Dobiegają końca letnie kanikuły, kiedy to wszyscy, a zwłaszcza Umiłowani Przywódcy, nabierają sił do ciężkiej pracy ("Praca posła ciężka, szczera, z rana poseł się ubiera, fagas listy mu otwiera, on tymczasem się wybiera – do Puchera!"), toteż nic dziwnego, że na pierwszym posiedzeniu Sejmu po wakacyjnej przerwie wybuchł przeraźliwy jazgot na temat Amber Gold. Jazgotali nawet Umiłowani Przywódcy z Platformy Obywatelskiej, a także – jakżeby inaczej – "ludowcy", co to zaledwie miesiąc wcześniej przeżywali "aferę taśmową". Ale po "aferze taśmowej" ucichły nawet echa, tym bardziej że zgodnie z przestrogą poety: "czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!" – nikomu, jak się wydaje nic się nie stało.
Wygląda na to, że i w sprawie Amber Gold też nikomu nic się nie stanie, no, może z wyjątkiem Marcina Plichty, który od dzisiaj został już Marcinem P., ponieważ niezawisły sąd, na wniosek niezależnej prokuratury, które nagle nabrały niesłychanego wigoru, zaaplikował mu trzy miesiące aresztu, z uwagi na poważną obawę "matactwa" z jego strony. Warto zwrócić uwagę, że zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisły sąd nabrały wigoru dopiero po tym, jak pieniądze z Amber Gold zostały bezpiecznie wyprowadzone w nieznanym kierunku. Kto je wyprowadził, i dokąd? Tego oczywiście nie wiadomo – podobnie zresztą jak w innych, podobnych sytuacjach, o których wspominał poeta: "W Warszawie zbytek, szampańskie kolacje, płyną rubelki, skąd, gdzie – ani wiesz!".
Więc kiedy już było wiadomo, że pieniądze wyłudzone od naiwniaków, którzy myśleli, że papierki, na których napisano, czy nawet wydrukowano informację, że są złotem – rzeczywiście są złotem – więc kiedy już było wiadomo, że te pieniądze zostały bezpiecznie wyprowadzone w nieznanym kierunku, niezależna prokuratura i niezawisłe sądy nabrały niesłychanego wigoru i nie żałują "Marcinowi P." zarzutów. Postawiły mu ich bodajże aż sześć czy siedem, a na ich czele – najpoważniejszy, że swoją działalność prowadził "bez zezwolenia". A contrario wynika z tego, że gdyby na wydymanie swoich klientów miał zezwolenie, to wtedy cała sprawa wyglądałaby całkiem inaczej.
Skoro tedy niezawisły sąd wpakował "Marcina P." do aresztu, to nie jest wykluczone, że może on przed terminem zapoznać się z Trójcą Świętą, i to "bez udziału osób trzecich", podobnie jak generał Sławomir Petelicki, tym bardziej że cela, w której został umieszczony, jest monitorowana przez 24 godziny na dobę. Ponieważ ostatnio wszystkie samobójstwa aresztowanych w delikatnych sprawach świadków i skazańców, poczynając od "Baraniny", a na wykonawcach "mokrej roboty" na Krzysztofie Olewniku kończąc, nastąpiły w takich właśnie celach, trudno się dziwić, że "Marcin P." trochę się denerwuje, tym bardziej że właśnie słynny detektyw Krzysztof Rutkowski oznajmił, iż "włącza się" do sprawy. Nic dziwnego, przy takich pieniądzach każdy by chciał się podłączyć, bo z samego kurzu, jaki podnosi się przy ich przeliczaniu, można wykroić niezłą fortunę.
Krótko mówiąc – starczy dla każdego – oczywiście z wyjątkiem wydymanych naiwniaków – ale wiadomo, że jakieś straty muszą być. Jeszcze co prawda nie wiadomo, po której stronie Mocy nasz detektyw się "włączy" – ale jestem pewien, że – podobnie zresztą jak w każdej innej sprawie – detektyw Rutkowski, też zresztą oskarżany przez złe języki, że "działa bez licencji" – będzie nieugięcie stał na nieubłaganym gruncie sprawiedliwości. Co to może oznaczać dla "Marcina P." – zobaczymy.
Nie uprzedzajmy jednak faktów, bo na razie trwa jazgot w Sejmie. Umiłowani Przywódcy zadali premieru Tusku, generalnemu prokuratoru Andrzeju Seremetu, ministru sprawiedliwości pobożnemu Jarosławu Gowinu i sprytnemu ministru finansów, Jacku "Vincentu" Rostowskiemu aż 175 pytań, rozpoczynających się przeważnie od pełnego bezgranicznego zdumienia zwrotu: "jak to możliwe, żeby..." – i tak dalej. Podobnie w koszmarnych czasach sanacji brukowe gazety redagowały kryptoreklamy, upozowane na pełne zatroskania notatki interwencyjne: "Jak długo jeszcze policja będzie tolerowała dom schadzek przy ulicy Widok 10 mieszkania 12, trzecie piętro, dzwonić trzy razy?!".
Najwyraźniej Umiłowani Przywódcy powinność swej służby rozumieją, że jazgot – owszem, jak najbardziej – ale niech Bóg broni przed ujawnieniem najważniejszej tajemnicy państwowej, że ta cała III Rzeczpospolita, ci wszyscy prezydenci, sejmy, senaty, trybunały, niezależne prokuratury, policje i niezawisłe sądy, to tylko dekoracja, rodzaj parawanu, za którym bezpieczniackie watahy okupują i bezlitośnie eksploatują nasz nieszczęśliwy kraj. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – czy Umiłowanym Przywódcom, którzy przecież stanowią istotną część owej dekoracji, wypada się tak dekonspirować?
Jasne, że nie wypada, toteż ze wszystkich sił swoich, mimo pozorów świętego oburzenia i w ogóle – spontanu i odlotu – jednak czujnie starają się nie zauważyć tego słonia w menażerii. Rozumieją te uwarunkowania również odpytywani, toteż udzielą zapewne jakichś wymijających odpowiedzi, żeby i demokratyczny wilk był syty, i bezpieczniacka owca cała. Bo już na powołanie sejmowej komisji śledczej zgody nie ma; właśnie gdy piszę te słowa, rzecznik klubu Polskiego Stronnictwa Ludowego Jan Bury oznajmił, że PSL będzie głosowało za odrzuceniem wniosku o powołanie takiej komisji już w pierwszym głosowaniu. Ano – skoro wygląda na to, że w "aferze taśmowej" nikomu włos z głowy nie spadnie, to jakże PSL ma popierać jakieś komisje śledcze?
Podobnie musiał myśleć sobie pan Andrzej Wajda, któremu Moc poszła na rękę w kłopotliwej sprawie śmierci niejakiego Frykowskiego w dworku jego bezrobotnej córki Karoliny w Głuchach.
Jak pamiętamy, nieboszczyk Frykowski był do tego stopnia taktowny, że umarł dopiero wtedy, kiedy po sobie posprzątał, to znaczy – powycierał z podłogi krew, jaka z niego wyciekła po uderzeniu nożem w brzuch – a w tej sytuacji również i przybyły na miejsce policmajster powinność swej służby zrozumiał i nawet nie wszedł do kuchni, gdzie właśnie sprzątał po sobie konający, by "nie robić zamieszania".
W takiej wytwornej atmosferze również surowej ręce sprawiedliwości w osobie pani Anety Rafałko z niezależnej prokuratury w Wyszkowie nie pozostawało nic innego, jak taktownie sprawę umorzyć. Ale kiedy po latach jacyś anonimowi zuchwalcy zdecydowali o pochowaniu prezydenta Kaczyńskiego z żoną na Wawelu, pan Andrzej musiał zrozumieć, że teraz kolej na niego, i stanął na czele protestu. Nie żeby ktoś mu kazał, co to, to nie; człowieka kulturalnego można poznać właśnie po tym, że sam wie, kiedy powinien się odwdzięczyć. Z przyjemnością tedy odnotowujemy, że czego jak czego, ale niewdzięczności nikt "ludowcom" nie ośmieli się zarzucić. Dobre i to.
Nie znaczy to oczywiście, że afera Amber Gold nie będzie miała żadnych konsekwencji. Nie mówię oczywiście o "Marcinie P.", bo przed nim rozpostarły się właśnie przepastne wyżyny, tylko o tubylczej scenie politycznej. Akurat dzisiaj okazało się, że dług publiczny naszego nieszczęśliwego kraju przekroczył bilion złotych, że gospodarka, w której coraz dotkliwiej dają o sobie znać "zatory płatnicze", właśnie "spowalnia", a produkt krajowy brutto, napędzany dotychczas wewnętrznym popytem, nawiasem mówiąc, w znacznej części kredytowanym, również spada na łeb na szyję – więc nietrudno się domyślić, że zwycięska bezpieczniacka wataha, która m.in. w osobie Amber Gold właśnie likwiduje "bazę ekonomiczną" konkurencyjnej watahy pokonanej, będzie musiała pomyśleć o podmiance – żeby mianowicie tyle zmienić, by wszystko zostało po staremu. W ramach podmianki nieubłagany palec będzie musiał wskazać winowajcę, a któż lepiej na niego się nadaje, jeśli nie premier Tusk, zwłaszcza w kontekście tej afery?
Pewnie dlatego uchodzący za wirtuoza intrygi prezes Jarosław Kaczyński żadnego pytania premieru Tusku nie zadał, pamiętając widocznie o wskazówkach płynących z wiersza Marii Konopnickiej o Pimpusiu Sadełko: "psu nie honor bić się z kotem – co mu potem?". Na poważne rozmowy przyjdzie czas, kiedy opadnie kurz po jazgocie, a Moce zdecydują, komu i za co zostaną powierzone zewnętrzne znamiona władzy.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!