, bo myślałby prawidłowo, a jeśli miałby z tego powodu jakieś nieprzyjemności, to dlatego, że jeśli już się myśli, a zwłaszcza – gdy myśli się prawidłowo, to za żadne skarby nie wolno tego głośno mówić. Głośno to trzeba mówić to, co jest do mówienia zatwierdzone, na przykład – że sądy są niezawisłe, że "wszyscy ludzie będą braćmi" i temu podobne dyrdymały – podczas gdy tak naprawdę każdy przecież wie, że sędzia, czy nie sędzia – wzorem ewangelicznego setnika wprawdzie "ma pod sobą żołnierzy", ale jednocześnie też "jest człowiekiem pod władzą postawionym", a skoro tak, to nie może się jej sprzeciwiać, bo w przeciwnym razie zostanie zdmuchnięty jak gromnica i żadna "niezawisłość" mu nie pomoże.


Zatem nie ma najmniejszego powodu, by potępiać prezesa gdańskiego sądu za to, że na telefon z Kancelarii Premiera zareagował prawidłowo. Jak ktoś stamtąd dzwoni do niezawisłego sądu, to znaczy, że wie, iż mu wolno, a skoro tak, to próżno wierzgać przeciwko ościeniowi. Jeśli można mu zrobić delikatne demarche, to najwyżej dlatego, że nie sprawdził, czy telefonujący rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje. Łatwo powiedzieć – ale jak to właściwie na poczekaniu sprawdzić, kiedy każde wahanie w głosie rozmówca może zinterpretować jako próbę przeciwstawienia się władzy? Tak naprawdę należałoby prezesowi udzielić pochwały przed frontem pododdziału i awansować – bo kogoż nagradzać w tych czasach pełnych nielojalności i zepsucia, jeśli nie urzędników, którzy udowodnili, iż można na nich polegać? Tedy jeśli iustitia w naszym nieszczęśliwym kraju nie zostanie zaszlachtowana na ołtarzu fałszywie pojętej praworządności, to jestem pewien, że pana prezesa czeka jeszcze świetlana przyszłość.
Wróćmy jednak do naszego nieszczęśliwego kraju, co to upodabnia się do Niemiec. Któż nie pamięta słynnej historii szewca Voigta, który w 1906 roku kupiwszy u handlarza starzyzną kompletny mundur kapitana pruskiej armii, objął komendę nad niewielkim oddziałem wojska, następnie na jego czele pomaszerował do ratusza w Koepenick pod Berlinem, aresztował burmistrza i zażądał wydania miejskiej kasy, a kiedy mu ją wydano, postawił żołnierzom po bratwurszcie z piwem i oddalił się w nieznanym kierunku? Jak odnotowuje Egon Erwin Kish, nawet ślepy Metody, śpiewający na praskich podwórzach, ułożył na tę okoliczność piosenkę, że "cesarz depeszuje, szewc komenderuje, a cała Rzesza maszeruje".
A cóż dopiero dzisiaj, w epoce telefonów! Jak zwykle literatura wyprzedza życie – o czym świadczy fragment poematu "Towarzysz Szmaciak": "Słuchawkę podejmuje Stefa i mówi szeptem: »To od Szefa!« Szmaciak poprawia szybko krawat, na baczność przed słuchawką stawa, bierze ją w rękę, drży mu ręka, poci się, krztusi, wreszcie stęka: »Tak, Szmaciak, słucham?« – wzdycha z ulgą, bo w odpowiedzi słychać bulgot, a potem cisza... lecz po ciszy nieubłagane »Łączę!« słyszy. Szmaciak się do słuchawki kłania: tak zawsze był takiego zdania... zaraz wykona... osobiście...(...) Przeprasza, kaja się szalenie... Tak, niewątpliwie przeoczenie... ukarze winnych... sam to wyśle... co? Ma nie karać?... oczywiście, właśnie tak sądził... nie rozumie... więc jednak karać?... coś tu szumi... co?... jemu w głowie?... nie! na linii... tak!... tak!... poniosą karę winni!". Nawet jeśli w szczegółach mogło wyglądać to nieco inaczej, to przecież widać jak na dłoni, że Janusz Szpotański wszystko przewidział, z niezawisłymi sądami, no i oczywiście – z epilogiem, w którym czytamy: "Wszystko się jednak dobrze kończy, bo kończy się triumfem zła! Niech żyje Szmaciak! Hurra! Hurra!! A przed autorem – chapeaux bas!".


Bo rzeczywiście – wszystko kończy się triumfem zła – o czym świadczy również decyzja Rady Ministrów, iż nasz nieszczęśliwy kraj podpisze konwencję Rady Europy o zwalczaniu przemocy wobec kobiet. Okazuje się, że pobożny minister Gowin, rzekomo stojący na czele potężnej frakcji konserwatywnej w PO, tak naprawdę nie ma nic do gadania. Wreszcie – wcale nie wiadomo, czy jakaś konserwatywna frakcja w ogóle istnieje – no bo pomyślmy sami; skąd mieliby się wziąć jacyś konserwatyści wśród karierowiczów?
Zatem tylko patrzeć, jak powstanie nowa tajna służba, która przez 24 godziny na dobę będzie pilnowała kobiet – czy aby nie doznają przemocy – no i prowadziła "szkolenia chłopców i mężczyzn". Nietrudno się domyślić, że konwencja została wymyślona przez sodomitów, bo kiedy tylko wejdzie w życie, sama myśl o bliskich spotkaniach III stopnia z kobietą będzie każdego normalnego mężczyznę przyprawiała o dreszcz zgrozy. W tej sytuacji temperament młodych chłopców znajdzie jedyne bezpieczne ujście w kontaktach homoseksualnych – bo konwencji o zwalczaniu przemocy wobec mężczyzn jak nie było, tak nie ma.


Ale oczywiście na tym nie koniec, bo wspomniana konwencja, to tylko etap na drodze dekadenckiego ześlizgu Europy. W następnym etapie nasz stary kontynent zdominują muzułmanie, którzy – ale lepiej oddajmy ponownie głos Januszowi Szpotańskiemu, którego zza grobu jak zwykle wspierają proroctwa: "Ali nie znosił zaś tych bab. Wnet by ją ubrał w gellabiję, spuściłby suce lanie kijem, po czym umieścił ją w haremie pod czujną eunucha strażą". Mimo wszystko trzeba myśleć pozytywnie – bo iluż czujnych strażników będzie wtedy potrzebował nasz nieszczęśliwy kraj? I wszyscy pod telefonem – bo jakżeby inaczej?


Stanisław Michalkiewicz
Warszawa

piątek, 07 wrzesień 2012 10:33

Czy zaświta jutrzenka?

Napisane przez


michalkiewiczJeszcze światło nie jest wyraźnie oddzielone od ciemności – to znaczy oczywiście jest, jakżeby inaczej – ale jeszcze niewyraźnie – jednak wszystko wskazuje na to, że wkrótce może nam zaświtać jutrzenka swobody. To znaczy nie swobody, co to, to nie, aż tak dobrze to nie ma – ale jutrzenka w postaci przywrócenia utraconej jedności moralno-politycznej naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Niektórzy Czytelnicy zżymają się na mnie za to określenie. Jakże – powiadają – może pan tak pisać, skoro nawet hymn Unii Europejskiej głosi, że "wszyscy ludzie będą braćmi", a w tej sytuacji nie może być narodów bardziej i mniej wartościowych?  – Owszem – ja na to – ale jeśli nawet "wszyscy ludzie będą braćmi", to wiadomo przecież, że są bracia młodsi i bracia starsi i że status braci młodszych jest mimo wszystko nieco mniej uprzywilejowany niż status braci starszych, którzy już choćby z samego starszeństwa oczekują, z jednej strony, większego szacunku, a z drugiej – większej wyrozumiałości.
    W rezultacie to, co w żadnym razie nie uszłoby na sucho braciom młodszym, braciom starszym nie tylko uchodzi na sucho, ale w dodatku uważane jest za rzecz zwyczajną. Widać zatem wyraźnie, że są narody mniej i bardziej wartościowe, podobnie jak zwierzęta w folwarku pana Jonesa, opisanym przez Jerzego Orwella. Jak wiadomo, wszystkie zwierzęta były tam równe, ale niektóre, a konkretnie – świnie – były jednak równiejsze od innych.
    Wróćmy jednak do jutrzenki w postaci przywrócenia utraconej jedności moralno-politycznej naszego mniej... – i tak dalej. Jak wiadomo, taka jedność ostatni raz miała miejsce za panowania Edwarda Gierka, kiedy to z tego samego klucza śpiewali partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i uma... – no, mniejsza z tym. Potem jednak nastąpiły wydarzenia czerwcowe, a później – "Adam i cholera, a potem Juliusz i suchoty" słowem – jedność moralno-polityczna prysła jak mydlana bańka, a nasz mniej wartościowy naród tubylczy podzielił się na rozmaite grupy. Przewidział to już dawno poeta, pisząc: "Najpierw jest tak; tworzą się grupki: tutaj Tuwimy, tam – Kadłubki, tu nacje te, tu te." – no a potem jest już coraz gorzej – aż niektórzy, nie mogąc wytrzymać narastającego ciśnienia, przechodzą na jasną stronę Mocy.


    Otóż jutrzenka swo... – to znaczy pardon – oczywiście nie żadnej tam "swobody", tylko przywrócenia jedności moralno-politycznej zaświtała w związku z aferą Amber Gold oraz podpisanym 17 sierpnia przez Jego Świątobliwość Cyryla i JE abpa Józefa Michalika "Przesłaniem" do narodów polskiego i rosyjskiego – żeby się "pojednały". Jak wiadomo, na pierwszym po letnich kanikułach posiedzeniu Sejmu, premier Tusk, prokurator generalny pan Seremet i pobożny minister Gowin zostali zasypani 175 pytaniami, na które udzielali wymijających odpowiedzi. Na tym wszakże afera się nie kończy, bo oto okazało się, że premier Tusk już w maju wiedział, że Amber Gold nie ma żadnego złota – w związku z czym PiS skierowało do niezależnej prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przezeń przestępstwa, że "wiedział, a nie powiedział" – to znaczy oczywiście powiedział, jakżeby inaczej – ale tylko synowi. Komu jeszcze powiedział, kto zdążył wycofać z obiecanym zyskiem wkłady z Amber Gold – to miałaby wyjaśnić najsampierw niezależna prokuratura, a potem ewentualnie – niezawisły sąd.
    Na razie jednak można odnieść wrażenie, jakby zakonspirowani protektorzy Amber Gold prowadzili operację dezinformacyjną, rozpuszczając w niezależnych mediach głównego nurtu fałszywe pogłoski, jakoby pan Marcin Plichta, obecnie będący "Marcinem P.", napożyczał pieniędzy od gdańskich przestępców i że tak naprawdę, to właśnie ci przestępcy obłowili się na krzywdzie tysięcy naiwniaków, co to uwierzyli, że papierki, na których wydrukowano, iż są złotem, są nim rzeczywiście. Wprawdzie takie fałszywe pogłoski pozwoliłyby prawdziwym beneficjentom, moco- i forsodawcom "Marcina P." odwrócić podejrzenia od siebie samych, ale nie da się ukryć, że z punktu widzenia samego premiera Tuska wygląda to znacznie gorzej. Wprawdzie ci "gdańscy przestępcy" na razie jeszcze nie mają żadnych nazwisk, ale przecież i bez tego można by wyciągnąć wniosek, że niezależna prokuratura, a także – niezawisłe sądy pozostają w służbie zorganizowanej przestępczości.
    Z dwojga złego nie wiadomo, co lepsze – czy podejrzenie, że niezależna prokuratura i niezawisłe sądy są naszpikowane agenturą i w związku z tym w podskokach wykonują rozkazy bezpieczniackich watah, czy też – że pozostają w niebezpiecznych związkach ze środowiskami zorganizowanej przestępczości. Oczywiście jedno drugiego wcale nie musi wykluczać, bo granica między bezpieczniackimi watahami a zorganizowaną przestępczością, o ile w ogóle istnieje, to jest niezwykle płynna – ale z punktu widzenia prestiżowego związki z gangsterami wydają się bardziej kompromitujące.
    Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że niezależna prokuratura w ogóle dopatrzy się po stronie premiera Tuska jakichś znamion przestępstwa, co to, to nie – zgodnie z zasadą, że jeśli nawet "czas zmienić politykę rolną, to ludzi krzywdzić nam nie wolno" – to jednak jakieś ofiary muszą być. Jakie? Ano, w tej sprawie decyzje najwyraźniej jeszcze nie zapadły, w związku z czym również premier Tusk "zastanawia się", jak głęboki powinien być "wstrząs" w niezależnej prokuraturze. Znaczy – generałowie też się jeszcze zastanawiają, czy, dajmy na to, poświęcić tylko pana prokuratora Seremeta, czy też haratać głębiej – również po samym premierze Tusku.
    Gdyby doszli do wniosku, że rzucenie na pożarcie tylko pana prokuratora nie wystarczy, nasz nieszczęśliwy kraj wkroczyłby w fazę podmianki na politycznej scenie. Nie jest wykluczone, że właśnie to wisi w powietrzu, bo oto wirtuoz intrygi w osobie pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego wystąpił z rodzajem expose, w którym odpowiadając na wielokrotne błagania: "Ja-ro-sław – Pol-skę – zbaw!", przedstawił program zbawienia naszego nieszczęśliwego kraju. Zwraca uwagę, iż program ten ma charakter znanego z poprzednich etapów dziejowych – zwłaszcza z epoki jedności moralno-politycznej narodu – "dalszego doskonalenia" – oczywiście w ramach ustroju i sojuszów. W expose nie ma bowiem ani słowa ani o budowie "IV Rzeczypospolitej", ani o konieczności wysadzenia w powietrze "układu", a tylko o połączeniu CIT-u z PIT-em w jednej ustawie, stworzeniu 1,2 miliona nowych miejsc pracy – a wszystko – właściwie bez pieniędzy, to znaczy – oczywiście za pieniądze, jakżeby inaczej, tyle że za takie, które na skutek wspomnianych zbawiennych reform pojawią się w najbliższej przyszłości same. Na razie jednak dług publiczny przekroczył bilion złotych i nadal powiększa się z szybkością około 10 tys. złotych na sekundę, a same koszty jego obsługi w tym roku przekroczą 43 miliardy.
    Wreszcie – jakże prezes Kaczyński zamierza przystąpić do realizowania zbawiennego planu, pozostając w opozycji? Na to pytanie nie ma odpowiedzi, chyba żeby – podmianka. Jeśli podmianka – aaa, to co innego! Wtedy otwierają się różne możliwości – ale pod jednym warunkiem – że Prawo i Sprawiedliwość wykaże się posiadaniem "zdolności koalicyjnej". Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że program budowy "IV Rzeczypospolitej", a zwłaszcza – wysadzenia w powietrze "układu" – na posiadanie "zdolności koalicyjnej" nie wskazuje. Po cóż bowiem potencjalnym koalicjantom jakaś IV Rzeczpospolita, skoro właśnie Rzeczpospolita III stwarza im takie warunki, że rozkwitają w niej "jak grzyb trujący i pokrzywa"? Jakże wysadzać "układ", skoro tkwią oni w tym "układzie" po same uszy?
    W takiej sytuacji jest oczywiste, że na posiadanie przez PiS "zdolności koalicyjnej" może wskazywać wyłącznie program "dalszego doskonalenia". Czy jest realistyczny, czy nie – to nie ma najmniejszego znaczenia, bo i tak nikt nie będzie go realizował. Chodzi tylko o pokazanie za jego pośrednictwem, że PiS nikomu nie chce zrobić żadnej krzywdy i że można przyszłą koalicję kombinować również z jego udziałem.
    Na taką  intencję pośrednio wskazuje również rozbrojenie przez prezesa Kaczyńskiego miny, na którą chcieli wsadzić go les renegats, to znaczy – dawni PiS-owcy, którzy z różnych powodów stali się nieprzejednanymi wrogami pana prezesa. Ta mina to otwarta wojna z Kościołem, a konkretnie – z Episkopatem na tle "pojednania" z Rosją.
    Prezes Kaczyński zauważył, że podpisane 17 sierpnia porozumienie, którego celem jest wspólna obrona przed "cywilizacją śmierci", "nie jest problemem dla  PiS", zaś o Jego Świątobliwości Cyrylu nie sądzi "nic". Takie stanowisko wprawdzie nie jest tak entuzjastyczne wobec "pojednania" jak stanowisko Salonu czy endokomuny, której podobno już "nie ma" – ale nie oznacza też żadnej wojny z Kościołem.
    W tej sytuacji przywrócenie jedności moralno-politycznej naszego mniej wartościowego narodu tubylczego okazuje się całkiem możliwe – oczywiście pod warunkiem, że Moce zdecydują się rzucić samego premiera Tuska na pożarcie – bo to właśnie otwierałoby możliwość, a nawet konieczność dokonania na politycznej scenie podmianki, w następstwie której pojawiłaby się koalicja, która przedstawi zbawienny program, którym wszyscy będziemy się ekscytować – oczywiście aż do następnego krachu.

piątek, 31 sierpień 2012 07:33

Po „bazie” kolej na „nadbudowę”

Napisane przez

michalkiewiczDobiegają końca letnie kanikuły, kiedy to wszyscy, a zwłaszcza Umiłowani Przywódcy, nabierają sił do ciężkiej pracy ("Praca posła ciężka, szczera, z rana poseł się ubiera, fagas listy mu otwiera, on tymczasem się wybiera – do Puchera!"), toteż nic dziwnego, że na pierwszym posiedzeniu Sejmu po wakacyjnej przerwie wybuchł przeraźliwy jazgot na temat Amber Gold. Jazgotali nawet Umiłowani Przywódcy z Platformy Obywatelskiej, a także – jakżeby inaczej – "ludowcy", co to zaledwie miesiąc wcześniej przeżywali "aferę taśmową". Ale po "aferze taśmowej" ucichły nawet echa, tym bardziej że zgodnie z przestrogą poety: "czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!" – nikomu, jak się wydaje nic się nie stało.
Wygląda na to, że i w sprawie Amber Gold też nikomu nic się nie stanie, no, może z wyjątkiem Marcina Plichty, który od dzisiaj został już Marcinem P., ponieważ niezawisły sąd, na wniosek niezależnej prokuratury, które nagle nabrały niesłychanego wigoru, zaaplikował mu trzy miesiące aresztu, z uwagi na poważną obawę "matactwa" z jego strony. Warto zwrócić uwagę, że zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisły sąd nabrały wigoru dopiero po tym, jak pieniądze z Amber Gold zostały bezpiecznie wyprowadzone w nieznanym kierunku. Kto je wyprowadził, i dokąd? Tego oczywiście nie wiadomo – podobnie zresztą jak w innych, podobnych sytuacjach, o których wspominał poeta: "W Warszawie zbytek, szampańskie kolacje, płyną rubelki, skąd, gdzie – ani wiesz!".

Więc kiedy już było wiadomo, że pieniądze wyłudzone od naiwniaków, którzy myśleli, że papierki, na których napisano, czy nawet wydrukowano informację, że są złotem – rzeczywiście są złotem – więc kiedy już było wiadomo, że te pieniądze zostały bezpiecznie wyprowadzone w nieznanym kierunku, niezależna prokuratura i niezawisłe sądy nabrały niesłychanego wigoru i nie żałują "Marcinowi P." zarzutów. Postawiły mu ich bodajże aż sześć czy siedem, a na ich czele – najpoważniejszy, że swoją działalność prowadził "bez zezwolenia". A contrario wynika z tego, że gdyby na wydymanie swoich klientów miał zezwolenie, to wtedy cała sprawa wyglądałaby całkiem inaczej.


Skoro tedy niezawisły sąd wpakował "Marcina P." do aresztu, to nie jest wykluczone, że może on przed terminem zapoznać się z Trójcą Świętą, i to "bez udziału osób trzecich", podobnie jak generał Sławomir Petelicki, tym bardziej że cela, w której został umieszczony, jest monitorowana przez 24 godziny na dobę. Ponieważ ostatnio wszystkie samobójstwa aresztowanych w delikatnych sprawach świadków i skazańców, poczynając od "Baraniny", a na wykonawcach "mokrej roboty" na Krzysztofie Olewniku kończąc, nastąpiły w takich właśnie celach, trudno się dziwić, że "Marcin P." trochę się denerwuje, tym bardziej że właśnie słynny detektyw Krzysztof Rutkowski oznajmił, iż "włącza się" do sprawy. Nic dziwnego, przy takich pieniądzach każdy by chciał się podłączyć, bo z samego kurzu, jaki podnosi się przy ich przeliczaniu, można wykroić niezłą fortunę.
Krótko mówiąc – starczy dla każdego – oczywiście z wyjątkiem wydymanych naiwniaków – ale wiadomo, że jakieś straty muszą być. Jeszcze co prawda nie wiadomo, po której stronie Mocy nasz detektyw się "włączy" – ale jestem pewien, że – podobnie zresztą jak w każdej innej sprawie – detektyw Rutkowski, też zresztą oskarżany przez złe języki, że "działa bez licencji" – będzie nieugięcie stał na nieubłaganym gruncie sprawiedliwości. Co to może oznaczać dla "Marcina P." – zobaczymy.


Nie uprzedzajmy jednak faktów, bo na razie trwa jazgot w Sejmie. Umiłowani Przywódcy zadali premieru Tusku, generalnemu prokuratoru Andrzeju Seremetu, ministru sprawiedliwości pobożnemu Jarosławu Gowinu i sprytnemu ministru finansów, Jacku "Vincentu" Rostowskiemu aż 175 pytań, rozpoczynających się przeważnie od pełnego bezgranicznego zdumienia zwrotu: "jak to możliwe, żeby..." – i tak dalej. Podobnie w koszmarnych czasach sanacji brukowe gazety redagowały kryptoreklamy, upozowane na pełne zatroskania notatki interwencyjne: "Jak długo jeszcze policja będzie tolerowała dom schadzek przy ulicy Widok 10 mieszkania 12, trzecie piętro, dzwonić trzy razy?!".


Najwyraźniej Umiłowani Przywódcy powinność swej służby rozumieją, że jazgot – owszem, jak najbardziej – ale niech Bóg broni przed ujawnieniem najważniejszej tajemnicy państwowej, że ta cała III Rzeczpospolita, ci wszyscy prezydenci, sejmy, senaty, trybunały, niezależne prokuratury, policje i niezawisłe sądy, to tylko dekoracja, rodzaj parawanu, za którym bezpieczniackie watahy okupują i bezlitośnie eksploatują nasz nieszczęśliwy kraj. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – czy Umiłowanym Przywódcom, którzy przecież stanowią istotną część owej dekoracji, wypada się tak dekonspirować?


Jasne, że nie wypada, toteż ze wszystkich sił swoich, mimo pozorów świętego oburzenia i w ogóle – spontanu i odlotu – jednak czujnie starają się nie zauważyć tego słonia w menażerii. Rozumieją te uwarunkowania również odpytywani, toteż udzielą zapewne jakichś wymijających odpowiedzi, żeby i demokratyczny wilk był syty, i bezpieczniacka owca cała. Bo już na powołanie sejmowej komisji śledczej zgody nie ma; właśnie gdy piszę te słowa, rzecznik klubu Polskiego Stronnictwa Ludowego Jan Bury oznajmił, że PSL będzie głosowało za odrzuceniem wniosku o powołanie takiej komisji już w pierwszym głosowaniu. Ano – skoro wygląda na to, że w "aferze taśmowej" nikomu włos z głowy nie spadnie, to jakże PSL ma popierać jakieś komisje śledcze?


Podobnie musiał myśleć sobie pan Andrzej Wajda, któremu Moc poszła na rękę w kłopotliwej sprawie śmierci niejakiego Frykowskiego w dworku jego bezrobotnej córki Karoliny w Głuchach.


Jak pamiętamy, nieboszczyk Frykowski był do tego stopnia taktowny, że umarł dopiero wtedy, kiedy po sobie posprzątał, to znaczy – powycierał z podłogi krew, jaka z niego wyciekła po uderzeniu nożem w brzuch – a w tej sytuacji również i przybyły na miejsce policmajster powinność swej służby zrozumiał i nawet nie wszedł do kuchni, gdzie właśnie sprzątał po sobie konający, by "nie robić zamieszania".
W takiej wytwornej atmosferze również surowej ręce sprawiedliwości w osobie pani Anety Rafałko z niezależnej prokuratury w Wyszkowie nie pozostawało nic innego, jak taktownie sprawę umorzyć. Ale kiedy po latach jacyś anonimowi zuchwalcy zdecydowali o pochowaniu prezydenta Kaczyńskiego z żoną na Wawelu, pan Andrzej musiał zrozumieć, że teraz kolej na niego, i stanął na czele protestu. Nie żeby ktoś mu kazał, co to, to nie; człowieka kulturalnego można poznać właśnie po tym, że sam wie, kiedy powinien się odwdzięczyć. Z przyjemnością tedy odnotowujemy, że czego jak czego, ale niewdzięczności nikt "ludowcom" nie ośmieli się zarzucić. Dobre i to.
Nie znaczy to oczywiście, że afera Amber Gold nie będzie miała żadnych konsekwencji. Nie mówię oczywiście o "Marcinie P.", bo przed nim rozpostarły się właśnie przepastne wyżyny, tylko o tubylczej scenie politycznej. Akurat dzisiaj okazało się, że dług publiczny naszego nieszczęśliwego kraju przekroczył bilion złotych, że gospodarka, w której coraz dotkliwiej dają o sobie znać "zatory płatnicze", właśnie "spowalnia", a produkt krajowy brutto, napędzany dotychczas wewnętrznym popytem, nawiasem mówiąc, w znacznej części kredytowanym, również spada na łeb na szyję – więc nietrudno się domyślić, że zwycięska bezpieczniacka wataha, która m.in. w osobie Amber Gold właśnie likwiduje "bazę ekonomiczną" konkurencyjnej watahy pokonanej, będzie musiała pomyśleć o podmiance – żeby mianowicie tyle zmienić, by wszystko zostało po staremu. W ramach podmianki nieubłagany palec będzie musiał wskazać winowajcę, a któż lepiej na niego się nadaje, jeśli nie premier Tusk, zwłaszcza w kontekście tej afery?
Pewnie dlatego uchodzący za wirtuoza intrygi prezes Jarosław Kaczyński żadnego pytania premieru Tusku nie zadał, pamiętając widocznie o wskazówkach płynących z wiersza Marii Konopnickiej o Pimpusiu Sadełko: "psu nie honor bić się z kotem – co mu potem?". Na poważne rozmowy przyjdzie czas, kiedy opadnie kurz po jazgocie, a Moce zdecydują, komu i za co zostaną powierzone zewnętrzne znamiona władzy.

czwartek, 23 sierpień 2012 22:54

Pełzająca likwidacja resztki złudzeń

Napisane przez

michalkiewicz"Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają!" Wojska Wielkiej Brytanii, USA i Francji czekają w pogotowiu przy granicy z Syrią, by wesprzeć tamtejszych bezbronnych cywilów ("O północy się zjawili jacyś dwaj cywili...") i w ten sposób zapewnić zwycięstwo demokracji w tym nieszczęśliwym, a właściwie wtedy już chyba szczęśliwym kraju – bo kiedy już w Syrii zwycięży demokracja, to można będzie przystąpić do demokratycznej ofensywy w złowrogim Iranie. No dobrze; to Angielczyków rzesza blada, Amerykanie i wymowni Francuzi czają się przy syryjskiej granicy – a my co? "Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają!" Tam, gdzie trwa wojna o pokój, a właściwie jaka tam znowu "wojna"; to nie żadna "wojna" tylko walka "o wolność naszą i waszą", to znaczy – syryjską, żeby Syryjczykom było tak samo dobrze, jak i nam – nie powinno zabraknąć i naszych askarisów. Tymczasem nie słychać, by z naszego nieszczęśliwego kraju jacyś askarisi wybierali się do Syrii. Ładny interes! Tu walka o wolność, a my nic?

Najwyraźniej nasza chata z kraja i tylko niezawisły sąd ukarał jakiegoś nieszczęśnika za bezsilne złorzeczenia (imprecationes), przekleństwa (maledicas) i złośliwości (malices) przeciwko misji pokojowej w Afganistanie. Rzuca to nowe światło na zdolności bojowe naszej niezwyciężonej armii. Kiedy przed dwoma laty słuchałem wykładu pewnego generała na temat stanu tubylczych sił zbrojnych, konkluzja brzmiała, że poza kontyngentem "misyjnym" nie ma w naszej niezwyciężonej armii formacji zdolnej do wykonania zadania militarnego innego, niż służba wartownicza. Okazuje się jednak, że aż tak źle nie jest, że nasza niezwyciężona armia odnosi wiekopomne zwycięstwa w niezawisłych sądach. Dał nam przykład Michnik Adam jak zwyciężać mamy! W tej sytuacji sprawa słynnej "tarczy", która teraz pewnie przy okazji każdego święta Wojska Polskiego będzie rozkwitała, niczym kwiat paproci w Noc Świętojańską, jakby schodziła na plan dalszy. Oczywiście nie mówię o niezbędnych nakładach, co to, to nie; w końcu mamy kryzys, powiadają, że gospodarka "spowalnia", a nawet pojawiły się, i to na masową skalę, "zatory płatnicze", będące pierwszym zwiastunem załamania, więc z czegoś żyć trzeba i takie, dajmy na to, "prace studyjne" nad tarczą byłyby jakimś rozwiązaniem, przynajmniej na najbliższe 20 lat, podobnie jak "ratowanie" Marynarki Wojennej – ale nie tutaj odniesiemy nasze największe zwycięstwa. Największe nasze zwycięstwa odniesiemy przed niezawisłymi sądami. Jak tylko jakiś wróg zechce zrobić nam krzywdę, na przykład – oderwać od naszego nieszczęśliwego kraju część terytorium, albo pozbawić nasze państwo niepodległości – to my go zaraz przed niezawisły sąd, a ten już pokaże mu ruski miesiąc! Zresztą – dlaczego mielibyśmy ograniczać się do postępowań defensywnych? Co nam obca przemoc wzięła, pozwem odbierzemy – czyż nie warto pomyśleć o przerobieniu w tym duchu naszego hymnu państwowego? Co tam bredzić o jakiejś "szabli", kiedy wszyscy potępiają "wywijanie szabelką"? Pozew jest lepszy, bo i ryzyko mniejsze, a właściwie żadne, zwłaszcza gdy niezawisły sąd zostanie uprzednio właściwie poinstruowany. Afera Amber Gold pokazuje, że zarówno na niezależnej prokuraturze, jak i niezawisłych sądach można polegać w każdej sytuacji, toteż gdyby dzisiaj satyryk pisał swoją piosenkę, to zakończyłby ją nie uwagą, że "z każdej sytuacji wyjdziemy obronnie; wojsko nasze czuwa szkolone wszechstronnie" – tylko: "w każdą sytuację brniemy dziarskim krokiem, wiedząc, że sąd czeka z gotowym wyrokiem!".


Skoro tedy nasi askarisi póki co trzymają się od Syrii z daleka, musimy koncentrować uwagę na wydarzeniach towarzyskich, spośród których na plan pierwszy wybija się konfrontacja między detektywem Krzysztofem Rutkowskim a "matką Madzi". Detektyw Rutkowski przybył na konfrontacje w niezależnej prokuraturze w towarzystwie swojej nowej naturalnej przyjaciółki, zaś "matka Madzi" – też w obstawie, która, mówiąc nawiasem, efektownie zemdlała jeszcze przed rozpoczęciem właściwego spektaklu. Z całą pewnością będzie miał on dalszy ciąg, ponieważ "matka Madzi" podobno dała do zrozumienia, iż detektyw namawiał ją do składania określonych zeznań. Na takie dictum oburzony Krzysztof Rutkowski nazwał "matkę Madzi" "megakłamczuchą" – co "matka Madzi", wzorem pani Alicji Tysiąc, prawdopodobnie zechce wykorzystać do postawienia detektywa Rutkowskiego przed niezawisłym sądem, który już tam będzie wiedział, jak odpłacić mu za wszystkie zniewagi i zelżywości.
Ale to dopiero pieśń przyszłości, bo na razie dobiegają końca letnie kanikuły, podczas gdy afera Amber Gold ukazuje coraz to nowe wątki. Pojawiły się nawet informacje, że uczciwemu synowi pana premiera Tuska może grozić aż 10 lat więzienia! Skoro takie kary grożą w naszym nieszczęśliwym kraju za uczciwość, to cóż mają myśleć nieuczciwi? Być może nie powinni nic myśleć, skoro pobożny minister Gowin, po przeprowadzeniu surowej i energicznej kontroli w organach wymiaru sprawiedliwości, stwierdził, że wszystko jest w najlepszym porządku, to znaczy – byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie "ludzki błąd". Znaczy – państwo jak zwykle "zdało egzamin", a przyczyną nieporozumień w klubie gangsterów jest jak zwykle "błąd pilota". W tej sytuacji i pan Michał Tusk może być dobrej myśli, nawet jeśli afera Amber Gold stanie się pretekstem do przeprowadzenia na tubylczej scenie politycznej podmianki. Trzeba bowiem wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu, a nawet lepiej niż po staremu.


Oto bowiem okazało się, że Ministerstwo Skarbu Państwa sprywatyzowało "Ruch", a ten, po prywatyzacji, sprzedał był innej prywatnej firmie budynek przy ul. Towarowej w Warszawie, gdzie ma swoją siedzibę Instytut Pamięci Narodowej. Tylko patrzeć, jak nowy właściciel budynku każe się IPN-owi stamtąd wynosić razem z całym archiwum. Tymczasem IPN nie ma gdzie się wynieść, a rządu jakby to wszystko zupełnie nie obchodziło, chociaż Instytut jest instytucją państwową, powołaną na podstawie ustawy teoretycznie obowiązującej tak samo jak kodeks karny. Cóż jednak z tego, skoro wiadomo, że "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". Nietrudno wyobrazić sobie, ileż zgryzot musiało przysporzyć naszym okupantom samo istnienie IPN, a zwłaszcza – działalność jego pionu śledczego, który od czasu do czasu ujawniał jakichś konfidentów. Tymczasem właśnie konfidenci stanowią w naszym nieszczęśliwym kraju sól ziemi czarnej, bo to za ich pośrednictwem bezpieczniackie watahy kontrolują nie tylko kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym, paliwowym i energetycznym na czele, ale również – niezależne media i najszerzej pojęty przemysł rozrywkowy, nie mówiąc już o pozostałych środowiskach opiniotwórczych. Mamy zatem do czynienia z pełzającą likwidacją niebezpieczeństwa, jakie dla stabilności tej okupacyjnej struktury stwarzał IPN – być może nawet – jako warunkiem, że afera Amber Gold nie pociągnie na dno nikogo, a w każdym razie – nikogo ważnego. Wypada przypomnieć, że również w środowiskach konstytucyjnie oddzielonych od państwa idea likwidacji IPN może liczyć na szczere, chociaż pozbawione ostentacji poparcie, skoro również po tej stronie pojawiały się opinie, że archiwa powinny być "zabetonowane" na co najmniej 50 lat. No dobrze – ale gdzież je "betonować" i właściwie – po co? Czyż nie lepiej od razu spalić, zwłaszcza że prezydent Włodzimierz Putin, z którym za pośrednictwem Patriarchy Cyryla mamy się "pojednać", podobnie jak Nasza Złota Pani Aniela, z którą już chyba się "pojednaliśmy", mają komplety mikrofilmów całej dokumentacji MSW, które zostały im przekazane jeszcze pod koniec lat 80.?


Stanisław Michalkiewicz – Warszawa

piątek, 17 sierpień 2012 19:59

Wobec uświadomionej konieczności

Napisane przez

michalkiewiczJuż się wyjaśniło, co miał na myśli pan prezydent Komorowski, zapowiadając w drugą rocznicę swego zaprzysiężenia zainstalowanie w naszym nieszczęśliwym kraju "własnej tarczy antyrakietowej". Przemawiając podczas przypadającego 15 sierpnia Święta Wojska Polskiego, prezydent Komorowski wyjaśnił, że chodzi o zbudowanie systemu obrony przeciwlotniczej. Zresztą nie tylko o to, bo oprócz zbudowania systemu obrony przeciwlotniczej, będziemy "ratowali" Marynarkę Wojenną, a już prawdziwa rewolucja nastąpi w wojskach lądowych. Zacznie się od tego, że siedem dotychczasowych dowództw zostanie zastąpione trzema: Dowództwem Generalnym, Dowództwem Operacyjnym, no i oczywiście – Generalnym Sztabem – a w ogóle ma być "mniej dowódców, a więcej wojowników" – powiedział pan prezydent, mianując jednocześnie siedmiu generałów. Znaczy się – nasza niezwyciężona armia powiększyła się o kolejnych siedmiu generałów.


A co z "wojownikami"? Czy przybył chociaż jeden "wojownik"? Tego niestety nie wiemy, bo wiadomo, że w naszej niezwyciężonej armii łatwiej znaleźć pułkowników do awansowania na generałów, niż "wojownika". Na około 90 tysięcy żołnierzy jest tam około 22 tys. oficerów, ok.45 tys. podoficerów, ok. 12 tys. szeregowców zawodowych i ok. 10 tys. szeregowców nadterminowych. Zatem na jednego szeregowca przypada jeden oficer i dwóch podoficerów. W takiej sytuacji jest oczywiste, że dowództw musi być więcej niż "wojowników". Czy to jest przyczyna, dla której "wojsko oddziela się od narodu, a naród od armii" – co zauważył w okolicznościowym kazaniu w dniu 15 sierpnia biskup polowy WP JE Józef Guzdek, zwracając uwagę na krytykę, a nawet nienawiść, z jaką autorzy internetowych opinii kierują przeciwko wojsku, a zwłaszcza formacjom uczestniczącym w misjach pokojowych? Wszystko to być może, skoro doktryna obronna naszego nieszczęśliwego kraju ufundowana jest na założeniu, że polskich interesów państwowych do ostatniej kropli krwi będzie broniła Bundeswehra. Zatem – jak partia mówi, że odwróci trwający co najmniej 20 lat proces rozbrajania państwa – to mówi! Co to komu szkodzi zapowiedzieć takie rzeczy, zwłaszcza w święto, skoro każde dziecko wie, że nie ma na to pieniędzy?


A skoro już o pieniądzach mowa, to nasz nieszczęśliwy kraj żyje aferą Amber Gold, w której co i rusz pojawiają się nowe wątki. Wprawdzie rzesza klientów tej firmy wije się ze wstydu i złości, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przy okazji objawiony nam został nowy standard uczciwości. Objawił go sam premier Donald Tusk na konferencji prasowej specjalnie zwołanej w celu zademonstrowania, jaki to wzniosły i szlachetny jest pan premier Tusk i jaki szczery i uczciwy jest syn pana premiera Michał Tusk. O jednym i o drugim zapewnił sam pan premier, dzięki czemu III Rzeczpospolita wzbogaciła się o nowy standard. Jak bowiem wiadomo, standardy moralności wyznaczyła w naszym nieszczęśliwym kraju pani Aneta Krawczykowa, bohaterka "seksafery" w Samoobronie. Pani Aneta, nie będąc pewna, kto jest ojcem jej córki, najpierw przypisała autorstwo wpływowemu mężowi stanu Stanisławowi Łyżwińskiemu, a kiedy badania DNA możliwość tę wykluczyły – samemu Andrzejowi Lepperowi. Kiedy badania DNA wykluczyły również i tę możliwość, wyraziła przypuszczenie, że ojcem może być nieznajomy mężczyzna, któremu w swoim czasie oddała się w okolicach dworca kolejowego w Piotrkowie Trybunalskim.


Do tego standardu moralności doszedł teraz standard uczciwości. Uczciwy jak pan Michał Tusk – czegóż chcieć więcej? Wprawdzie wszyscy alarmują, że gospodarka "spowalnia", że bezrobocie przekroczyło już 10 procent i coraz szybciej rośnie nadal – ale właśnie w takich okolicznościach przyjemnie jest odnotować wzrost w dziedzinie standardów. Nie można mieć wszystkiego naraz, więc albo standardy, albo armia i dobrobyt.
Zresztą nie jest źle, bo oto właśnie do naszego nieszczęśliwego kraju przybył z wizytą Patriarcha Moskiewski i Całej Rusi Cyryl, który w piątek, 17 sierpnia, na Zamku Królewskim w Warszawie, wraz z JE abpem Józefem Michalikiem podpisał "Przesłanie do narodów polskiego i rosyjskiego", postrzegane przez wszystkich komentatorów, zwłaszcza niemieckich, jako przełomowy moment w stosunkach polsko-rosyjskich, który utoruje drogę do "pojednania". Warto w związku z tym przypomnieć, że przygotowania tego dokumentu, którego treść miała zostać ujawniona dopiero na dwie godziny przed jego podpisaniem, rozpoczęły się w roku 2009, kiedy to w miesiąc po obietnicy uczynionej przez izraelskiego prezydenta Peresa rosyjskiemu prezydentowi Miedwiediewowi, że przekona on prezydenta Obamę do wycofania się z pomysłu budowy tarczy antyrakietowej w Polsce, prezydent Obama 17 września zadeklarował wycofanie się USA z aktywnej polityki w Europie Środkowowschodniej. Pewnie dlatego JE abp Józef Michalik w wywiadzie dla KAI zauważył, że jest "absolutnie przekonany", że "na obecnym etapie" Kościół "nie mógł nie podjąć tej inicjatywy". To bardzo prawdopodobne – tym bardziej, że Episkopat właśnie prowadzi z rządem, to znaczy – za pośrednictwem rządu z okupującą Polskę bezpieczniacką watahą – negocjacje na temat materialnych podstaw egzystencji Kościoła w najbliższych dziesięcioleciach. Nietrudno sobie wyobrazić, że gdyby tej inicjatywy Kościół nie podjął, to nie tylko zostałby oskarżony o krzewienie w naszym nieszczęśliwym kraju rusofobii albo nawet ksenofobii, nie tylko negocjacje na temat materialnych podstaw egzystencji Kościoła mogłyby utknąć w martwym punkcie, a nawet cofnąć się do jeszcze niższego poziomu – a z łańcucha zostałby spuszczony Janusz Palikot, który ze swoją dziwnie osobliwą trzódką, wzmocnioną przez zmobilizowane w tym celu ubeckie dynastie, pokazałby Kościołowi ruski miesiąc. W takiej sytuacji już lepiej, a w każdym razie – bardziej elegancko, kiedy ruski miesiąc pokazuje nie biłgorajski filozof z poślęciem Grodzkiem, tylko we własnej osobie Patriarcha Moskwy i Całej Rusi Cyryl, zwłaszcza że jego obecność ułatwia dostarczeniu tej konieczności pozoru moralnego uzasadnienia, że oto do spółki z Cerkwią prawosławną będziemy walczyli z zachodnią zgnilizną. Znaczy, że ambitne plany ewangelizowania zlaicyzowanej Europy, przywoływane w charakterze pozoru moralnego uzasadnienia Anschlussu w roku 2004, zostały już zarzucone i teraz wraz z prezydentem Putinem będziemy już tylko bronili naszego nieszczęśliwego kraju przed zgniłym Zachodem. W takiej sytuacji lepiej rozumiemy również świąteczne, zbrojeniowe przechwałki pana prezydenta i apele JE biskupa polowego WP o przywrócenie więzi wojska z narodem

Stanisław Michalkiewicz
Warszawa

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.