Jeszcze światło nie jest wyraźnie oddzielone od ciemności – to znaczy oczywiście jest, jakżeby inaczej – ale jeszcze niewyraźnie – jednak wszystko wskazuje na to, że wkrótce może nam zaświtać jutrzenka swobody. To znaczy nie swobody, co to, to nie, aż tak dobrze to nie ma – ale jutrzenka w postaci przywrócenia utraconej jedności moralno-politycznej naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Niektórzy Czytelnicy zżymają się na mnie za to określenie. Jakże – powiadają – może pan tak pisać, skoro nawet hymn Unii Europejskiej głosi, że "wszyscy ludzie będą braćmi", a w tej sytuacji nie może być narodów bardziej i mniej wartościowych? – Owszem – ja na to – ale jeśli nawet "wszyscy ludzie będą braćmi", to wiadomo przecież, że są bracia młodsi i bracia starsi i że status braci młodszych jest mimo wszystko nieco mniej uprzywilejowany niż status braci starszych, którzy już choćby z samego starszeństwa oczekują, z jednej strony, większego szacunku, a z drugiej – większej wyrozumiałości.
W rezultacie to, co w żadnym razie nie uszłoby na sucho braciom młodszym, braciom starszym nie tylko uchodzi na sucho, ale w dodatku uważane jest za rzecz zwyczajną. Widać zatem wyraźnie, że są narody mniej i bardziej wartościowe, podobnie jak zwierzęta w folwarku pana Jonesa, opisanym przez Jerzego Orwella. Jak wiadomo, wszystkie zwierzęta były tam równe, ale niektóre, a konkretnie – świnie – były jednak równiejsze od innych.
Wróćmy jednak do jutrzenki w postaci przywrócenia utraconej jedności moralno-politycznej naszego mniej... – i tak dalej. Jak wiadomo, taka jedność ostatni raz miała miejsce za panowania Edwarda Gierka, kiedy to z tego samego klucza śpiewali partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i uma... – no, mniejsza z tym. Potem jednak nastąpiły wydarzenia czerwcowe, a później – "Adam i cholera, a potem Juliusz i suchoty" słowem – jedność moralno-polityczna prysła jak mydlana bańka, a nasz mniej wartościowy naród tubylczy podzielił się na rozmaite grupy. Przewidział to już dawno poeta, pisząc: "Najpierw jest tak; tworzą się grupki: tutaj Tuwimy, tam – Kadłubki, tu nacje te, tu te." – no a potem jest już coraz gorzej – aż niektórzy, nie mogąc wytrzymać narastającego ciśnienia, przechodzą na jasną stronę Mocy.
Otóż jutrzenka swo... – to znaczy pardon – oczywiście nie żadnej tam "swobody", tylko przywrócenia jedności moralno-politycznej zaświtała w związku z aferą Amber Gold oraz podpisanym 17 sierpnia przez Jego Świątobliwość Cyryla i JE abpa Józefa Michalika "Przesłaniem" do narodów polskiego i rosyjskiego – żeby się "pojednały". Jak wiadomo, na pierwszym po letnich kanikułach posiedzeniu Sejmu, premier Tusk, prokurator generalny pan Seremet i pobożny minister Gowin zostali zasypani 175 pytaniami, na które udzielali wymijających odpowiedzi. Na tym wszakże afera się nie kończy, bo oto okazało się, że premier Tusk już w maju wiedział, że Amber Gold nie ma żadnego złota – w związku z czym PiS skierowało do niezależnej prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przezeń przestępstwa, że "wiedział, a nie powiedział" – to znaczy oczywiście powiedział, jakżeby inaczej – ale tylko synowi. Komu jeszcze powiedział, kto zdążył wycofać z obiecanym zyskiem wkłady z Amber Gold – to miałaby wyjaśnić najsampierw niezależna prokuratura, a potem ewentualnie – niezawisły sąd.
Na razie jednak można odnieść wrażenie, jakby zakonspirowani protektorzy Amber Gold prowadzili operację dezinformacyjną, rozpuszczając w niezależnych mediach głównego nurtu fałszywe pogłoski, jakoby pan Marcin Plichta, obecnie będący "Marcinem P.", napożyczał pieniędzy od gdańskich przestępców i że tak naprawdę, to właśnie ci przestępcy obłowili się na krzywdzie tysięcy naiwniaków, co to uwierzyli, że papierki, na których wydrukowano, iż są złotem, są nim rzeczywiście. Wprawdzie takie fałszywe pogłoski pozwoliłyby prawdziwym beneficjentom, moco- i forsodawcom "Marcina P." odwrócić podejrzenia od siebie samych, ale nie da się ukryć, że z punktu widzenia samego premiera Tuska wygląda to znacznie gorzej. Wprawdzie ci "gdańscy przestępcy" na razie jeszcze nie mają żadnych nazwisk, ale przecież i bez tego można by wyciągnąć wniosek, że niezależna prokuratura, a także – niezawisłe sądy pozostają w służbie zorganizowanej przestępczości.
Z dwojga złego nie wiadomo, co lepsze – czy podejrzenie, że niezależna prokuratura i niezawisłe sądy są naszpikowane agenturą i w związku z tym w podskokach wykonują rozkazy bezpieczniackich watah, czy też – że pozostają w niebezpiecznych związkach ze środowiskami zorganizowanej przestępczości. Oczywiście jedno drugiego wcale nie musi wykluczać, bo granica między bezpieczniackimi watahami a zorganizowaną przestępczością, o ile w ogóle istnieje, to jest niezwykle płynna – ale z punktu widzenia prestiżowego związki z gangsterami wydają się bardziej kompromitujące.
Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że niezależna prokuratura w ogóle dopatrzy się po stronie premiera Tuska jakichś znamion przestępstwa, co to, to nie – zgodnie z zasadą, że jeśli nawet "czas zmienić politykę rolną, to ludzi krzywdzić nam nie wolno" – to jednak jakieś ofiary muszą być. Jakie? Ano, w tej sprawie decyzje najwyraźniej jeszcze nie zapadły, w związku z czym również premier Tusk "zastanawia się", jak głęboki powinien być "wstrząs" w niezależnej prokuraturze. Znaczy – generałowie też się jeszcze zastanawiają, czy, dajmy na to, poświęcić tylko pana prokuratora Seremeta, czy też haratać głębiej – również po samym premierze Tusku.
Gdyby doszli do wniosku, że rzucenie na pożarcie tylko pana prokuratora nie wystarczy, nasz nieszczęśliwy kraj wkroczyłby w fazę podmianki na politycznej scenie. Nie jest wykluczone, że właśnie to wisi w powietrzu, bo oto wirtuoz intrygi w osobie pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego wystąpił z rodzajem expose, w którym odpowiadając na wielokrotne błagania: "Ja-ro-sław – Pol-skę – zbaw!", przedstawił program zbawienia naszego nieszczęśliwego kraju. Zwraca uwagę, iż program ten ma charakter znanego z poprzednich etapów dziejowych – zwłaszcza z epoki jedności moralno-politycznej narodu – "dalszego doskonalenia" – oczywiście w ramach ustroju i sojuszów. W expose nie ma bowiem ani słowa ani o budowie "IV Rzeczypospolitej", ani o konieczności wysadzenia w powietrze "układu", a tylko o połączeniu CIT-u z PIT-em w jednej ustawie, stworzeniu 1,2 miliona nowych miejsc pracy – a wszystko – właściwie bez pieniędzy, to znaczy – oczywiście za pieniądze, jakżeby inaczej, tyle że za takie, które na skutek wspomnianych zbawiennych reform pojawią się w najbliższej przyszłości same. Na razie jednak dług publiczny przekroczył bilion złotych i nadal powiększa się z szybkością około 10 tys. złotych na sekundę, a same koszty jego obsługi w tym roku przekroczą 43 miliardy.
Wreszcie – jakże prezes Kaczyński zamierza przystąpić do realizowania zbawiennego planu, pozostając w opozycji? Na to pytanie nie ma odpowiedzi, chyba żeby – podmianka. Jeśli podmianka – aaa, to co innego! Wtedy otwierają się różne możliwości – ale pod jednym warunkiem – że Prawo i Sprawiedliwość wykaże się posiadaniem "zdolności koalicyjnej". Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że program budowy "IV Rzeczypospolitej", a zwłaszcza – wysadzenia w powietrze "układu" – na posiadanie "zdolności koalicyjnej" nie wskazuje. Po cóż bowiem potencjalnym koalicjantom jakaś IV Rzeczpospolita, skoro właśnie Rzeczpospolita III stwarza im takie warunki, że rozkwitają w niej "jak grzyb trujący i pokrzywa"? Jakże wysadzać "układ", skoro tkwią oni w tym "układzie" po same uszy?
W takiej sytuacji jest oczywiste, że na posiadanie przez PiS "zdolności koalicyjnej" może wskazywać wyłącznie program "dalszego doskonalenia". Czy jest realistyczny, czy nie – to nie ma najmniejszego znaczenia, bo i tak nikt nie będzie go realizował. Chodzi tylko o pokazanie za jego pośrednictwem, że PiS nikomu nie chce zrobić żadnej krzywdy i że można przyszłą koalicję kombinować również z jego udziałem.
Na taką intencję pośrednio wskazuje również rozbrojenie przez prezesa Kaczyńskiego miny, na którą chcieli wsadzić go les renegats, to znaczy – dawni PiS-owcy, którzy z różnych powodów stali się nieprzejednanymi wrogami pana prezesa. Ta mina to otwarta wojna z Kościołem, a konkretnie – z Episkopatem na tle "pojednania" z Rosją.
Prezes Kaczyński zauważył, że podpisane 17 sierpnia porozumienie, którego celem jest wspólna obrona przed "cywilizacją śmierci", "nie jest problemem dla PiS", zaś o Jego Świątobliwości Cyrylu nie sądzi "nic". Takie stanowisko wprawdzie nie jest tak entuzjastyczne wobec "pojednania" jak stanowisko Salonu czy endokomuny, której podobno już "nie ma" – ale nie oznacza też żadnej wojny z Kościołem.
W tej sytuacji przywrócenie jedności moralno-politycznej naszego mniej wartościowego narodu tubylczego okazuje się całkiem możliwe – oczywiście pod warunkiem, że Moce zdecydują się rzucić samego premiera Tuska na pożarcie – bo to właśnie otwierałoby możliwość, a nawet konieczność dokonania na politycznej scenie podmianki, w następstwie której pojawiłaby się koalicja, która przedstawi zbawienny program, którym wszyscy będziemy się ekscytować – oczywiście aż do następnego krachu.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!