Masowy charakter i brak jakichkolwiek ekscesów podczas sobotniego marszu pod hasłem "Obudź się Polsko" najwyraźniej zrobił wrażenie nie tylko na bezpieczniakach, ale również na basującym im Salonie. Okazało się bowiem, że przeciwnicy nie tyle może rządu Donalda Tuska, o którym coraz więcej ludzi każdego kolejnego dnia przekonuje się, że jest tylko wystruganym z banana figurantem, co przede wszystkim – okupujących nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackich watah, całkiem spore środowisko i co najważniejsze – zdolne do mobilizacji.
Więc po początkowym zaskoczeniu, zarówno poprzebierani za dziennikarzy funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu, jak i występująca w charakterze rzecznika Salonu żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją pana red. Michnika, rozpoczęli wydziwianie, że "większość Polaków" na manifestacji się nie pojawiła, że nawet 200 tysięcy nie wystarczy, bo do obalenia rządu trzeba 5 milionów – i tak dalej.
Ale uczucie niepokoju jednak się zalęgło, bo przecież do zmiany dekoracji na politycznej scenie może dojść nie dlatego, że 200 tysięcy ludzi stratuje Donalda Tuska, tylko dlatego że bezpieczniacy, kierując się instynktem samozachowawczym, rzucą go na pożarcie. A w takiej sytuacji pożarty będzie nie tyle Donald Tusk, któremu Nasza Złota Pani już pewnie obmyśliła jakieś miękkie lądowanie z Brukseli, co Umiłowani Przywódcy drobniejszego płazu – na przykład majestatyczna pani Małgorzata Kidawa-Błońska, która wkrótce może zaśpiewać z tego samego klucza, co znana z imponującego biustu aktorka Katarzyna Figura, co to wojując z mężem o dzieci i alimenty, przyszła wyżalić się i wypłakać do samego red. Tomasza Lisa, który musiał osobiście ją utulać i uspokoić.
W pewnym sensie sytuację ułatwił im sam prezes Jarosław Kaczyński, wyciągając z cylindra pana profesora Piotra Glińskiego, w charakterze kandydata PiS na premiera "rządu pozaparlamentarnego".
Lansowanie przez prezesa Kaczyńskiego ("a potem lansował mnie przez dwie godziny...") koncepcji "rządu pozaparlamentarnego" pokazuje, że utracił on chyba nadzieję na powrót na fotel prezesa Rady Ministrów w rezultacie wyborów i liczy raczej na udział w jakiejś koalicji. Stąd brak jakiejkolwiek wzmianki o "IV Rzeczypospolitej" i wysadzaniu w powietrze "układu" w zaprezentowanym programie gospodarczym, powściągliwość podczas sejmowej debaty na temat "afery trumiennej", to znaczy – ujawnionej zamiany zwłok Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej – kiedy to prezes Kaczyński tylko przesłuchiwał się i przyglądał występom klubowych harcowników, ale sam nie odezwał się ani słowem, i wreszcie – profesor Gliński, jako premier "rządu pozaparlamentarnego".
Taki rząd już w naszym nieszczęśliwym kraju powstał w roku 2004 pod przewodnictwem szczęśliwego posiadacza aż dwóch pseudonimów operacyjnych, pana prof. Marka Belki. Do tego rządu nie przyznawało się ani jedno ugrupowanie parlamentarne, a przecież rządził on jak gdyby nigdy nic przez 2004 i część 2005 roku, do pojawienia się rządu premiera Kazimierza Marcinkiewicza. No ale w 2004 roku, na skutek nieporozumień na tle podziału łupów, gdzie jako wierzchołek góry lodowej wystąpiła afera Rywina, cała "demokratyczna" dekoracja runęła w gruzy i razwiedka musiała przejść na ręczne sterowanie państwem – i to był właśnie "rząd pozaparlamentarny".
Nawiasem mówiąc, pan Marcinkiewicz jest jednym z szyderców wyśmiewających zarówno pomysł takiego rządu, jak i kandydaturę profesora Glińskiego. Najwyraźniej pamięć ma może i dobrą, ale krótką, bo sprawia wrażenie, jakby zapomniał, iż jego kandydatura, a zwłaszcza obecność na stanowisku premiera rządu, była jeszcze bardziej groteskowa. Tymczasem nie w profesorze Glińskim problem – bo właśnie Kazimierz Marcinkiewicz jest żywym dowodem, że w naszym nieszczęśliwym kraju premierem rządu może zostać dosłownie każdy; obecnie, jakby na potwierdzenie, Solidarna Polska wysunęła kandydaturę Tadeusza Cymańskiego – tylko w tym, dlaczego bezpieka, a zwłaszcza – będąca aktualnie politycznym hegemonem soldateska – miałaby ustanawiać rząd z premierem wysuniętym przez Jarosława Kaczyńskiego? To już prędzej (do kamienicy wchodzi przechodzień, a dozorca pyta: pan do kogo – na co tamten: czy tu mieszka pan Górkiewicz? – a dozorca: nie. Tamten: to może mieszka tu pan Piórkiewicz? – na co dozorca: to już prędzej by mieszkał Górkiewicz!) powierzyliby misję tworzenia "rządu pozaparlamentarnego" Leszkowi Millerowi, albo komuś takiemu.
Prawdopodobieństwo wysunięcia prof. Glińskiego na premiera jest tym mniejsze, że właśnie w niemieckiej prasie pojawiły się publikacje ostrzegające przed Jarosławem Kaczyńskim, że jego celem jest "zemsta". Dlaczego akurat Niemcy obawiają się "zemsty" Jarosława Kaczyńskiego – to doprawdy trudno zgadnąć i bardziej prawdopodobnie można wyjaśnić ten fenomen, że to tylko taka delikatna przestroga ze strony Naszej Złotej Pani.
Ale czy profesor Gliński, czy nie – zmiana politycznych dekoracji najwyraźniej nabiera rumieńców, bo oto wicepremier Waldemar Pawlak nie tylko rozpoczął rozmowy z premierem Tuskiem i ministrem finansów Jackiem Rostowskim, żeby przedsiębiorcy nie musieli płacić podatku VAT jak tylko otrzymają fakturę, a dopiero gdy otrzymają pieniądze – ale również powysyłał listy do ugrupowań opozycyjnych z zaproszeniami do "rozmów indywidualnych". O czym? A o czymżeby, jeśli nie o utworzeniu "rządu pozaparlamentarnego? Zresztą może nawet i "parlamentarnego"; w końcu to przecież wszystko jedno, bo i tak i tak o wszystkim zdecyduje bezpieka przez swoich konfidentów, tak samo jak w 1992 roku, kiedy to podczas "nocnej zmiany" młodszy o 20 lat Waldemar Pawlak usłyszał po raz pierwszy: "panie Waldku, pan się nie boi!". Akurat w listopadzie ma się odbyć kongres PSL, na którym prezes Pawlak będzie jedynym kandydatem na prezesa, podobnie jak w swoim czasie bywał prezes Gucwa, więc może on nawet i lepszy od Leszka Millera, bo i ostentacja mniejsza, a poza tym ten cały Miller jednak jeździł do CIA do Langley i rehabilitował Kuklińskiego, podczas gdy Waldemar Pawlak zawsze jeździł tylko tam, gdzie trzeba.
Zwiastunem zbliżającej się podmianki jest też inicjatywa posła Palikota, który na razie nałożył surdynę na poślęcie Grodzkie, jego genitalia, sodomitów i bezbożniaków ze swojej dziwnie osobliwej trzódki – bo też chce podlizać się przedsiębiorcom, zwołując na 13 października "kongres małych i średnich przedsiębiorstw", na którym ma zaprezentować makagigi w postaci projektów ustaw, które mają przychylić przedsiębiorcom nieba. Na mieście mówią, że te projekty robi im na obstalunek pan Witold Modzelewski. Jeśli to prawda, to sprawdzałoby się porzekadło, że najlepiej potrafi naprawić zegarek ten, kto go popsuł – bo wiadomo, że przy tworzeniu istniejącego systemu podatkowego w naszym nieszczęśliwym kraju właśnie pan prof. Witold Modzelewski magna fuit.
Ale jeśli nawet, to i tak będzie tylko makagigi, bo jeśli z uwagi na sytuację finansową nie ma pewności, czy suplika Waldemara Pawlaka, próbującego wykreować się na Wielką Nadzieję Przedsiębiorczości, zostanie wysłuchana, to cóż dopiero mówić o całym "pakiecie" posła Palikota? Pieniędzy, jak wiadomo, brakuje na wszystko, więc rekompensujemy sobie te braki jesiennym wysypem premierów. Tylko patrzeć, jak jakiegoś osobliwca wystruga z banana i poseł Palikot, a przecież na nim świat się nie kończy, bo życie przecież jest i poza Sejmem.
Stanisław Michalkiewicz
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!