"Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają!" Wojska Wielkiej Brytanii, USA i Francji czekają w pogotowiu przy granicy z Syrią, by wesprzeć tamtejszych bezbronnych cywilów ("O północy się zjawili jacyś dwaj cywili...") i w ten sposób zapewnić zwycięstwo demokracji w tym nieszczęśliwym, a właściwie wtedy już chyba szczęśliwym kraju – bo kiedy już w Syrii zwycięży demokracja, to można będzie przystąpić do demokratycznej ofensywy w złowrogim Iranie. No dobrze; to Angielczyków rzesza blada, Amerykanie i wymowni Francuzi czają się przy syryjskiej granicy – a my co? "Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają!" Tam, gdzie trwa wojna o pokój, a właściwie jaka tam znowu "wojna"; to nie żadna "wojna" tylko walka "o wolność naszą i waszą", to znaczy – syryjską, żeby Syryjczykom było tak samo dobrze, jak i nam – nie powinno zabraknąć i naszych askarisów. Tymczasem nie słychać, by z naszego nieszczęśliwego kraju jacyś askarisi wybierali się do Syrii. Ładny interes! Tu walka o wolność, a my nic?
Najwyraźniej nasza chata z kraja i tylko niezawisły sąd ukarał jakiegoś nieszczęśnika za bezsilne złorzeczenia (imprecationes), przekleństwa (maledicas) i złośliwości (malices) przeciwko misji pokojowej w Afganistanie. Rzuca to nowe światło na zdolności bojowe naszej niezwyciężonej armii. Kiedy przed dwoma laty słuchałem wykładu pewnego generała na temat stanu tubylczych sił zbrojnych, konkluzja brzmiała, że poza kontyngentem "misyjnym" nie ma w naszej niezwyciężonej armii formacji zdolnej do wykonania zadania militarnego innego, niż służba wartownicza. Okazuje się jednak, że aż tak źle nie jest, że nasza niezwyciężona armia odnosi wiekopomne zwycięstwa w niezawisłych sądach. Dał nam przykład Michnik Adam jak zwyciężać mamy! W tej sytuacji sprawa słynnej "tarczy", która teraz pewnie przy okazji każdego święta Wojska Polskiego będzie rozkwitała, niczym kwiat paproci w Noc Świętojańską, jakby schodziła na plan dalszy. Oczywiście nie mówię o niezbędnych nakładach, co to, to nie; w końcu mamy kryzys, powiadają, że gospodarka "spowalnia", a nawet pojawiły się, i to na masową skalę, "zatory płatnicze", będące pierwszym zwiastunem załamania, więc z czegoś żyć trzeba i takie, dajmy na to, "prace studyjne" nad tarczą byłyby jakimś rozwiązaniem, przynajmniej na najbliższe 20 lat, podobnie jak "ratowanie" Marynarki Wojennej – ale nie tutaj odniesiemy nasze największe zwycięstwa. Największe nasze zwycięstwa odniesiemy przed niezawisłymi sądami. Jak tylko jakiś wróg zechce zrobić nam krzywdę, na przykład – oderwać od naszego nieszczęśliwego kraju część terytorium, albo pozbawić nasze państwo niepodległości – to my go zaraz przed niezawisły sąd, a ten już pokaże mu ruski miesiąc! Zresztą – dlaczego mielibyśmy ograniczać się do postępowań defensywnych? Co nam obca przemoc wzięła, pozwem odbierzemy – czyż nie warto pomyśleć o przerobieniu w tym duchu naszego hymnu państwowego? Co tam bredzić o jakiejś "szabli", kiedy wszyscy potępiają "wywijanie szabelką"? Pozew jest lepszy, bo i ryzyko mniejsze, a właściwie żadne, zwłaszcza gdy niezawisły sąd zostanie uprzednio właściwie poinstruowany. Afera Amber Gold pokazuje, że zarówno na niezależnej prokuraturze, jak i niezawisłych sądach można polegać w każdej sytuacji, toteż gdyby dzisiaj satyryk pisał swoją piosenkę, to zakończyłby ją nie uwagą, że "z każdej sytuacji wyjdziemy obronnie; wojsko nasze czuwa szkolone wszechstronnie" – tylko: "w każdą sytuację brniemy dziarskim krokiem, wiedząc, że sąd czeka z gotowym wyrokiem!".
Skoro tedy nasi askarisi póki co trzymają się od Syrii z daleka, musimy koncentrować uwagę na wydarzeniach towarzyskich, spośród których na plan pierwszy wybija się konfrontacja między detektywem Krzysztofem Rutkowskim a "matką Madzi". Detektyw Rutkowski przybył na konfrontacje w niezależnej prokuraturze w towarzystwie swojej nowej naturalnej przyjaciółki, zaś "matka Madzi" – też w obstawie, która, mówiąc nawiasem, efektownie zemdlała jeszcze przed rozpoczęciem właściwego spektaklu. Z całą pewnością będzie miał on dalszy ciąg, ponieważ "matka Madzi" podobno dała do zrozumienia, iż detektyw namawiał ją do składania określonych zeznań. Na takie dictum oburzony Krzysztof Rutkowski nazwał "matkę Madzi" "megakłamczuchą" – co "matka Madzi", wzorem pani Alicji Tysiąc, prawdopodobnie zechce wykorzystać do postawienia detektywa Rutkowskiego przed niezawisłym sądem, który już tam będzie wiedział, jak odpłacić mu za wszystkie zniewagi i zelżywości.
Ale to dopiero pieśń przyszłości, bo na razie dobiegają końca letnie kanikuły, podczas gdy afera Amber Gold ukazuje coraz to nowe wątki. Pojawiły się nawet informacje, że uczciwemu synowi pana premiera Tuska może grozić aż 10 lat więzienia! Skoro takie kary grożą w naszym nieszczęśliwym kraju za uczciwość, to cóż mają myśleć nieuczciwi? Być może nie powinni nic myśleć, skoro pobożny minister Gowin, po przeprowadzeniu surowej i energicznej kontroli w organach wymiaru sprawiedliwości, stwierdził, że wszystko jest w najlepszym porządku, to znaczy – byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie "ludzki błąd". Znaczy – państwo jak zwykle "zdało egzamin", a przyczyną nieporozumień w klubie gangsterów jest jak zwykle "błąd pilota". W tej sytuacji i pan Michał Tusk może być dobrej myśli, nawet jeśli afera Amber Gold stanie się pretekstem do przeprowadzenia na tubylczej scenie politycznej podmianki. Trzeba bowiem wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu, a nawet lepiej niż po staremu.
Oto bowiem okazało się, że Ministerstwo Skarbu Państwa sprywatyzowało "Ruch", a ten, po prywatyzacji, sprzedał był innej prywatnej firmie budynek przy ul. Towarowej w Warszawie, gdzie ma swoją siedzibę Instytut Pamięci Narodowej. Tylko patrzeć, jak nowy właściciel budynku każe się IPN-owi stamtąd wynosić razem z całym archiwum. Tymczasem IPN nie ma gdzie się wynieść, a rządu jakby to wszystko zupełnie nie obchodziło, chociaż Instytut jest instytucją państwową, powołaną na podstawie ustawy teoretycznie obowiązującej tak samo jak kodeks karny. Cóż jednak z tego, skoro wiadomo, że "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". Nietrudno wyobrazić sobie, ileż zgryzot musiało przysporzyć naszym okupantom samo istnienie IPN, a zwłaszcza – działalność jego pionu śledczego, który od czasu do czasu ujawniał jakichś konfidentów. Tymczasem właśnie konfidenci stanowią w naszym nieszczęśliwym kraju sól ziemi czarnej, bo to za ich pośrednictwem bezpieczniackie watahy kontrolują nie tylko kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym, paliwowym i energetycznym na czele, ale również – niezależne media i najszerzej pojęty przemysł rozrywkowy, nie mówiąc już o pozostałych środowiskach opiniotwórczych. Mamy zatem do czynienia z pełzającą likwidacją niebezpieczeństwa, jakie dla stabilności tej okupacyjnej struktury stwarzał IPN – być może nawet – jako warunkiem, że afera Amber Gold nie pociągnie na dno nikogo, a w każdym razie – nikogo ważnego. Wypada przypomnieć, że również w środowiskach konstytucyjnie oddzielonych od państwa idea likwidacji IPN może liczyć na szczere, chociaż pozbawione ostentacji poparcie, skoro również po tej stronie pojawiały się opinie, że archiwa powinny być "zabetonowane" na co najmniej 50 lat. No dobrze – ale gdzież je "betonować" i właściwie – po co? Czyż nie lepiej od razu spalić, zwłaszcza że prezydent Włodzimierz Putin, z którym za pośrednictwem Patriarchy Cyryla mamy się "pojednać", podobnie jak Nasza Złota Pani Aniela, z którą już chyba się "pojednaliśmy", mają komplety mikrofilmów całej dokumentacji MSW, które zostały im przekazane jeszcze pod koniec lat 80.?
Stanisław Michalkiewicz – Warszawa
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!