Co tu gadać – za Kaczora było lepiej. Podobnie jak za Gomułki było więcej śniegu niż za Gierka, to – jak pamiętamy – za Kaczora było więcej deszczu niż za Tuska – a mimo to nikt nigdy nie odwołał meczu z powodu podtopienia Stadionu Narodowego.
Inna sprawa, że wtedy nie było jeszcze Stadionu Narodowego, ale to właśnie było dobre, bo teraz, kiedy Stadion Narodowy jest, mamy z nim tylko same zgryzoty. Już nie chodzi o to, że kosztował znacznie więcej niż opiewał pierwotny kosztorys, chociaż ta okoliczność wzbudza podejrzenia, że cała konstrukcja może być przeżarta korupcją i któregoś dnia zawalić się na głowy zgromadzonej publiczności, ale przede wszystkim o niemożność ustalenia, kto właściwie podjął decyzję, by nie otwierać stadionowego parasola. "Ksiądz pana wini, pan księdza, a nam prostym zewsząd dobrobyt" – trawestował Mikołaja Reja satyryk w dobie pierwszej propagandy sukcesu za Gierka.
Dzisiaj, kiedy przeżywamy kolejne wydanie propagandy sukcesu, tamta trawestacja nic a nic nie straciła na aktualności. Przeciwnie – nawet jakby zyskała i kiedy z powodu intensywnej kontroli w Ministerstwie Sportu i Narodowym Centrum Sportu nie możemy się dowiedzieć, jaką rolę odegrały te potężne instytucje w podtopieniu Stadionu Narodowego, Polski Związek Piłki Nożnej domaga się odszkodowania za straty materialne i "wizerunkowe", spowodowane odwołaniem meczu.
Jestem prawie pewien, że intensywna kontrola nie doprowadzi do ustalenia autora fatalnej decyzji, podobnie jak mimo upływu ponad 20 lat nie można ustalić autora decyzji o wprowadzeniu w naszym nieszczęśliwym kraju moratorium na wykonywanie kary śmierci. Chociaż ów dobroczyńca ludzkości, a zwłaszcza – dobroczyńca zbrodniarzy pozostaje anonimowy do dnia dzisiejszego, wszystkie organy naszego demokratycznego państwa prawnego w podskokach się do tej decyzji akomodowały.
Normalnie wyjaśnić tego fenomenu się nie da, chyba że odwołamy się do teorii spiskowej, według której prawdziwą władzę w naszym nieszczęśliwym kraju trzymają bezpieczniackie watahy, natomiast Umiłowani Przywódcy, co wszyscy prezydenci, premierzy i tak dalej – pełnią rolę dekoracyjną, żeby było ładniej.
Jeśli tedy wyjdziemy od teorii spiskowej, to wszystko staje się jasne nie tylko w sprawie moratorium na wykonywanie kary śmierci z 1988 roku, ale również w sprawie afery parasolowej na Stadionie Narodowym.
I w jednym, i w drugim przypadku decyzję musiała podjąć bezpieka i to tłumaczy zarówno posłuszeństwo prokuratur i sądów w przypadku moratorium, jak i niemożność ustalenia sprawcy afery parasolowej, a także – zmowę milczenia. Zwłaszcza ta zmowa milczenia stanowi poszlakę potwierdzającą teorię spiskową; żadna z zainteresowanych osobistości nie ma odwagi, by ujawnić tę największą tajemnicę państwową, że punkt ciężkości władzy w naszym nieszczęśliwym kraju znajduje się poza konstytucyjnymi organami państwa.
Na dodatkową poszlakę naprowadzają nas starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz formułowali w postaci pełnej mądrości sentencji – w tym przypadku: is fecit cui prodest, co się wykłada, że ten zrobił, kto skorzystał. A któż bardziej mógł skorzystać na moratorium w sprawie wykonywania kary śmieci w roku 1988, jak nie bezpieka? Niejednemu przecież taka kara słusznie się należała, więc nic dziwnego, że zawczasu się przed tym zabezpieczyli, nakazując niezawisłym sądom zastosowanie się do decyzji anonimowego dobroczyńcy zbrodniarzy.
Wreszcie kiedy odwołać się do teorii spiskowej jeśli nie dzisiaj, kiedy właśnie usłyszeliśmy słowa dyspensy i to z ust samego premiera Donalda Tuska?
Chodzi oczywiście o "drastyczne zdjęcia" ofiar katastrofy w Smoleńsku, jakie ukazały się na stronach internetowych już 28 września, ale zarówno minister Radosław Sikorski, jak i premier Tusk zareagowali na nie dopiero teraz, po dwóch tygodniach, kiedy Platforma Obywatelska ruszyła do odrabiania sondażowych strat spowodowanych i aferą taśmową, i dwoma aferami trumiennymi, w momencie wybuchu afery parasolowej, mając w dodatku świadomość, że w najbliższej perspektywie może dojść również do afery budżetowo-unijnej.
Ponieważ fotografie ukazały się na blogu pewnego Rosjanina z Kraju Ałtajskiego, minister Sikorski wezwał rosyjskiego ambasadora i surowo mu przykazał, by rosyjskie władze wykryły i ukarały winowajcę. Wyobrażam sobie rozbawienie ambasadora na widok groźnych min, których minister Sikorski na pewno mu nie oszczędził w sytuacji, gdy przedstawiciele Stronnictwa Ruskiego w warszawskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych właśnie wysłali na białoruskie adresy tamtejszych stypendystów formularze PIT-ów dla celów podatkowych, dzięki czemu straszliwy Łukaszenka dostał na tacy informacje, kto, ile i za co dostał forsy od naszego nieszczęśliwego kraju. Chi, chi! Cha, cha! O takiej akcji rosyjski ambasador w Warszawie mógł wiedzieć i stąd przypuszczam, że mógł być szalenie rozbawiony groźnymi minami ministra Sikorskiego, chociaż oczywiście niczego nie dał po sobie poznać. Tego, ma się rozumieć, nikt zobaczyć nie mógł, natomiast media głównego nurtu miały okazję pokazania stanowczości ministra Sikorskiego, który potrafi szurać samemu Putinowi.
Z kolei premier Tusk wyraził przypuszczenie, że "nie można wykluczyć", iż Rosjanie zrobili to specjalnie, żeby podsycić płomień pod smoleńskim kotłem. Rzeczywiście – w momencie, gdy Jarosław Kaczyński stara się pokazać, iż PiS ma zdolność koalicyjną, afera zdjęciowa potrzebna jest mu jak psu piąta noga. Ale potrzebna, czy niepotrzebna – tak czy owak premier Tusk daje do zrozumienia, że teoria spiskowa może być prawdziwa. Jest to taka sama dyspensa jak ta, której swoim mikrocefalom udzielił w 2002 roku pan red. Michnik, ujawniając, że nagrał korupcyjną propozycję Lwa Rywina i w ten sposób zdemaskował straszliwy spisek przeciwko spółce "Agora". Jak pamiętamy, mikrocefale natychmiast skwapliwie we wszystko uwierzyli, a kiedy dyspensa została odwołana, znowu w podskokach powrócili do pryncypialnego potępiania teorii spiskowej. No a teraz – sam premier Tusk. Zatem – "jeśli nie teraz – to kiedy? Jeśli nie my – to kto"?
A tu jeszcze na dodatek premier Tusk wygłosił przemówienie zwane "drugim expose", w którym zaprezentował dar przebłagalny dla bezpieki w postaci spółki "Inwestycje Polskie" z budżetem 40 mld złotych, na którą mają złożyć się wszystkie spółki z udziałem Skarbu Państwa. Ta spółka będzie koordynowała państwowe inwestycje, na które premier Tusk zamierza w ciągu 8 najbliższych lat wydać 800 mld złotych. Skąd je weźmie – tego nie powiedział, ale przecież i bez tego wiadomo, że wydrenuje z podatników, czy to bezpośrednio, czy to podnosząc tempo przyrostu długu publicznego. Zaraz tedy sondażowe notowania Platformy Obywatelskiej wyprzedziły sondażowe notowania PiS, ale tylko o jeden procent, co może oznaczać, że bezpieka wprawdzie dar przebłagalny przyjęła, ale zachowuje wobec premiera Tuska chłodną rezerwę. I słuszna jej racja – bo czy premieru Tusku można wierzyć, kiedy tak szasta tymi miliardami?
Nawet najbardziej bezlitosne drenowanie mniej wartościowego narodu tubylczego nie gwarantuje powodzenia, bo właśnie Nasza Złota Pani Aniela namawia się ze swoim francuskim kolaborantem, żeby obciąć subwencje dla krajów spoza strefy euro pod pretekstem kryzysu. Trudno odmówić jej logiki, bo skoro już te nieszczęśliwe kraje podpisały cyrograf Traktatu lizbońskiego, to nie ma już najmniejszego sensu futrować ich pieniędzmi. A skoro tak, to w budżecie na lata 2014–2020 będą musiały obejść się smakiem.
Nasi Umiłowani Przywódcy czują, że mogą przez państwa poważne zostać wydymani, tedy apelują, żeby "walczyć" o "unijny budżet" viribus unitis "ponad podziałami", co w przełożeniu na język ludzki oznacza, żeby w razie wydymania, to znaczy – wybuchu afery budżetowo-unijnej – nie robić sobie nawzajem zarzutów, ani tym bardziej – nie robić zarzutów okupującym nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniakom, zwłaszcza że oficjalnie przecież ich "nie ma".
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!