Stanisław Michalkiewicz
Artykuły, felietony, komentarze, aktualności.
Wprawdzie karnawał w pełni, ale nikt nie ma do niego głowy, bo cała postępowa Polska pogrążona jest w żałobie z powodu odrzucenia przez tubylczy Sejm wszystkich trzech projektów ustaw przewidujących instytucjonalizację tzw. związków partnerskich. Co bardziej postępowe środowiska nie tylko pogrążone są w żałobie, ale wręcz wiją się ze wstydu – co nawiasem mówiąc, poeta przewidział jeszcze przed wojną, pisząc w poemacie "Wiosna" prorocze słowa: "Ha! Będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły, krzywych pędraków sromne nosicielki!" .
Oczywiście jak to przy proroctwach, wszystko mu się pokręciło, bo ze wstydu nie wiją się żadne "brzuchate kobyły", tylko młode, wykształcone, co to w swoim czasie skwapliwie rozkładały nogi przed Simonem Molem, politycznym uchodźcą z Kamerunu, który z kraju lat dziecinnych, oprócz AIDS, wyniósł również przekonanie, że jeśli będzie wystarczająco często spółkował, to wyrzuci z siebie chorobę. W środowiskach postępowych zazwyczaj wystarczał mu do tego status uchodźcy, ale kiedy dama nie nadążała za postępem, Simon Mol używał argumentu nie do odrzucenia, oskarżając ją o pobudki rasistowskie. To działało bezbłędnie i w rezultacie w warszawskich przychodniach wenerycznych zaroiło się od zaniepokojonych wyznawczyń nieubłaganego postępu. To oczywiście nie był żaden powód do wstydu, uchowaj Boże; jeśli nawet któraś i zachorowała, to były to "chwalebne blizny", pamiątki bliskich spotkań III stopnia z nieubłaganym postępem: "Ach nie masz pojęcia, co za uczucie; wirusy jak chrabąszcze!".
Dzisiaj to co innego; na skutek spisku parlamentarnych konserwatystów okazało się, że nasz nieszczęśliwy kraj nie tyle wlecze się w ogonie Europy, ale zupełnie odstaje. Jak tu się po tym wszystkim pokazać w Paryżu? Więc nie tylko wstyd, ale również wściekła irytacja. Smutek ogarnął również "wesołków" płci obojga, zwanych z angielska "gejami", czyli sodomitów i gomorytki, którzy do instytucjonalizacji "związków partnerskich" przywiązywali taką wagę, jakby od tego zależała możliwość osiągnięcia orgazmu.
Wiadomo jednak, że sodomici i gomorytki stanowią tylko mięso armatnie przywódców światowego postępactwa, które marzy o ruszeniu z posad bryły świata, czyli wysadzeniu w powietrze cywilizacji łacińskiej, znienawidzonej zarówno przez starszych i mądrzejszych, jak i przez "socjałów nudnych i ponurych".
Jednym z jej fundamentów jest monogamiczna rodzina, którą – zgodnie z testamentem Antoniego Gramsciego – postępactwo zamierza rozpuścić w żrącym roztworze "związków partnerskich", traktowanych docelowo bardzo szeroko, bo nigdzie przecież nie jest powiedziane, że partnerstwo owo ma być zarezerwowane tylko dla szowinistycznych świń z gatunku ludzkiego, a nie rozciągnięte również na inne "istoty czujące". Dlaczegóż to tylko "wszyscy ludzie będą braćmi", a takie, dajmy na to, kozy – już nie?
I kiedy wydawało się, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki, na skutek dywersji pobożnego ministra Gowina z jego szajką konserwatystów z PO, wszystko spaliło na panewce. Takiego noża nikt się nie spodziewał, toteż z przepastnych czeluści postępactwa dał się słyszeć jęk zawodu i wściekłe zgrzytanie zębów, zwłaszcza że pobożny minister Gowin przedstawił nader światowy argument, jakoby każdy z tych projektów był niezgodny z konstytucją. Chodzi konkretnie o art. 18 stanowiący nie tylko, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny, ale również – że Rzeczpospolita otacza je, tzn. rodzinę, macierzyństwo i rodzicielstwo, "ochroną i opieką". Wstępnym krokiem umożliwiającym roztoczenie owej "ochrony i opieki" jest oczywiście ewidencjonowanie zawartych małżeństw. Tylko taki cel owo ewidencjonowanie usprawiedliwia.
Tymczasem "związki partnerskie", które od rodziny różnią się tym, że ich celem jest wzajemne świadczenie przez uczestników usług seksualnych, a nie wydanie na świat potomstwa, miałyby zostać zinstytucjonalizowane, a więc również poddane ewidencjonowaniu. Jednak w myśl art. 7 konstytucji, organy władzy publicznej, czyli "Rzeczpospolita", działają "na podstawie i w granicach prawa", co oznacza, że każde działanie, każdy krok "Rzeczypospolitej" musi mieć wyraźne upoważnienie w przepisach prawa i może być uczyniony tylko w granicach tego upoważnienia.
Skoro tedy konstytucja w art. 18 upoważnia "Rzeczpospolitą" do otoczenia "ochroną i opieką" tylko "rodziny, macierzyństwa i rodzicielstwa", to znaczy, że niczego, co nie jest "rodziną, macierzyństwem i rodzicielstwem" otaczać jej taką "ochroną i opieką" nie wolno. A ponieważ wstępem do roztoczenia takiej ochrony i opieki jest ewidencjonowanie zawartych małżeństw, zaś w przypadku "związków partnerskich" ten cel nie istnieje, więc "Rzeczpospolita" – ze względu na art. 7 konstytucji – nie ma ani potrzeby, a przede wszystkim – nie ma prawnej możliwości rozpoczynania "ochrony i opieki" od ich ewidencjonowania.
Ta argumentacja wzbudziła wśród postępactwa nienawistne wycie i falę spekulacji o konieczności przetasowań w parlamentarnych koalicjach – żeby mianowicie Platforma Obywatelska zlała się koalicyjnie z SLD i Ruchem Palikota. To jednak wydaje się problematyczne, bo właśnie dziwnie osobliwa trzódka biłgorajskiego filozofa oficjalnie zgłosiła kandydaturę osoby legitymującej się dokumentami na nazwisko "Anna Grodzka" na wicemarszałka Sejmu.
To zaś wydaje się trudne do przełknięcia nawet dla Leszka Millera, co to przecież z niejednego komina już wygartywał. Wnoszę to z jego uwagi, iż fakt cofnięcia przez Ruch Palikota rekomendacji Wandzie Nowickiej nie oznacza, że musi ona przestać być wicemarszałkiem, bo decyzję w tej sprawie podejmuje nie klub, lecz Sejm w głosowaniu. Możliwe zatem, że oficjalne zgłoszenie osoby legitymującej się dokumentami na nazwisko "Anna Grodzka" będzie tylko happeningiem, a nie aktem poniżenia Sejmu, podobnym w intencjach do postępku Kaliguli, który senatorem mianował swego konia Incitatusa. Inna rzecz, że głosowanie nad tą kandydaturą tak czy owak musi się odbyć.
Taki obrót sprawy musiał poruszyć nawet prezydenta Bronisława Komorowskiego, który zaapelował, by powściągnąć emocje i nie forsować ustawodawstwa, którego konstytucyjność jest "wątpliwa", a przez część opinii publicznej postrzeganego jako zamach na jeden z fundamentów cywilizacji i społeczeństwa. Żeby raczej wykorzystać możliwości istniejące w aktualnym stanie prawnym.
Najwidoczniej i naszych okupantów trochę skonfundowała możliwość rozpętania wojny religijnej zwłaszcza w sytuacji, gdy właśnie Komisja Europejska wstrzymała Polsce alimenty na budowę dróg i autostrad do czasu wyjaśnienia "zmowy cenowej" przy przetargach. Unia odmawia finansowania "podejrzanych projektów", co oznacza, że 3,5 mld złotych, jakie miała dostać z Brukseli Generalna Dyrekcja Dróg Publicznych i Autostrad i z tego opłacić wykonawców, może oddalić się w odległą przyszłość.
Co w tej sytuacji zrobią wykonawcy – Bóg jeden wie, podobnie jak nie wiadomo, czym skończy się zapowiedź strajku generalnego na Śląsku, którego termin został na razie tylko przesunięty do 11 marca. Jak trwoga – to do Boga – więc pod osłoną klangoru wszczętego w związku z odrzuceniem trzech projektów ustaw o instytucjonalizacji "związków partnerskich", Senat i Sejm po cichutku przywróciły Fundusz Kościelny w wysokości 94,3 mln zł.
Stanisław Michalkiewicz
Ledwo zakończył się pogrzeb Jadwigi Kaczyńskiej, matki nieżyjącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i prezesa PiS, Jarosława Kaczyńskiego, a już nadeszła wiadomość o śmierci Józefa kardynała Glempa, byłego prymasa Polski. Pogrzeb Jadwigi Kaczyńskiej był uroczysty, ale nie przekształcił się w jakąś polityczną manifestację – co zostało przyjęte z ulgą przez tak zwany Salon. Jego uczucia wyraził Mirosław Czech, działacz Związku Ukraińców w Polsce, pisujący w żydowskiej gazecie dla Polaków, a więc będący żywą ilustracją proletariackiego internacjonalizmu. Zauważył mianowicie, że "nie chowaliśmy generałowej Sowińskiej". Jak wiadomo, pogrzeb generałowej Sowińskiej w roku 1860, wdowie po "jenerale z nogą drewnianą", co to poległ w obronie wolskiej reduty podczas Powstania Listopadowego, przekształcił się w patriotyczną manifestację, która zapoczątkowała kolejne, prowadząc do wybuchu Powstania Styczniowego.
Najwyraźniej Salon przez gęsią skórkę czuje, że atmosfera w naszym nieszczęśliwym kraju coraz bardziej sprzyja manifestacjom, które Bóg wie, do czego mogą doprowadzić, a z pewnością – do konieczności opowiedzenia się po jakiejś stronie: pałowanych albo pałujących. Nietrudno się domyślić, że w środowisku autorytetów moralnych wzbudza to żywe zaniepokojenie, bo i poczucie wspólnoty interesów i instynkt samozachowawczy nakazywałby stanąć murem po stronie pałujących – oczywiście patetycznie uzasadniając to koniecznością obrony wolności i demokracji, bo wiadomo, że nic tak demokracji nie służy jak czołgi na ulicach i spałowanie suwerenów – ale z drugiej strony, czy autorytetom moralnym wypada tak ostentacyjnie przyłączać się do pałowania, podskakiwać i pokrzykiwać?
Nie tylko nie wypada, ale nawet stwarza ryzyko zwichnięcia aureoli – toteż nic dziwnego, że spokojny przebieg uroczystości pogrzebowych pani Kaczyńskiej Salon przyjął z widoczną ulgą, co w żydowskiej gazecie dla Polaków odnotował swoimi słowami działacz Związku Ukraińców w Polsce, nazwiskiem Czech. Ciekawe, jak będzie wyglądał pogrzeb pana red. Adama Michnika – bo myślę, że towarzyszyła mu będzie oprawa znacznie bardziej okazała niż nawet w przypadku Jacka Kuronia. Jak pamiętamy, w pogrzebie Jacka Kuronia, który uchodził za agnostyka, wzięli udział przedstawiciele wszystkich możliwych wyznań, co jakiegoś poczciwca skłoniło do komentarza, że "chłop wierzył we wszystko".
Tak to pozory mylą, o czym wspomina również Adam Grzymała-Siedlecki, opisując, jak to słynący z zamiłowania do retorycznych popisów abp obrządku ormiańskiego Józef Teodorowicz po uroczystej mszy w Wilnie w roku 1918 miał udzielić błogosławieństwa – ale przedtem nie oparł się pokusie przemówienia: "Mnież to, niegodnemu słudze Bożemu przygodzi się błogosławić ciebie, ludu wileński, ludu, któryś tyle przecierpiał? Mnież to ciebie – a nie tobie mnie błogosławić? – co jeden ze słuchaczy streścił głuchawej żonie, pytającej, co arcybiskup powiedział: "prosto waha się, czy błogosławić!".
Z okazji śmierci prymasa Glempa, który kazał pochować się w warszawskiej Archikatedrze, a nie w "panteonie wielkich Polaków" przy świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie, w telewizji podkreślano, że był on prymasem "kompromisu" i "rozwagi", przypominając jego słowa z pierwszego dnia stanu wojennego nawołujące, by nie podnosić ręki na braci-Polaków.
To oczywiście bardzo ładnie – ale niepodobna nie zauważyć, że te nawoływania skuteczne były jedynie w odniesieniu do pałowanych, bo pałujących sługusów generała Jaruzelskiego żadne braterstwo przed niczym by nie powstrzymało. Jestem nawet pewien, że do żadnego braterstwa żaden z nich się nie poczuwał – i słusznie – bo już wtedy byli to ludzie sowieccy, a więc grupa etniczna zupełnie inna niż Polacy, chociaż z braku własnego posługująca się zubożonym językiem polskim.
Niestety, tamta fałszywa diagnoza – również za sprawą "lewicy laickiej", która w drugiej połowie lat 80. już obwąchiwała się z razwiedczykami generała Kiszczaka – na dobre, a właściwie na złe się utrwaliła, ośmielając zarówno przedstawicieli ubeckich dynastii, jak i komuszków drobniejszego płazu nie tylko do natrętnej i nieznośnej amikoszonerii, ale również do reprezentowania narodu polskiego – co wydaje się jawnym i łajdackim nadużyciem. Stąd też kompromis awansował do najważniejszej cnoty obywatelskiej, a nawet chrześcijańskiej – co znakomicie wychodzi naprzeciw głosu instynktu samozachowawczego. Jeśli jednak nawet w tej sytuacji Salon przez gęsią skórkę zaczyna odczuwać niepokój, to znaczy, że i diagnoza Jego Eminencji z 13 grudnia 1981 roku z wolna może tracić na aktualności.
Tymczasem kryzys dał o sobie znać w sposób zupełnie nieoczekiwany, mianowicie w postaci zapobiegliwości Umiłowanych Przywódców. Okazało się, że sejmowa marszalica Ewa Kopacz przyznała sobie 45 tysięcy złotych nagrody, a swoim zastępcom, w osobach Jerzego Wenderlicha z SLD, Wandy Nowickiej z dziwnie osobliwej trzódki biłgorajskiego filozofa, Markowi Kuchcińskiemu z PiS, Cezaremu Grabarczykowi z PO i Eugeniuszowi Grzeszczakowi z PSL po 40 tys. złotych.
Kiedy podniósł się klangor, że "Sejm to nie koryto", Umiłowani Przywódcy z kwaśnymi minami deklarowali, że przekażą te pieniądze "na cele charytatywne" – co niestety nie jest pewne, bo nagrody owe zostały im przyznane w dwóch transzach – w listopadzie i grudniu ub. roku, więc jest wysoce prawdopodobne, że już dawno zostały skonsumowane i nawet strawione.
Najgorzej wyszła na tym Wanda Nowicka, której trzódka dziwnie osobliwa cofnęła rekomendację na wicemarszalicę sejmową, co konkretnie oznacza utratę alimentów na poziomie co najmniej 5 tysięcy złotych miesięcznie. Niby niewiele, ale mamy kryzys, więc, jak to mówią, dobra psu i mucha. A cóż może lepiej przekonywać o kryzysie niż owa zapobiegliwość Umiłowanych Przywódców? Kryzysowi, ma się rozumieć, nie zapobiegną; to zadanie na znacznie tęższe głowy – ale własne problemy socjalne mogą sobie rozwiązywać, niczym diligens pater familias – żeby zacytować Digesta cesarza Justyniana. A cóż tu cytować, jeśli nie Digesta, kiedy idzie o problemy socjalne Umiłowanych Przywódców – naszych nadzorców i – podobno – prawodawców?
Podobno – bo nie jest żadną tajemnicą, że zdecydowana większość prawa obowiązującego w naszym nieszczęśliwym kraju to są dyrektywy Komisji Europejskiej, które Umiłowani Przywódcy tylko tłumaczą własnymi słowami, dodając najwyżej wtręty w rodzaju "lub czasopisma", pozwalające nakraść się komu tam trzeba w tak zwanym "majestacie prawa".
W tym też kontekście należy spojrzeć na debatę, jaka odbyła się w Sejmie w związku z trzema projektami ustaw o tak zwanych związkach partnerskich. Inicjatywa ta jest, z jednej strony, następstwem presji, jaką na Umiłowanych Przywódców wywiera Eurokołchoz, dyrygowany przez marksistów, realizujących na tym etapie strategię Antoniego Gramsciego. Polega ona na stopniowym zoperowaniu nieświadomych niczego europejskich narodów, by przekształcić je w zbiegowiska człowieków sowieckich. Zoperowaniu temu służą rozmaite semantyczne sztuczki, wśród których są również "związki partnerskie". Potrzebę ich zinstytucjonalizowania tłumaczy się obłudnie koniecznością skasowania dyskryminacji – ale to oczywiście nieprawda, bo przecież zarówno sodomici i gomorytki, jak i konkubenci zwyczajni nie potrzebują urzędowego certyfikatu do odbywania stosunków płciowych. Mogą też zapisać sobie nawzajem majątek w testamencie i złożyć oświadczenie uprawniające do uzyskania informacji medycznej.
Jeśli w tej sytuacji forsowane są specjalne ustawy instytucjonalizujące "związki partnerskie", to wyłącznie w tym celu, by stopniowo, zgodnie z wytycznymi strategii Antoniego Gramsciego, zrównać nie tylko konkubinaty, ale i związki sodomickie i gomoryckie z małżeństwami i w ten sposób doprowadzić do prawnej degradacji rodziny jako instytucji "dawnego reżymu" przez postępactwo znienawidzonej. Jak wiadomo, Umiłowani Przywódcy w naszym nieszczęśliwym kraju uprawianie prawdziwej polityki mają już zakazane – ale rujnować fundamenty łacińskiej cywilizacji nie tylko im wolno, ale nawet zaleca im zarówno Eurokołchoz, jak i tubylcza razwiedka, której najtwardsze jądro stanowią wszak człowieki sowieckie.
W tej sytuacji tylko patrzeć, jak wszystkie trzy projekty zostaną skierowane do komisji, która wypichci z nich produkt finalny, dzięki któremu Umiłowani Przywódcy będą mogli podlizywać się nie tylko postępactwu, ale również – sodomitom i gomorytkom. Jakkolwiek przykro czy okrutnie by to nie zabrzmiało – ale może zarówno pani Kaczyńska, jak i kardynał Glemp umarli w samą porę?
Stanisław Michalkiewicz
Jeszcze nie przebrzmiały echa Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, która 13 stycznia zbierała pieniądze nie tylko na chore dzieci, ale również – na zagadkowe "zestawy geriatryczne" dla schorowanych starców – a już nadszedł XVI Dzień Judaizmu, z dwuznacznym hasłem: "Ja jestem Józef, wasz brat".
Echa Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zabrzmiały w tym roku szczególnie głęboko i też wieloznacznie, ponieważ "Jurek Owsiak", jakby wyczuwając szóstym zmysłem troski i niepokoje pana ministra Rostowskiego, które są przecież tylko refleksem trosk i niepokojów naszych bezpieczniackich okupantów, którzy z kolei wychodzą naprzeciw zaniepokojeniu finansowych grandziarzy, spodziewających się w bieżącym roku wyciągnąć z naszego nieszczęśliwego kraju 50 mld zł tytułem "obsługi długu publicznego" – więc "Jurek Owsiak" przetestował opinię publiczną na okoliczność legalizacji eutanazji. Ponieważ dlaczegoś nikt – oczywiście poza "Gazetą Wyborczą", a zwłaszcza panią red. Wiśniewską z najweselszego w tym dzienniku działu religijnego, której eutanazja podstarzałych i schorowanych przedstawicieli naszego mniej wartościowego narodu tubylczego najwyraźniej się podoba – nie wykazał entuzjazmu, "Jurek Owsiak" werbalnie z pomysłu się wycofał, wyjaśniając, że został "źle zrozumiany" – ale ze zbiórki na zagadkowe w tej sytuacji "zestawy geriatryczne" już wycofać się nie chciał, a może nawet i chciał, tylko już nie mógł? W tej sytuacji doszło do niesłychanego aktu obrazy, jakiego wobec "Jurka Owsiaka" dopuścił się pan red. Terlikowski, oświadczając, że jest on – tzn. "Jurek Owsiak", tym bardziej niebezpieczny, im więcej dobra przynosi jego akcja. Obrazę tę bardzo boleśnie przeżył przewielebny ksiądz Kazimierz Sowa, dyrektorujący kanałowi religijnemu w TVN, któremu nie mogło pomieścić się w głowie, że wobec "Jurka Owsiaka", który jest "dobrym człowiekiem", można było dopuścić się takiej zelżywości. Nie przypominam sobie, by przewielebny ks. Sowa reagował tak energicznie na obrazę Pana Boga – ale nietrudno się domyślić, że są osoby ważniejsze i mniej ważne i że "Jurek Owsiak" oczywiście plasuje się na czele tej pierwszej kategorii.
Więc chociaż legalizacja eutanazji czeka nas dopiero w przyszłości, to nieubłagana konieczność zmusza rząd premiera Tuska do gorączkowego poszukiwania pieniędzy. Wiadomo bowiem, że trwanie rządu zależy od tego, czy potrafi zadowolić zarówno naszych bezpieczniackich okupantów, jak i finansowych grandziarzy, dzięki którym podtrzymuje on iluzję płynności finansowej naszego państwa.
Toteż nie budzi niczyjego zdziwienia przekazanie spółce PLL "LOT" pierwszej transzy miliardowej dotacji, dzięki której pasożytująca na tej spółce soldateska znowu będzie miała za co wypić i zakąsić – ani nawet tworzenie spółki "Inwestycje Polskie", na którą będą musiały złożyć się wszystkie spółki z udziałem Skarbu Państwa, by mogła ona "w imieniu rządu" inwestować. Jestem pewien, że najpierw zainwestuje w siebie, bo nie ma nic ważniejszego nad "kapitał ludzki", zwłaszcza w postaci "kadr", co to "decydują o wszystkim".
Żeby jeszcze koniunktury były lepsze, a tu akurat odwrotnie; kryzys ante portas i chociaż w swoim słynnym expose premier Tusk odgrażał się, że zatrzyma go własną piersią, to przecież nie można wykluczyć, że perfidny kryzys prześliźnie mu się między nogami i objawi się w całej swojej straszliwej postaci.
Na wszelki tedy wypadek minister Nowak od infrastruktury stawia jeden przy drugim fotoradary, z których spodziewa się uzyskać co najmniej półtora miliarda złotych, zaś za przekroczenie szybkości głosi srogie kary aż do konfiskaty prawa jazdy włącznie. Ponieważ na brak pieniędzy cierpią też samorządy terytorialne, to tylko patrzeć, jak jedynym środkiem uchronienia się przed karą będzie pchanie samochodu w terenie zabudowanym.
Ale kierowcy nie są jedyną grupą społeczną, którą nasi bezpieczniaccy okupanci zamierzają rękoma rządu obrabować. Drugą prześladowaną grupą są oczywiście przedsiębiorcy, wobec których rząd zapowiedział zlikwidowanie "szarej strefy". Warto przypomnieć, że według szacunków Głównego Urzędu Statystycznego, w "szarej strefie" powstaje około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co w Polsce zostało wyprodukowane i sprzedane. To właśnie dzięki "szarej strefie", wbrew wysiłkom kolejnych rządów, gospodarka polska jako tako funkcjonuje, dostarczając naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu ekonomicznych podstaw egzystencji. Mam nadzieję, że likwidacja "szarej strefy" rządowi się nie uda, bo gdyby się udała, to skutki takiej operacji musiałyby być podobne do skutków strajku włoskiego, kiedy to przedsiębiorstwo staje. Być może gospodarka by nie ustała, bo pamiętamy, że podczas "nazistowskiej" okupacji, w Generalnym Gubernatorstwie za samowolne zabicie świni groziła kara śmierci – ale przecież kto był na wolności, to rąbankę jadł i nawet Niem... to naczy pardon – oczywiście nawet "naziści" też z tych możliwości korzystali. Ale co się nasi okupanci narabują, to się narabują – podobnie jak "naziści" w Dęblinie, który z tej racji szmuglerzy ("spod serca kap, kap, słonina i schab, a z boku dwa balerony") nazwali "Gołocinem".
W tej sytuacji hasło tegorocznego Dnia Judaizmu: "jestem Józef, wasz brat", nabiera niepokojącej wieloznaczności. Chodzi oczywiście o dokonania wspomnianego Józefa na stanowisku pierwszego ministra faraona. Pod pretekstem zapobieżenia kryzysowi realizował on kilka polityk interwencyjnych jednocześnie: ustanowił dodatkowy, 20-procentowy podatek zbożowy w naturze, co nie tylko spowodowało rozrost biurokracji w postaci armii "pisarzy", ale wymagało też podjęcia kolejnej interwencji w postaci budowy magazynów na skonfiskowane zboże i koszar dla żołnierzy, którzy tych magazynów pilnowali. To z kolei wymagało odciągnięcia z rolnictwa na place budowy zarówno robotników, jak i zwierząt pociągowych. Ta polityka doprowadziła w ciągu zaledwie 7 lat do upadku rolnictwa i klęski głodu. Wówczas perfidny Józef, wykorzystując przymusowe położenie ludności, zaczął sprzedawać zboże uprzednio skonfiskowane jako podatek. Ceny prawdopodobnie były wyśrubowane, bo czytamy, że już po roku zgromadził dla faraona "wszystkie pieniądze", jakie były "w ziemi egipskiej". W ciągu następnych lat za sprzedane zboże przejął inwentarz żywy i martwy, ziemię, a w końcu – uczynił z chłopów niewolników państwowych, którym wspomniany, 20-procentowy podatek w naturze utrzymał.
Na wspomnienie tego pierwszego w literaturze światowej opisu utworzenia kołchozów przez sprytnego i bezwzględnego grandziarza, cytowanie jego syrenich umizgów z okazji Dnia Judaizmu nie może nie wzbudzać zaniepokojenia naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, tym bardziej że utworzony w początkach roku 2011 zespół HEART, którego celem jest "odzyskanie mienia żydowskiego w Europie Środkowej", ani na chwilę nie zaprzestał działalności.
Być może że w przeczuciu rozmaitych nieuchronności dziwnie osobliwa trzódka posła Janusza Palikota złożyła była do niezawisłego sądu powództwo o nakazanie usunięcia krzyża ze ściany sali plenarnej Sejmu. Jednak niezawisłemu sądowi ani w głowie było wyręczać mocnych w gębie cienkich Bolków, którzy nie mając odwagi na stworzenie faktów dokonanych, próbowali wykorzystać go w charakterze ślepego instrumentum. Nie tylko nie nakazał usunięcia krzyża, ale w uzasadnieniu sarkastycznie zauważył, że w przypadku osób o ukształtowanym światopoglądzie nie może być mowy o żadnym deprymującym działaniu widoku krzyża. Tymczasem tak właśnie uzasadniał owo żądanie któryś z uczestników dziwnie osobliwej trzódki; albo poseł Rozenek, albo poseł Ryfiński – bo ci dwaj akurat nie epatują żadnymi seksualnymi zboczeniami, tylko awersją do Pana Boga.
W związku z wyrokiem niezawisłego sądu pojawiły się nawet fałszywe pogłoski, że dziwnie osobliwa trzódka posła Palikota będzie teraz domagała się przebudowy wszystkich skrzyżowań w kształcie krzyża – by przybrały one albo kształt gwiazdy pięcioramiennej, albo jeszcze lepiej – sześcioramiennej. Z uwagi na prawdopodobne koszty takiej operacji w skali kraju, legalizacja eutanazji, na którą "Jurek Owsiak" właśnie testował opinię publiczną, objawi się w postaci nieubłaganej konieczności.
Stanisław Michalkiewicz
Warszawa
Jakby mało było dymisji generała Krzysztofa Bondaryka, który osierocił Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jakby nie dość było dymisji Adama Maruszczaka, zdjętego ze stanowiska szefa Centralnego Biura Śledczego, to znowu dał znać o sobie seryjny samobójca. Wydawało się, że już nie da o sobie znać zwłaszcza po ogłoszeniu przez niezależną prokuraturę "ostatecznego" wyjaśnienia śmierci Andrzeja Leppera.
Prokuratura oświadczyła, że Andrzej Lepper powiesił się, bo miał... 150 tys. złotych długu! Nie śmiał się z tego pewnie tylko ten, co miał zajady, a może śmiali się przez łzy nawet i tacy, bo prawie jednocześnie wyszły na jaw śmierdzące dmuchy, że w owej łazience, w której przygnębiony długiem w wysokości 150 tys. złotych Andrzej Lepper "bez udziału osób trzecich" rozstawał się z życiem, znajdują się ślady stóp jakichś niezidentyfikowanych osób drugich.
Najwyraźniej bezpieczniackie watahy podsrywają jedna drugą, dzięki czemu co jeden człowiek pragnie zakryć, to drugi zaraz odkryje i – jak mówi poeta – "każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje" – dzięki czemu i my możemy dowiedzieć się o naszym nieszczęśliwym kraju trochę więcej, niż okupująca Polskę soldateska chciałaby nam przekazać do wiadomości za pośrednictwem poprzebieranych za dziennikarzy funkcjonariuszy niezależnych mediów pracujących w służbie ciszy.
Tymczasem seryjny samobójca znów dał o sobie znać, i to nie w sobotę, tylko niemal w środku tygodnia. W swoim mieszkaniu w Garwolinie powiesił się był – oczywiście bez udziału osób trzecich – pan Marek Jerzy Adamczyk, prokurator Prokuratury Generalnej.
Na razie nie można o tym nic powiedzieć, poza może drobiazgiem, że z dokumentów IPN wynika, iż pan Marek Jerzy Adamczyk 4 marca 1988 roku został zarejestrowany pod numerem GC 00393/54 przez Wojskową Służbę Wewnętrzną jako oficer rezerwy kontrwywiadu WSW z przydziału mobilizacyjnego, a następnie zarejestrowany w sekcji "C" WZO WUSW w Siedlcach.
Nie musi to oczywiście niczego konkretnego oznaczać, poza tym, że WSW przekształcona została w Wojskowe Służby Informacyjne, których jak wiadomo, "nie ma", dzięki czemu mikrocefale święcie wierzą, że nasza młoda demokracja, to pełny spontan i odlot i skwapliwie potępiają teorie spiskowe, według których soldateska okupuje nasz nieszczęśliwy kraj, za pomocą rozbudowanej agentury kontrolując nie tylko kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym, paliwowym i energetycznym na czele, ale i scenę polityczną, media oraz przemysł rozrywkowy. Okoliczność, że pan Adamczyk, któremu objawił się zbiorowy samobójca, trafił aż do Prokuratury Generalnej w charakterze prokuratora, może być uznana za poszlakę wskazującą, że ta teoria spiskowa ma jednak ręce i nogi. Jak zresztą w inny sposób wyjaśnić ponowne ujawnienie się zbiorowego samobójcy?
Zbiegło się ono w dodatku z salomonowym wyrokiem wydanym przez sędziego Igora Tuleyę w sprawie "doktora G." – kardiologa ze szpitala MSW przy ul. Wołoskiej w Warszawie. "Doktor G." upolowany został przez CBA jeszcze za poprzedniego kierownictwa i oskarżony o wszelkie możliwe do popełnienia czyny, wśród których korupcja walczyła o palmę pierwszeństwa z tzw. mobingiem.
Słowem – jak oskarżać, to oskarżać. Kiedy jednak w roku 2007 zmienił się rząd, "doktor G." zaczął w wielu środowiskach uchodzić za męczennika straszliwego reżymu Kaczyńskich, pierwszą ofiarę IV Rzeczypospolitej, która wyspecjalizowała się w preparowaniu fałszywych dowodów na ludzi niewinnych. To znaczy – za ofiarę drugą, bo pierwszą ofiarą IV Rzeczypospolitej już pewnie pozostanie pani Barbara Blida, która po przybyciu do niej ekipy ABW, co to miała ją aresztować, zastrzeliła się w przekonaniu, że wszystko wykryte. Więc chociaż CBA za czasów Kaczyńskiego dopuszczało się sprośnych błędów Niebu obrzydłych, to skoro już powstało, to i zostało – oczywiście po gruntownej wymianie kadr z niesłusznych na słuszne.
Te słuszne kadry rozpoczęły walkę z powyrzucanymi kadrami niesłusznymi, zgodnie ze wskazówką Klucznika Gerwazego: "gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych – każdy swego". Kiedy w efekcie walki buldogów pod dywanem stanowiska utracili szefowie ABW i CBŚ, nie mogło zabraknąć jakiegoś akcentu w sprawie CBA. A tak się złożyło, iż właśnie przed niezawisłym sądem dobiegł końca proces "doktora G.". Spreparowane dowody w sprawie korupcji musiały okazać się mocne, bo sędzia Igor Tuleya, który na dobry porządek w "tych okolicznościach przyrody" powinien "doktora G." uniewinnić, a nawet jakoś wynagrodzić mu zelżywości i zniewagi, jednak trochę go skazał, a uniewinnił też tylko trochę, zauważając przy okazji, że prokuratura stosowała "metody stalinowskie". Na to zawrzały oburzeniem dwa ugrupowania parlamentarne; PiS oraz Solidarna Polska, domagając się pociągnięcia sędziego Tulei do odpowiedzialności za wygłaszanie deklaracji politycznych. Aliści Krajowa Rada Sądownictwa stanęła murem za sędzią, który skierował do niezależnej prokuratury zawiadomienie o owych "stalinowskich metodach". Chodziło głównie o nocne przesłuchania, które – jak zauważył prokurator w stanie spoczynku pan Święczkowski – bywały "skuteczniejsze" od dziennych. Jeśli wzajemne wyduszanie się tajniaków jeszcze trochę potrwa, to wymiar sprawiedliwości szalenie się wzbogaci – również o interesujące doktryny i orzecznictwo – a już towarzyszą temu mimowolne efekty komiczne w postaci ostentacyjnego oburzenia na "stalinowskie metody" przywódcy SLD Leszka Millera. Wystąpił on jednocześnie z inicjatywą ustanowienia rozpoczynającego się właśnie roku "rokiem Edwarda Gierka", za rządów którego od czerwca 1976 roku upowszechniła się w milicyjnych komisariatach metoda "ścieżek zdrowia". Rekord efektów komicznych pobiła jednak "Gazeta Wyborcza", informując swoich mikrocefali, że "Polacy są szczęśliwi", i nawet wyjaśniając – dlaczego. Okazuje się, że nie posiadamy się ze szczęścia, bo w społeczeństwie rośnie poparcie dla eutanazji. Dlaczego żydowskiej gazecie dla Polaków tak bardzo zależy na wmówieniu tubylcom, że nie ma prawdziwego szczęścia bez eutanazji? Pewnej wskazówki może dostarczyć okoliczność, że w związku z nieustającym przyrastaniem długu publicznego, w roku bieżącym koszty obsługi tego długu mogą sięgnąć nawet 50 miliardów. Nie da się ukryć, że leczenie starców-wampirów, z których nasi okupanci nie mają już przecież żadnej korzyści, a tylko same straty – tym większe, że wyleczonym trzeba będzie przez Bóg wie ile lat wypłacać emeryturę! – że to leczenie pozostaje w całkowitej i nieusuwalnej sprzeczności zarówno z celami okupacji ("Szmaciak chce władzy nie dla śmichu lecz dla bogactwa, dla przepychu! Chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłość na ludzkości!"), jak i z nadziejami lichwiarskiej międzynarodówki na profity z 35 milionów tubylczych niewolników polskich.
W tej sytuacji eutanazja objawia się jako jedyne wyjście i zapewne dlatego "Jurek Owsiak" przetestował właśnie reakcję opinii publicznej na propozycję jej legalizacji, a przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym pani red. Katarzyna Wiśniewska z najweselszego w całej "Gazecie Wyborczej" działu religijnego, sztorcuje Episkopat za unikanie udziału w dyskusji nad legalizacją eutanazji. Najwyraźniej Cadykowi chodzi nie tylko o samą eutanazję, ale również i o to, by odbywała się "po Bożemu".
Stanisław Michalkiewicz
Warszawa
Żerowiska zostały rozgraniczone?
Napisane przez Stanisław Michalkiewicz"Niech ryczy z bólu ranny łoś, zwierz zdrów przebiega knieje. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, to są zwyczajne dzieje" – twierdzi poeta. I słusznie – bo na przykład na fasadzie agencji detektywistycznej Allana Pinkertona napis głosił: "my nigdy nie śpimy!". Warto to zapamiętać, bo kiedy jeszcze za głębokiej komuny Janusz Głowacki ogłosił ludowy konkurs czytelniczy, w ramach którego czytelnicy mieli wskazać, która odpowiedź na pytanie jest jedynie słuszna, która – tylko słuszna, która – niesłuszna i która głęboko niesłuszna – większość uczestników wyłożyła się na odpowiedzi głoszącej, że "wróg śpi, bo ma mieszkanie" – uznając ją za jedynie słuszną lub słuszną.
Tymczasem był to błąd, bo niezależnie od takiej czy innej sytuacji mieszkaniowej wiadomo przecież, że wróg w ogóle nie śpi! A skoro wróg nie śpi, to symetrycznie zachowywać musi się również żołnierz – bo w przeciwnym razie powstałby niesłychany dysonans poznawczy. Przewidział to poeta, oczywiście nie ten sam, tylko inny, informując w popularnej piosence "raz dwa lewa" , że żołnierz musi "czuwać" – by nie przeszkodził wróg.
Dlatego właśnie, kiedy cały nasz mniej wartościowy naród tubylczy jak gdyby nigdy nic świętował sobie Boże Narodzenie, puszczał sylwestrowe fajerwerki i w ogóle – pod dywanem ani na chwilę nie ustawała walka buldogów. W rezultacie już pierwszego dnia po Nowym Roku okazało się, że do dymisji podał się pan generał Krzysztof Bondaryk, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Już od dawna krążyły między ludem głuche wieści o tajnych pracach nad reformą służb specjalnych. Jest to oczywiście tylko pewien skrót myślowy, bo nie tyle o jakąś reformę tu chodzi, co o ustalenie nowych zasad okupacji naszego nieszczęśliwego kraju przez poszczególne bezpieczniackie watahy, ustanowienie i rozgraniczenie żerowisk, a przede wszystkim – kolejności dziobania. Przez gęstą zasłonę tajemnicy przedostawały się strzępy informacji, jak to Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ma zostać pozbawiona kompetencji prowadzenia śledztw w sprawach gospodarczych, chociaż nadal miała nadzorować spółki z udziałem Skarbu Państwa.
Czy wszystkie, czy tylko niektóre – tego jeszcze pewnie nikt nie wie, bo rozgraniczenie żerowisk jest sprawą poważną, zwłaszcza w obliczu nadchodzącego kryzysu. Weźmy na przykład takie Polskie Linie Lotnicze "LOT", uchodzące w powszechnej opinii za żerowisko bezpieki wojskowej – właśnie poprosiły aż o miliard złotych pomocy publicznej. Ministerstwo Skarbu Państwa, ma się rozumieć, w podskokach wniosek poparło – ale to pokazuje, że sytuacja jest poważna i słodkich pierniczków dla wszystkich zaczyna brakować.
Zatem rozgraniczenie żerowisk i przede wszystkim – ustalenie kolejności dziobania, staje się dla naszej młodej demokracji sprawą zasadniczą, od której zależą jej losy. W jakim kierunku może ukształtować się hierarchia – na to wskazuje nie tylko zatrzymanie w listopadzie 2011 roku generała Gromosława Czempińskiego, który, mówiąc nawiasem, wyraził "zaniepokojenie" dymisją generała Bondaryka – ale również utracenie życia "bez udziału osób trzecich" przez generała Sławomira Petelickiego, który po katastrofie smoleńskiej chyba coś tam musiał wiedzieć, skoro w bardzo mocarstwowym tonie kierował listy otwarte do premiera Tuska w sprawie zrobienia porządku w wojsku. Najwyraźniej jednak "znalazły się w partii siły, co kres tej orgii położyły" i razwiedka odzyskała nie tylko kontenans, ale przede wszystkim – inicjatywę. Oczywiście wróg, jak wiadomo, nie śpi i stąd naszym nieszczęśliwym krajem wstrząsnęła afera Amber Gold, a potem trotylowa – ale wygląda na to, że generalnie sytuacja znowu jest pod kontrolą i najtwardszym jądrem naszej młodej demokracji nadal pozostaje razwiedka wojskowa, zgodnie z ustanowieniem generała Kiszczaka w porozumieniu z towarzyszami radzieckimi. W tej sytuacji dymisja generała Bondaryka stanowi jedynie kropkę nad "i". Oznaczałoby to, że z Nowym Rokiem wchodzimy w okres spokojnego słońca, kiedy zarówno żerowiska, jak i kolejność dziobania zostały ponownie ustalone i tylko patrzeć, jak osiągnięty między bezpieczniackimi watahy kompromis zostanie przedstawiony premieru Tusku do podpisania. Wskazywałoby na to również uruchomienie zapowiadanej już w wiekopomnym expose premiera Tuska spółki "Inwestycje Polskie", na którą będą musiały składać się wszystkie spółki z udziałem Skarbu Państwa. Jest to nie tylko dodatkowy instrument kontrolowania kluczowych segmentów gospodarki, ale i wskazówka, kto stoi na samym szczycie hierarchii. Czy ten kompromis obejmuje również reorganizację politycznej sceny – tego wkrótce się dowiemy – bo dotychczasowe pogłoski, jakoby naszą duszeńką miał zostać minister Sikorski z Romanem Giertychem i Michałem Kamińskim, czy pogróżki nowego prezesa PSL Janusza Piechocińskiego, że razem z Polską, co to Jest Najważniejsza i Polską Solidarną Zbigniewa Ziobry, PSL będzie budował "polityczne centrum", wydają się tylko odgłosami fermentacji w głowach Umiłowanych Przywódców, spowodowanej wspomnianą walką pełnomocnych buldogów pod dywanem. Jedno wydaje się prawdopodobne – że po uporządkowaniu sytuacji w gronie bezpieczniackich watah, razwiedka przystąpi również do porządkowania politycznej sceny, a w szczególności – do zdecydowania o przyszłości ruchu politycznego, który objawił się podczas Marszu Niepodległości 11 listopada. Wydaje się, że możliwości są dwie; albo razwiedka utnie temu ruchowi głowę w ramach walki z "faszyzmem" i "językiem nienawiści", albo przy pomocy chirurgicznej gry operacyjnej dotychczasową głowę amputuje i przyprawi swoją, zawczasu przygotowaną. Wygląda na to, że tego rodzaju operacja spotka się z cichym poparciem wszystkich ugrupowań parlamentarnych, które nie życzą sobie żadnych nowych politycznych inicjatyw, zakłócających spokojne eksploatowanie przetrenowanego emploi i dziobanie według kolejności.
Dodatkowej pikanterii sytuacji dodają zawirowania wokół Nagrody im. Adama Włodka, której pierwotnie patronować miał Państwowy Instytut Książki i Fundacja Wisławy Szymborskiej. Okazało się, że Adam Włodek, będący pierwszym mężem późniejszej noblistki i jej literackim impresario, był konfidentem Urzędu Bezpieczeństwa i podobno "wydał więcej kolegów, niż tomików poetyckich". Jak tam było, tak tam było, dość, że rozległy się protesty, na skutek których prezes Instytutu Książki Grzegorz Gauden wycofał się z inicjatywy, którą Fundacja Wisławy Szymborskiej nadal podtrzymuje. I słusznie – bo któż w nadchodzących latach lepiej nada się na patrona poetyckich debiutów, niż Adam Włodek? Literatura nie może w zbyt drastyczny sposób odstawać od polityki, a skoro u progu Nowego Roku sytuacja powoli się wyjaśnia, to nic dziwnego, że znajduje to przełożenie na życie kulturalne.
Stanisław Michalkiewicz
"Stokrotka" z Bartosiem demaskują Jezusa
Napisane przez Stanisław MichalkiewiczOkupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy siłą rzeczy kształtują go na własny obraz i podobieństwo. Najbardziej widać to oczywiście w niezależnych mediach głównego nurtu, naszpikowanych funkcjonariuszami poprzebieranymi za dziennikarzy, niczym wielkanocne baby – rodzynkami. No dobrze – ale co jest charakterystycznym rysem bezpieczniackiej mentalności? Z uwagi na konieczność utrzymania tajności swego zaangażowania, taki jeden z drugim ubek bez przerwy musi udawać kogoś, kim tak naprawdę nie jest. Consuetudo est altera natura – powiadają starożytni Rzymianie, co się wykłada, że przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Nic zatem dziwnego, że taki jeden z drugim ubek, przez całe lata zakłamujący własny wizerunek, może w końcu nabrać organicznego wstrętu do prawdy, który schodzi mu do poziomu instynktów. Dlatego charakterystyczną cechą bezpieczniackiej mentalności jest zakłamanie. Wspomina o nim popularne porzekadło, iż "ten się błaźni, kto policjanta zaufa przyjaźni". Podobno z policjantami różnie bywa, chociaż ja nie bardzo w to wierzę – ale co do ubeków, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przyjaźnić się z nimi nie można, bo nie uznają oni żadnej lojalności. Pamiętam, jak jeszcze za głębokiej komuny, w latach 70., niektórzy ubecy, przesłuchując ówczesnych opozycjonistów, próbowali nawiązać z nimi jakąś psychiczną łączność. Polegało to z reguły na wmawianiu przesłuchiwanym, że bezpieka jest konieczna i nawet gdyby komuna upadła, to oni wszyscy jako fachowcy od podglądania, podsłuchiwania, prowokowania i skrytobójczego mordowania, na pewno zostaną zaangażowani przez nową władzę. Żadnemu z tych zdemoralizowanych ludzi nie przyszło do głowy, że w ustroju wolnościowym aż tak bardzo nie trzeba będzie obywateli podglądać, podsłuchiwać, prowokować czy mordować. Ale tajniactwo, ten ropiejący wrzód na ciele współczesnego świata, wolności nienawidzi tak samo jak prawdy, toteż nic dziwnego, że III Rzeczpospolita, owoc sodomii generała Kiszczaka ze swoimi konfidenty, charakteryzuje się bodaj najwyższym poziomem inwigilacji obywateli przez bezpieczniackie watahy w całej Europie.
Ale inwigilacja to tylko jeden z przejawów ubeckiej aktywności. Mimo transformacji ustrojowej jedno się nie zmieniło; bezpieka, podobnie jak za komuny, za swojego głównego wroga po staremu uważa Kościół katolicki. Prawdopodobnie wchodzi tu w grę mechanizm dziedziczenia sympatii i wrogości. Ponieważ znaczna część, być może nawet większość bezpieczniaków, to potomstwo ubeckich dynastii, których początki często giną jeszcze w mrokach okupacji sowieckiej i niemieckiej, to nic dziwnego, że nienawiść do Kościoła katolickiego i religii wysysają z mlekiem matek, a następnie utwierdza ich w tej postawie wrogość do prawdy i wolności. Niekiedy, pod wpływem mądrości etapu, uczucia te są wytłumiane, a bezpieczniacy nawet przymilnie łaszą się do Kościoła – ale wystarczy przejrzeć fora internetowe, na których wymiotują zadaniowani przez oficerów prowadzących konfidenci, żeby przekonać się nie tylko o nieprzejednanej nienawiści, ale i o istnieniu centrali sprawiającej, że cała ta ubecka swołocz śpiewa nie tylko z jednego klucza, ale często tymi samymi tekstami.
Specjalną okazją do tego rodzaju popisów są oczywiście chrześcijańskie święta. Toteż w stacji telewizyjnej, która się ze mną procesuje o naruszenie "dóbr osobistych", słynna "Stokrotka" w przerwach między walkami kogutów, to znaczy – pana posła Niesiołowskiego i różnych jego adwersarzy, jakie na przemian urządzają sobie z panem red. Lisem, którego dla odmiany futruje telewizja państwowa – przesłuchała Tadeusza Bartosia, ongiś dominikańskiego bożego ptaszka, któremu najwyraźniej obrzydły rosoły na święconej wodzie i przeszedł na wikt świecki. Była to znakomita ilustracja spostrzeżenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dopóki Tadeusz Bartoś był dominikańskim ojczykiem, bez zająknienia czytał przy ołtarzu, jak to Jezus narodził się w Betlejem, gdzie Maria z Józefem udali się z powodu spisu podatników zarządzonego przez Oktawiana Augusta, jak to nie było dla nich miejsca w gospodzie, jak to aniołowie pod niebiosa wyśpiewywali po łacinie "gloria in excelsis Deo", jak to Jezus uciekał przed Herodem do Egiptu i tak dalej. Kiedy jednak przeszedł na świecki wikt i opierunek, a "Stokrotka" podała mu ton, qui fait la musique, natychmiast odkrył, nie tylko że religia prowadzi do okaleczania kobiet, ale również – że Jezus wcale nie urodził się w Betlejem, tylko w Nazarecie, bo nie było żadnego spisu podatników, że wobec tego w Betlejem nie mogło być żadnych aniołów ani trzech króli, że Jezus wcale do Egiptu nie uciekał – i tak dalej. Ogromnie jestem ciekaw, co Tadeusz Bartoś powie z okazji Wielkiejnocy – bo obecne przesłuchanie u "Stokrotki" pokazało, że powinność swej służby zrozumiał, więc prawie na pewno zostanie na przesłuchanie wezwany. Czy przypadkiem nie odkryje, że o żadnym zmartwychwstaniu nie ma mowy, bo wszystko odbyło się tak, jak arcykapłani i starsi ludu po naradzie zalecili nawijać żołnierzom? Nie jest to wykluczone, bo w ten sposób można by upiec na jednym ogniu dwie pieczenie; zasiać ziarno wątpliwości, czy przypadkiem nie miała racji Doda Elektroda, mówiąc o "naprutych winem i palących jakieś zioła" autorach, a po drugie, a właściwie przede wszystkim – wyjść naprzeciw zapotrzebowaniem, jakie pociąga za sobą słynny dialog z judaizmem. Taki pan red. Jan Turnau, boży ptaszek z "Gazety Wyborczej", uwija się jak mróweczka, żeby mikrocefalom przedstawić strawniejszą dla "judaizmu" wersję Zmartwychwstania – że mianowicie nie było ono "faktem historycznym", a tylko apostołowie tak bardzo tego pragnęli, że aż się im w końcu przywidziało. Ano – jak ludzie piją wino i palą różne zioła, to niejedno może im się przywidzieć – więc przy takim teologicznym założeniu, przed dialogiem z judaizmem otwierają się przepastne perspektywy. Zatem dzisiaj Tadeusz Bartoś jeszcze dopuszcza możliwość, że Jezus jednak się urodził – jak nie w Betlejem, to przynajmniej w Nazarecie – ale jestem przekonany, że jeśli przyznają mu lepszy wikt i bardziej luksusowy opierunek, to na pewno przypomni sobie, że i z tym urodzeniem to nic pewnego, a właściwie – że pewne jest, iż żadnego Narodzenia nie było. To samo głosili przecież za pierwszej komuny agitatorzy ze Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, którzy dzisiaj albo przeszli na "uniwersalizm", albo nawet schronili się w Zakonie Synów Przymierza – ale jak trąbka zagra im tratatata, to chyba znów powrócą do służby w karnych szeregach? Dobry kogut w jajku pieje – toteż już teraz widać, że Tadeusz Bartoś wszedł na właściwą drogę. Ponieważ Episkopat zganił podpisanie przez rząd konwencji o zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, Tadeusz Bartoś sumiennie zeznał "Stokrotce", że religia prowadzi do okaleczania kobiet. Z jednej strony – któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od ojczyka – niechby i byłego – ale z drugiej – niepodobna nie zauważyć, iż Tadeusz Bartoś jak ognia unika symetrii nie tylko między religiami, ale nawet – między płciami. Bo przecież jest na tym świecie pełnym złości religia, która prowadzi do okaleczania mężczyzn poprzez ucinanie im napletka – ale Tadeusz Bartoś najwyraźniej skądś wie, że zauważanie tego słonia w menażerii ściągnęłoby mu na głowę same kłopoty, podczas gdy na demaskowaniu Jezusa może nawet dochrapać się stanowiska autorytetu moralnego. Zwłaszcza teraz, kiedy gołym okiem widać foedus, jaki "judaizm" zawarł z bezpieczniakami.
Jeśli chodzi o bezpieczniaków, to oni dla miłego grosza pewnie przeszliby na judaizm i nawet poddali się okaleczeniom – ale widocznie nie ma takiej konieczności. Zauważył to w swoim czasie pruski król Fryderyk II, mówiąc, że kanaliami owszem – można się posługiwać, ale pod żadnym pozorem nie wolno się z nimi spoufalać. Zatem tylko foedus – ale to wystarczy dla skoordynowania propagandy, zaś efekty tej koordynacji mogliśmy na własne oczy obejrzeć przy okazji przedświątecznego przesłuchania Tadeusza Bartosia u "Stokrotki". Na szczęście nie musimy się aż tak bardzo się tym wszystkim przejmować, bo aniołowie, których zdaniem naszego byłego ojczyka "nie było", podobnie jak dzisiaj "nie ma" Wojskowych Służb Informacyjnych, wprawdzie głosili pokój – ale tylko ludziom "dobrej woli". Widać tedy, że nie obejmuje to łajdaków, zatem – zanim z ich strony padnie kolejna salwa, niech humory nam w Święta Bożego Narodzenia dopisują.
Stanisław Michalkiewicz
Warszawa
Antoni Słonimski przy jakiejś okazji wspomniał, jak to w umysłach ludzi prostych dawne kulty łączą się z nowymi, ilustrując to spostrzeżenie przykładem swojej "pomocy domowej", która "w czynie pierwszomajowym" udekorowała kwiatami podwórkową kapliczkę Matki Boskiej. Wszystko wskazuje na to, że z podobnym procesem stykamy się w Polsce dzisiaj, i to na skalę masową. Oto w przeddzień kolejnej rocznicy stanu wojennego, nie tylko w Belwederze, ale również w oknach gmachu Kancelarii Premiera pojawiły się zapalone świece.
Ta nowa, świecka tradycja, która oczywiście budzi kontrowersje, zwłaszcza w środowiskach, co to na stanie wojennym nie tylko skorzystały, ale nawet się obłowiły, łączy się niepostrzeżenie z bardzo starą tradycją religijną, mianowicie z żydowskim świętem Chanuki. Święto to zostało ustanowione na pamiątkę zwycięstwa Żydów nad Antiochem Epifanesem, który nakazał umieścić w świątyni jerozolimskiej posąg Zeusa, znieść obrzezanie i szabaty i jeść zabronione przez zakon mojżeszowy potrawy. Rozporządzenia te wywołały bunt, tzw. powstanie Machabeuszów, którzy podjęli próbę skorzystania z protekcji Rzymu. Antioch Epifanes już raz nadział się na rzymską potęgę, kiedy to wysłannik rzymskiego senatu Gajusz Popiliusz zażądał od niego wycofania armii z Egiptu. – Pomyślę nad tym – odpowiedział Antioch – ale wtedy Popiliusz nakreślił wokół niego laską koło i oświadczył mu stanowczym tonem: zanim wyjdziesz z tego koła, musisz mi powiedzieć, co mam donieść senatowi. Zmieszany Antioch odpowiedział: spełnię wolę senatu. Tedy i teraz Rzym wprawdzie nie okazał Machabeuszom jakiejś wydatnej pomocy, ale wystarczyła sama wieść o rzymskiej protekcji, by powstanie zakończyło się sukcesem, uwieńczonym założeniem w Judei dynastii Hasmoneuszów. Inna sprawa, że miejsce początkowej sympatii Żydów do Rzymu z czasem zajęła niechęć, a nawet nieprzejednana nienawiść. Ale to pojawiło się znacznie później, natomiast zwycięstwo powstańców miało zostać potwierdzone cudem; zapalona świeca nie wiedzieć czemu płonęła aż osiem dni.
Więc i teraz, zanim w oknach Belwederu i gmachu Kancelarii Premiera pojawiły się świece zapalone z okazji rocznicy stanu wojennego, kilka dni wcześniej na placu Grzybowskim zapalone zostały świece chanukowe. Nie tylko zresztą tam – bo wkrótce chanukowe światła zapłonęły w Belwederze, a także – w Sejmie, w obecności wszystkich marszałków. Ciekawe, że w ceremonii tej wzięła udział również pani wicemarszałek Wanda Nowicka z Ruchu Palikota, który nie tylko z wielką stanowczością domaga się usunięcia krzyża z sali plenarnej Sejmu, ale również znalazł słowa zrozumienia dla próby zniszczenia Obrazu Jasnogórskiego – że to niby taki "protest przeciwko bałwochwalstwu".
Najwyraźniej i biłgorajski filozof, i jego dziwnie osobliwa trzódka wiedzą, nie tylko z jakiego klucza wypada jej śpiewać, ale również – a może przede wszystkim – co może ją "razić", a co pod żadnym pozorem "razić" jej nie może; w jakich obrzędach religijnych w imię "świeckości państwa" uczestniczyć dygnitarzom nie wolno, a w jakich nie tylko wolno, ale nawet powinni. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że te dwie tradycje w umysłach ludzi postępowych z czasem się ze sobą połączą i z okazji rocznicy stanu wojennego w naszym nieszczęśliwym kraju będą zapalane już jedynie słuszne świece chanukowe.
Oczywiście w Sejmie Umiłowani Przywódcy nie tylko obchodzą Chanukę, ale również pracują dla dobra ukochanej Ojczyzny. Chodzi oczywiście o uchwalenie ustawy budżetowej, według której dochody państwa mają wynieść 299 mld, podczas gdy wydatki – 334 mld. Znaczy – Umiłowani Przywódcy po staremu podtrzymują iluzję płynności finansowej państwa za cenę wpędzania obywateli w coraz głębszą niewolę u lichwiarskiej międzynarodówki i tylko wprowadzając nowy sposób liczenia długu i kosztów jego obsługi (teoretycznie 43,5 mld zł), próbują humanitarnie chociaż trochę złagodzić ponury obraz sytuacji.
Nawiasem mówiąc, dziwnie osobliwa trzódka posła Palikota zaproponowała do ustawy budżetowej ponad 5 tysięcy poprawek – ale pomysł ten został zablokowany przez jedną poprawkę zaproponowaną przez klub Platformy Obywatelskiej. Od razu widać, że biłgorajski filozof, nie mówiąc już o jego dziwnie osobliwej trzódce, prochu nie wymyśli, że jest mocny wyłącznie w gębie. Chodziło mu mianowicie o przesuwanie środków z Funduszu Kościelnego na specjalną rezerwę budżetową, z której finansowane byłyby zapłodnienia w szklance, na jakie szalenie snobują się wyzwolone lwice z Salonu. Ale PO to zablokowała, co stanowi nieomylny znak, że razwiedka nie życzy sobie, by wojny z Kościołem wszczynali według swego widzimisię jacyś biłgorajscy filozofowie. Jeśli już – to ona sama zdecyduje – kiedy i jak długo.
W tej sytuacji cała – a w każdym razie – znaczna część politycznej działalności musi przesuwać się już wyłącznie w sferę symboliczną i stąd, zanim nasz nieszczęśliwy kraj pogrąży się w świątecznej nirwanie, przejdą przezeń marsze i kontrmarsze.
13 grudnia ulicami Warszawy przeszedł Marsz Wolności, Sprawiedliwości i Niepodległości. Organizatorem tego Marszu było Prawo i Sprawiedliwość i nietrudno się domyślić, iż jest to próba przelicytowania Marszu Niepodległości z 11 listopada. Warto przypomnieć, że o ile tamten Marsz odbywał się z udziałem policyjnych prowokatorów w kominiarkach, o tyle 13 grudnia policja żadnych prowokatorów w kominiarkach miała nie przysyłać. Ale bo też tamten Marsz organizowali "faszyści", podczas gdy ten – szacowne ugrupowanie parlamentarne, jednocześnie popierające Anschluss i maszerujące dla Niepodległości. Czegóż chcieć więcej?
Wydaje się, że polityka, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju, niepostrzeżenie staje się jedną z gałęzi przemysłu rozrywkowego. Świadczy o tym również pomysł pikiety, którą postępactwo zamierza zorganizować 16 grudnia pod budynkiem Zachęty w Warszawie, gdzie w swoim czasie przez Eligiusza Niewiadomskiego zastrzelony został prezydent Gabriel Narutowicz. Jednym z animatorów pikiety jest przywódca tubylczych sodomitów, poseł dziwnie osobliwej trzódki biłgorajskiego filozofa, Robert Biedroń. Biedny prezydent Narutowicz chyba w najgorszych koszmarach nie przypuszczał, że stanie się ikoną sodomitów i gomorytek – ale połączenia dawnych kultów z kultami nowymi bywają niekiedy nieoczekiwane i dziwaczne.
Stanisław Michalkiewicz
Warszawa
„Mówimy: Lenin – a w domyśle – partia. Mówimy: partia – a w domyśle – Lenin” – pisał „proletariacki poeta” Włodzimierz Majakowski, zanim zastrzelił się „bez udziału osób trzecich”. I tak już się utarło, że co innego mówimy, a co innego myślimy. Nawiasem mówiąc, nie wynalazł tego ani Włodzimierz Majakowski, ani nawet Łomonosow, co to wynalazł wszystko – nawet „polarną zorzę, by oświetlała carski tron – i w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon”.
Mowa jako narzędzie ukrywania myśli została wykorzystana już dawno, a bodajże wymowni Francuzi uczynili z niej sztukę nazywaną dyplomacją. Coś jest na rzeczy, bo coraz częściej przemówienia trzeba przekładać na język ludzki i to nie tylko wtedy, gdy przemawia, dajmy na to, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, ale nawet dygnitarze znacznie większego kalibru. Na przykład, gdy kandydat na amerykańskiego prezydenta mówi w Berlinie, że Niemcy powinny wziąć „większą odpowiedzialność za Europę”, to cóż to może oznaczać w przełożeniu na język ludzki? Ano to, że on, jako już amerykański prezydent, nie będzie miał nic przeciwko temu, by Niemcy urządzały sobie Europę po swojemu. Niemcom, ma się rozumieć, nie trzeba tego dwa razy powtarzać, więc nic dziwnego, że urządzili kandydatowi owację niczym mieszkańcy Pierwszego Stalinowskiego Okręgu Wyborczego miasta Moskwy kandydatowi do Najwyższego Sowietu Józefowi Wisarionowiczowi Stalinowi. Ta owacja jest świadectwem, że mowa tak całkiem myśli jednak nie ukrywa, skoro ukryty sens można jednak oddestylować. Oczywiście wymaga to umiejętności logicznego myślenia, a zwłaszcza – umiejętności myślenia w ogóle.
Sztuka ta jest jednak coraz rzadsza, również w środowiskach zajmujących się kształtowaniem opinii publicznej. Odpowiedzialny jest za to system edukacyjny, zastępujący edukację, czyli wdrażanie młodych ludzi do samodzielnego myślenia – tresurą. Narzędziem tej tresury jest tzw. „klucz”, to znaczy – zbitki pojęciowe, które gimnazjalista i licealista musi stosować pod rygorem obniżenia oceny. W rezultacie proces myślowy zostaje u niego zastąpiony odruchami Pawłowa podobnymi do słynnego wiersza Gałczyńskiego: „Zupa? – Pomidorowa! Demokracja? – Ludowa! Nie damy? – Odry, Nysy! ...” – i tak dalej. W rezultacie w „Polityce” pani red. Malwina Dziedzic obdarzyła mnie łaskawie biletem wstępu do klubu „oszołomów” za taką oto opinię o niektórych uczestnikach Marszu Fukcjonariuszy i Konfidentów z udziałem pana prezydenta Komorowskiego: „Tacy eunuchoidalni narodowcy, wytresowani w tolerancji oraz starannie wykastrowani z wszelkich „ksenofobii” i „antysemityzmów”, mogą nawet stanowić znakomity kwiatek do kożucha, bo cóż to szkodzi Żydom mieć w Polsce własnych narodowców?” Najwyrażniej pani Dziedzić naprawdę uważa, że „wszyscy ludzie będą braćmi”. No cóż; „naiwne to i niewinne”.
Te ogólne stwierdzenia miały zwrócić uwagę na urząd zajmowany w rządzie premiera Donalda Tuska przez Michała Boniego. Pan Michał Boni cieszy się reputacją człowieka renesansu, choćby dlatego, że wygartywał chyba z wszystkich kominów, to znaczy – tak czy owak uczestniczył we wszystkich, albo prawie wszystkich, rządach. Chociaż z wykształcenia jest „kulturoznawcą”, umie dosłownie wszystko. Najlepszym tego dowodem jest choćby obecny Dienst pod nazwą „cyfryzacji”. Skąd biorą się tacy geniusze?
Częściowo wyjaśnił tę sprawę ks. prof. Stefan Pawlicki, wykładający filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim w epoce chwały tej uczelni, która obecnie... no, mniejsza z tym. Pytany przez studentów o przyczyny niebywałej eksplozji twórczego ducha ludzkiego w epoce renesansu odpowiedział, że w tej epoce było bardzo wielu hojnych mecenasów, którzy za u d a n e dzieła b a r d z o do b r z e p ł a c i l i – co ogromnie pobudzało w artystach twórczego ducha. I rzeczywiście; takiemu panu Stuhrowi ktoś musiał dobrze zapłacić, bo nie tylko zagrał w filmie „Pokłosie” opowiadającym o tym, jak to polska dzicz holokaustuje biednych Żydów – ale nawet z małpią zręcznością wdrapał się na piedestał autorytetu moralnego, z którego zaczął moralizować, rozdrapywać sumienia i rozrzucać perły wiedzy, jak to Polacy pod Cedynią używali dzieci w charakterze żywych tarcz, słowem – nieubłaganym palcem dźgał mniej wartościowy naród tubylczy w chore z nienawiści oczy.
No dobrze, ale przecież panu ministrowi Boniemu premier Tusk płaci tyle samo, co ministrowi Arłukowiczowi, który nie tylko nie ma reputacji człowieka renesansu, ale chyba nie ma żadnej reputacji. Zatem nie tylko w pieniądzach tajemnica. Cóż tedy jeszcze? Ano – w odróżnieniu od pana ministra Arłukowicza, pan minister Boni był w przeszłości – naturalnie „bez swojej wiedzy i zgody” – tajnym współpracownikiem SB. Być może to w tajnych służbach mieści się ta hodowla geniuszy – na co wskazywałaby obecność w najściślejszym kręgu władzy również innych genialnych osób.
Mam tu zwłaszcza na myśli panów Pawła Grasia i Tomasza Arabskiego, których podejrzewam o zajmowanie w prawdziwej hierarchii władzy pozycji znacznie wyższej od rangi formalnej, kto wie, czy nawet nie wyższej od pozycji samego pana premiera Tuska. Takie rzeczy już się u nas zdarzały; w latach 40-tych Jakub Berman był tylko wiceministrem, ale Stanisław Mikołajczyk uważał go za czwartą osobę w prawdziwym rządzie – po generale Iwanie Sierowie, po szefie NKWD w sowieckiej ambasadzie i po ambasadorze Lebiedziewie.
Więc pan Michał Boni ma zajmować się „cyfryzacją”. „Zachodzim w um z Podgornym Kolą”, cóż może znaczyć ta cała „cyfryzacja”, skoro pan minister Boni dotychczas dał się poznać z nieustępliwości w rokowaniach z „reakcyjnym klerem” na temat finansowania z budżetu? Do niedawna skazani byliśmy na domysły, ale dzisiaj wyszło szydło z worka.
Oto rąbka tajemnicy uchylił sam pan minister, ogłaszając projekt utworzenia specjalnego Sowietu do zwalczania „mowy nienawiści”. Ta rządowa Rada, w skład której mają wejść przedstawiciele resortów: cyfryzacji, spraw wewnętrznych i edukacji, ma „monitorować” przejawy „nienawiści”, „ksenofobii”, „dyskryminacji” i oczywiście – „wykluczenia społecznego” – ale chyba na samym „monitorowaniu” się nie skończy? To „monitorowanie” z pewnością będzie tylko wstępem do „likwidacji”, „ograniczania” i „wypierania”, zalecanego przez konstytucję z 1952 roku. No a jak tu „wypierać”, ograniczać”, a zwłaszcza – jak tu „likwidować” – bez uprzedniego skoncentrowania nienawistników w jakichś miejscach odosobnionych? Bez tego się nie obejdzie, to jasne, więc tylko patrzeć, jak chwilowo nieczynne obozy koncentracyjne zostaną ponownie uruchomione. Mogą zresztą okazać się niewystarczające – ale tu pojawia się zajęcie dla funkcjonariuszy rezortu cyfryzacji. Przecież tych wszystkich nienawistników, ksenofobów, dyskryminantów i sprawców „wykluczeń” trzeba będzie najpierw zewidencjonować, a następnie – trwale zidentyfikować.
I tu pojawia się dylemat – czy pozostać przy tradycyjnym sposobie identyfikacji przy pomocy tatuażu, czy też i do koncentraków powinien wkroczyć nieubłagany postęp w postaci chipów? Jestem pewien, że w resorcie cyfryzacji tak kwestia została już rozstrzygnięta, a odpowiednie kadry – przygotowane. Podobnie w resorcie spraw wewnętrznych, który wraz z resortem obrony z pewnością przećwiczył niejeden pilotażowy program przy okazji tajnych więzień CIA w naszym nieszczęśliwym kraju.
Dopiero na tym tle możemy docenić wagę decyzji Komendanta Głównego, który wyznaczył 15 stycznia 2013 roku dniem naboru do policji. Jestem też pewien, że i w resorcie edukacji też wszystko jest gotowe, a zwłaszcza program „godziny tolerancji”, w ramach której pedagodzy będą przy pomocy specjalnych psychodram ekscytowali uczniów przeciwko nienawistnikom.
Słowem – czekiści wracają, przekształcając nasz nieszczęśliwy kraj na swój ideał, a nas wszystkich – na swój obraz i podobieństwo. Może Bóg nas przed taką metamorfozą uchroni, ale zanim to się okaże, ileż radości dostarczy humanistom znęcanie się nad nienawistnikami!
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
"Czto to snowa zatiewajet etot obier-skot, no czto imienno – nieizwiestno" – napisał rosyjski cesarz Aleksander III na marginesie raportu rosyjskiego ambasadora z Berlina, iż kanclerz Bismarck zapewnił, jakoby podróż jego syna do Londynu nie ma żadnego politycznego celu. Najwyraźniej cesarz nie ufał zapewnieniom Bismarcka, skoro dał wyraz swoim wątpliwościom, i to jeszcze w takiej formie: coś znowu kombinuje to arcybydlę, ale co konkretnie – nie wiadomo.
Całe szczęście, że z prezydentem Putinem żadnych takich wątpliwości być nie może; on nigdy nic nie kombinuje, u niego co na sercu, to na języku, więc skoro Gazprom obniżył Polsce cenę gazu, to na pewno nie kierował się żadnymi innymi motywami, tylko pragnieniem odpowiedniego uczczenia 182. rocznicy Powstania Listopadowego. Tak w każdym razie – jak przypuszczam – uważa kotylionowa frakcja narodowców, w sercach której miłość do narodu polskiego walczy o pierwszeństwo z miłością do Rosji. A kotylionowa dlatego, że wśród uczestników Marszu Funkcjonariuszy i Konfidentów, który z udziałem pana prezydenta Komorowskiego przeszedł 11 listopada ulicami Warszawy, ruch narodowy był nie tylko reprezentowany przez wybitnego przedstawiciela, ale również inni wybitni przedstawiciele nie mogą nachwalić się postępku pana prezydenta, iż wiązanką kwiatów, czy może nawet wianuszkiem uczcił także Romana Dmowskiego. Uczestnicy tego Marszu rozpoznawali się po kotylionach, które podobno własnoręcznie sporządził pan prezydent z małżonką.
Taki kotylion jest nie tylko przepustką na Marsz, ale również, a może nawet przede wszystkim – rodzajem przepustki do szeregów elity politycznej – oczywiście pod warunkiem porzucenia sprośnych błędów Niebu obrzydłych i złożenia wyznania wiary. Najwyraźniej po aferze trotylowej, która elity polityczne początkowo przyprawiła o palpitacje serca, kryteria rekrutacji zostały zaostrzone, zgodnie ze starotestamentową zasadą, że "do dziesiątego pokolenia".
Nic zatem dziwnego, że po wzruszającej spowiedzi, jaką pan mecenas Roman Giertych odbył w "Gazecie Wyborczej", z wyznaniem wiary pośpieszył również pan prof. Maciej Giertych, oznajmiając, iż "jako leśnik" wie, że po lesie samolotami się nie lata. Nawet nie przyszło mi do głowy, że leśnicy mogą wiedzieć takie rzeczy, zwłaszcza że to uzasadnienie miało być koronnym dowodem, iż w Smoleńsku żadnego zamachu nie było. Najwyraźniej na naszych oczach tworzy się nowa świecka tradycja, nawiązująca do porzekadła Katona Starszego w sprawie Kartaginy (ceterum censeo Carthaginem esse delendam), że przy przyjęciu do rezerwy kadrowej kandydat będzie musiał złożyć tego rodzaju credo.
Ale cóż się dziwić wzmożonej czujności, kiedy walka klasowa najwyraźniej się w naszym nieszczęśliwym kraju zaostrza? A skoro się zaostrza, to wiadomo; nie zmienia się koni podczas przeprawy – więc i premieru Tusku zakazano wyrzucić za burtę pana prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Wprawdzie były wobec niego różne zastrzeżenia i nawet pan prof. Jerzy Stępień, były prezes Trybunału Konstytucyjnego, zauważył, że prokuratura zachowuje się "służalczo" wobec tajnych służb – ale prawdopodobnie to, co w oczach prof. Stępnia zasługiwało na naganę, właśnie pana Seremeta uratowało. Bo powiedzmy sobie szczerze – wobec kogo właściwie miałaby zachowywać się "służalczo" niezależna prokuratura? Zresztą – dlaczego tylko prokuratura, a dajmy na to – niezawisłe sądy, to już nie, podobnie jak rząd?
Więc kiedy okazało się, że pan Andrzej Seremet na stanowisku prokuratora generalnego pozostaje, zaraz dowiedzieliśmy się, iż aresztowany niedawno z wielkim przytupem przez kabewiaków Brunobomber nie tylko "chciał" wysadzić w powietrze Sejm z panem prezydentem Komorowskim, premierem Tuskiem i sejmującymi stany – ale również zamordować – horrtible dictu! – panią redaktor Monikę Olejnik i panią prezydent miasta stołecznego Warszawy, Hannę Gronkiewicz-Waltz.
Co mu zawiniła pani Hanna Gronkiewicz-Waltz – Bóg raczy wiedzieć, natomiast na wieść o pragnieniu zgładzenia pani redaktor Moniki Olejnik, cała Polska wprost zatrzęsła się z oburzenia. A to bezczelny i niebezpieczny konspirator! Nie tylko "chciał" wysadzić, ale nawet – zamordować, a w dodatku wszystkie swoje zuchwalstwa rozgłaszał na prawo i lewo w Internecie, za pomocą którego zamierzał też pozyskać wspólników. Na szczęście kabewiacy natychmiast spenetrowali prawdę i nie tylko podesłali mu "pomocników" i adeptów do "szkolenia", ale w dodatku – przez cały rok prowadzili z nim subtelną "grę operacyjną", żeby ogłoszenie rewelacji przypadło w odpowiednim momencie. To znaczy – w momencie, gdy zapadnie decyzja, by walkę klasową zaostrzyć.
I cóż się okazało? I natychmiast się okazało, że Brunabomber nie jest odosobniony. Oto Grzegorz Braun, wprawdzie trochę wcześniej, niemniej jednak oświadczył, że zdrada i zaprzaństwo powinny być karane – najlepiej śmiercią, i w dodatku kandydatów do ukarania dopatrzył się nie gdzie indziej, tylko w "Gazecie Wyborczej" i TVN. Gołym okiem widać, jak zbrodniczy spisek zatacza coraz szersze kręgi i tylko patrzeć, jak wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici znowu dostaną dyspensę na wiarę w teorie spiskowe, podobnie jak w roku 2002, kiedy to do red. Michnika podstępnie przyszedł Rywin ze słynną "propozycją korupcyjną". Jakże inaczej, kiedy dzięki deklaracji Grzegorza Brauna potencjalną ofiarą znowu mógł być nawet sam pan red. Adam Michnik albo pani red. Monika Olejnik?
Wprawdzie pan Grzegorz Braun mógł wygłosić swoje opinie pod wpływem irytacji spowodowanej upływem 17 lat od dnia oskarżenia premiera Józefa Oleksego przez ministra spraw wewnętrznych w jego rządzie Andrzeja Milczanowskiego o szpiegostwo na rzecz Rosji, ale czyż to go usprawiedliwia? Wprawdzie mimo upływu 17 lat nie tylko nikt z tego powodu nie został pociągnięty do odpowiedzialności, ale nawet nie wiemy, kto to był, ten cały "Olin", podobnie jak "Minim" czy "Kat" – dwaj pozostali szpiegowie – ale przecież pan Grzegorz Braun nie jest dzieckiem i wie, że jednym z fundamentów ustrojowych III Rzeczypospolitej jest zasada: "my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych" – i że surowa ręka sprawiedliwości ludowej spada dopiero na tych, którzy tę zasadę próbują naruszyć.
Dlatego też nie jest rzeczą przypadku, że Grzegorz Braun spotkał się z powszechnym potępieniem zarówno w szeregach koalicji rządzącej, jak i w szeregach opozycji. Każdy przecież rozumie, że możemy się przekomarzać, a nawet – prowadzić "wojnę polsko-polską" – ale w granicach przyzwoitości, to znaczy tak, żeby nikomu nic się nie stało. Dlatego właśnie frakcje kotylionowe kładą taki nacisk na smoleńskie credo – że "nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało" – że nawet w Smoleńsku nie doszło do złamania owej zasady.
Pozornie sprzeczna z tym dążeniem wydaje się kuracja przeczyszczająca, jaką pan Hajdarowicz przeprowadził w kupionej niedawno "Rzeczpospolitej" oraz tygodniku "Uważam Rze". Po słynnej aferze trotylowej rzeź niewiniątek nastąpiła najpierw w "Rzeczpospolitej", gdzie posadę utracił redaktor naczelny pan Wróblewski, sprawca afery – red. Gmyz i inni – a obecnie rózga surowości spadła na pana Lisickiego, naczelnego "Uważam Rze", z którym odeszli właściwie wszyscy co bardziej znani dziennikarze.
n Jan Piński jest rodzajem "Jana bez ziemi", bo siłą tygodnika są jego publicyści. Ale już Voltaire zauważył, że "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". Toteż i pan Hajdarowicz, co do którego tylko utwierdziłem się w podejrzeniach, że nie operuje własnymi pieniędzmi, tylko jest rodzajem "słupa" razwiedki do różnych operacji na rynku medialnym – otóż pan Hajdarowicz najwyraźniej nie myśli o żadnych interesach, a tylko o zadaniu przygotowania medialnej niszy ekologicznej dla kotylionowej frakcji narodowej, pomyślanej jako rodzaj ideologicznej i politycznej zapory przed "faszystami", którzy zaczęli nadawać ton Marszom Niepodległości. Tacy eunuchoidalni narodowcy, wytresowani w tolerancji oraz staranie wykastrowani z wszelkich "ksenofobii" i antysemityzmów", mogą nawet stanowić znakomity kwiatek do kożucha, bo cóż to szkodzi Żydom mieć w Polsce własnych narodowców"? W perspektywie scenariusza rozbiorowego jest to nawet ze wszech miar wskazane!
Oczywiście oprócz tych środków "miękkich", w przygotowaniu są również twardsze, w postaci nowelizacji przepisów kodeksu karnego o zwalczaniu "mowy nienawiści", w które angażują się wszystkie ugrupowania parlamentarne, no i bezterminowe prewencyjne więzienia, testowane właśnie przez pobożnego ministra Gowina na "przestępcach", ale wiadomo, że co dobre dla "przestępców", to jeszcze lepsze będzie dla wrogów ludu, co to nie liczą się z niczym i gotowi są podnieść zbrodniczą rękę nawet na panią red. Monikę Olejnik!
Stanisław Michalkiewicz
Nasza zielona wyspa chyba nie jest aż tak zielona, jak by to wynikało z deklaracji rządowych optimistienków. To znaczy – jest zielona, jakżeby inaczej – ale czy to z powodu jesieni, czy z czegoś innego – coraz bardziej brunatnieje. Oto komendant główny policji pochwalił się, że 11 listopada policja działała praworządnie i profesjonalnie. Wszystko było w jak najlepszym porządku i jeśli ktoś może być niezadowolony, to tylko "chuligani" i "bandyci". Pan komendant najwyraźniej jeszcze wstydzi się użyć określenia "warchoły", jakiego Milicja Obywatelska używała na określenie demonstrantów w roku 1976 w Radomiu i Ursusie. Wstydzi się – a może zapomniał? Tak czy owak – wszystko jeszcze przed nami, bo te samochwalcze deklaracje pana komendanta pokazują, że skończyły się żarty.
Do naszej zielonej wyspy zbliża się nieubłaganie fala kryzysu, więc na wszelki wypadek trzeba niesforny naród tubylczy chwycić za twarz, żeby sobie nie pomyślał czegoś złego. A co najgorszego mógłby sobie pomyśleć? Ano na przykład, żeby zlikwidować, a przynajmniej poluzować, model kapitalizmu kompradorskiego, zaprojektowany jeszcze w 1989 roku przez generała Kiszczaka z jego konfidenty, w którym tajniacy okupują nasz nieszczęśliwy kraj, kontrolując kluczowe segmenty gospodarki i życia publicznego przy pomocy rozbudowanej do monstrualnych rozmiarów agentury. Ta agentura stanowi nie tylko sprawny instrument okupacji, ale również – trzon "naszej młodej demokracji", dzięki któremu jest ona przewidywalna i sterowalna.
Żarty się skończyły i w obliczu nadchodzącego kryzysu bezpieczniackie watahy najwyraźniej zawiesiły potępieńcze swary. Można się tego domyślić między innymi po tym, że na przykład kolejne afery trumienne nie są już rozdmuchiwane przez niezależne media głównego nurtu – a jeszcze niedawno przecież były. Nieomylny to znak, że bezpieczniackie watahy przedstawiły Umiłowanym Przywódcom, stanowiącym żywą fasadę naszej młodej demokracji, propozycję nie do odrzucenia. Jak zwykle u bezpieczniaków, przedstawiona została ona w formie aluzji, na tyle jednak czytelnej, by zrozumiał nawet najgłupszy.
Oto Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego w porozumieniu z niezależną prokuraturą zatrzymały wykładowcę akademickiego Brunona K., który "chciał" wysadzić w powietrze Sejm w momencie, gdy będzie się tam znajdował prezydent, premier, Umiłowani Przywódcy i pozostałe sejmujące stany. Zanim to jednak nastąpiło, kabewiacy przez cały rok prowadzili z Brunonem K. subtelną "grę operacyjną", polegającą na obstawianiu go "pomocnikami" oraz adeptami, których on "szkolił". Zbyteczne jest chyba dodawać, że ci "pomocnicy" oraz "adepci" byli współpracownikami kabewiaków.
Na konferencji z udziałem szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, przedstawicieli niezależnej prokuratury oraz Umiłowanych Przywódców z sejmowej Komisji do spraw Służb Specjalnych, kabewiacy pokazali Umiłowanym "niezbite dowody", zaś niezależna prokuratura zapewniła, że agenci w żadnym wypadku do zamachu Brunona K. "nie podżegali". Znaczy się – jeśli "chciał", to z własnej inicjatywy. Skoro tak mówią, to oczywiście nie wypada zaprzeczać, chociaż warto przypomnieć uwagę księcia Gorczakowa, który nie mógł nie znać prowokatorskich metod Ochrany, że nie wierzy wiadomościom niezdementowanym. I tak dobrze, że przynajmniej ten cały Brunon K. nie był agentem ABW, chociaż – czego to ludzie nie gadają? Tak czy owak, kabewiakom najwyraźniej udało się przyprawić Umiłowanych Przywódców o drżączkę, bo skwapliwie we wszystko uwierzyli.
Tę skwapliwość lepiej zrozumiemy, kiedy przypomnimy, że członkostwo sejmowej Komisji Służb Specjalnych wymaga uprzedniego uzyskania certyfikatu dostępu do informacji niejawnych, które w naszym nieszczęśliwym kraju wydawane są właśnie przez ABW. Oprócz tej prostej przyczyny mógł być również inny powód tej skwapliwości. Tym razem szczęśliwie udało się zapobiec zamachowi, ale któż może wiedzieć, co przyniesie przyszłość – zwłaszcza gdyby jakimś Umiłowanym Przywódcom zaczęło się wydawać, iż mogą się od bezpieczniackich watah uniezależnić?
"Banda nie przebacza, kula jest zapłatą" – śpiewało się w starej piosence złodziejskiej. Toteż wśród parlamentarzystów rozgorzała dyskusja, czyby tak nie ogrodzić gmachu Sejmu jakimś murem, albo przynajmniej płotem. Ze swej strony uważam, że jak najbardziej; trzeba by ogrodzić teren Sejmu podwójnym płotem z drutu kolczastego pod napięciem, zaś w "strefie śmierci" między płotami umieścić karabiny maszynowe automatycznie reagujące na najmniejszy ruch – jak na granicy między NRD i RFN. To oczywiście nie zabezpieczyłoby jeszcze Sejmu przed atakiem z powietrza, toteż najlepiej byłoby cały ten kompleks gmachów wkopać głęboko w ziemię, przykryć warstwą gleby i na wierzchu posadzić drzewa. W ten sposób korzyść byłaby podwójna: Umiłowani Przywódcy mogliby delektować się nie tylko bezpieczeństwem, ale i coraz lepszym samopoczuciem, wynikającym z utraty kontaktu z rzeczywistością. Skoro wszyscy nie mogą być szczęśliwi, to niech szczęście spotka przynajmniej niektórych.
Ale nie tylko o Umiłowanych Przywódców tu chodziło, a w każdym razie – nie przede wszystkim. Jestem przekonany, że cudownie udaremniony zamach na Sejm pełni taką samą polityczną funkcję, jak podpalenie berlińskiego Reichstagu w 1933 roku, które posłużyło Adolfowi Hitlerowi za pretekst do dekretu "O ochronie narodu i państwa", za pomocą którego zrobił w Niemczech porządek. Sytuacja powoli do tego dojrzewa, bo w ubiegłym roku prezydent Komorowski wykonał inicjatywę nowelizacji przepisów o stanach nadzwyczajnych w państwie, a niedawno podpisał ustawę ograniczającą swobodę zgromadzeń. "Profesjonalna" akcja policji 11 listopada pokazuje, że wszyscy już wiedzą, o co chodzi, a w tej sytuacji tylko patrzeć, jak razwiedka skłoni Umiłowanych do uchwalenia jakichś "surowych praw".
Na razie jednak korzysta z tych narzędzi, jakie ma pod ręką. Tego samego dnia, gdy kabewiacy wraz z reprezentantami niezależnej prokuratury przekonywali Umiłowanych, a za ich pośrednictwem – opinię publiczną do autentyczności niedoszłego zamachu, Platforma Obywatelska, SLD i Ruch Palikota złożyły wniosek o postawienie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę przed Trybunałem Stanu. Do wniosku nie przyłączyło się PSL pod nowym prezesem Januszem Piechocińskim i w rezultacie brakuje dwóch głosów, wymaganych do podjęcia przez Sejm uchwały o postawienie przed Trybunałem Stanu na podstawie art. 156 konstytucji, przewidującego większość 3/5 głosów. Jednym z argumentów za wnioskiem jest samobójstwo Barbary Blidy. Kiedy za rządów PiS do pani Blidy wczesnym rankiem zawitała ekipa ABW, by ją aresztować, pani Blida musiała sobie pomyśleć, że wszystko wykryte, i w łazience się zastrzeliła. Okazało się, że niepotrzebnie, ale ona jeszcze o tym nie wiedziała. Widać zatem wyraźnie, że podstawowym celem wniosku o postawienie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu jest przypomnienie wszystkim Umiłowanym Przywódcom, iż konstytuująca III Rzeczpospolitą zasada: "my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych" – cały czas pozostaje w mocy i każdego, kto ją naruszy, dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej.
To przestroga dla szlachty, to znaczy – naszych Umiłowanych, podczas gdy całą resztę nasi okupanci zamierzają zdyscyplinować przy pomocy represjonowania charakterystycznej dla "faszystów", "ksenofobów", "antysemitów" i homofobów" "mowy nienawiści", za którą może być uznane wszystko, co dajmy na to nie spodoba się bezpieczniakom czy choćby sodomitom. Warto podkreślić, że Brunon K. też działał z pobudek "ekstremistycznych", "ksenofobicznych" i – jakżeby inaczej? – "antysemickich". Jak zauważył Stanisław Lem, "nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie". A właśnie mamy do czynienia z bardzo metodycznymi działaniami naszych okupantów, w następstwie których w dyskursie publicznym już wkrótce słychać będzie wyłącznie "świergolenie", poprawne zarówno politycznie, etnicznie, jak i obyczajowo, niczym na budowie Kanału Białomorskiego. Nic dziwnego; mieszanina czerwieni i zieleni zawsze daje przecież kolor brunatny.
Stanisław Michalkiewicz
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…