Ach, cóż by się stało z naszym demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, co by poczęli Umiłowani Przywódcy, gdyby nie "służby", no i oczywiście – oficerowie prowadzący? Już pomijam drobiazg, że ci Umiłowani Przywódcy zostali powystrugiwani z banana jeśli nie podczas pierwszej selekcji kadrowej, którą w "strukturach podziemnych" przeprowadził generał Czesław Kiszczak z osobami zaufanymi i w następstwie której w 1989 roku nasz Kukuniek budował nową Solidarność już nie od dołu – jak nieopatrznie zdecydowano w roku 1980 – tylko od góry – według rozdzielnika – to w selekcjach kolejnych. Bo po pierwszej selekcji, niby przecież starannej, zdarzały się jednak niedopatrzenia.
Oto na przykład 6 kwietnia 1990 roku, niby już zatwierdzony, a nawet wybrany na posła Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Roman Bartoszcze oświadczył na sali plenarnej w Sejmie, że zwłoka z decyzją o przejęciu majątku po PZPR była działaniem celowym, mającym na celu umożliwienie zniszczenia dokumentów świadczących o współpracy wielu czcigodnych osobistości ze Służbą Bezpieczeństwa. Na to porwał się z miejsca poseł Bronisław Geremek, sugerując, by poseł Bartoszcze niezwłocznie te zarzuty odwołał. Poseł Bartoszcze jednak, zamiast w podskokach je odwołać, jeszcze zuchwale je podtrzymał, wobec czego poseł Geremek zwrócił się do premiera o wszczęcie postępowania wyjaśniającego. Co tam pan premier Mazowiecki w ramach postępowania wyjaśniającego posłowi Bartoszcze zrobił, jakie bliskie spotkania III stopnia mu przedstawił – tego już się pewnie nigdy nie dowiemy, ale 11 kwietnia poseł Bartoszcze podczas plenarnej sesji Sejmu wyjaśnił, że jego poprzednia wypowiedź została niewłaściwie zrozumiana. Tak naprawdę bowiem chciał powiedzieć, że popiera całym sercem apel premiera Mazowieckiego o "oddzieleniu grubą kreską".
Generalnie jednak triumfowała świadoma dyscyplina, wzmacniana, przynajmniej w wielu pojedynczych przypadkach, "poczuciem wspólnoty losów", dzięki czemu można było pod kierownictwem partii budować nie tylko gospodarkę rynkową, mnożąc w tempie stachanowskim nowe urzędy i nowe regulacje, ale również – demokrację i pluralizm. Niech tam sobie rozkwita sto kwiatów – byle wszystkie czerpały soki z jednego korzenia, oczywiście dyskretnie ukrytego przed wścibstwem osób niepowołanych. Temu celowi służyły kolejne selekcje kadrowe wsparte hodowlą własną, aż wreszcie doczekaliśmy się Umiłowanych Przywódców, na których można polegać w każdej sytuacji.
Ale to się tak tylko mówi, żeby było ładniej. Jak już z kogoś zrobiono Umiłowanego Przywódcę, to przeważnie dlatego, że nie nadawał się do zadań poważniejszych niż "haratanie w gałę", toteż kiedy sytuacja staje się poważna, od razu widać, że zgodnie z leninowskimi normami życia partyjnego trzeba "ufać i kontrolować".
Oto na skutek wątpliwości, jakich nabrała niezależna Prokuratura Wojskowa, czy aby wszystkie ofiary smoleńskiej katastrofy leżą w trumnach im przypisanych, na początek zarządzone zostały dwie ekshumacje. Zaraz się okazało, że wątpliwości były uzasadnione i w trumnie Anny Walentynowicz leży zupełnie ktoś inny – podobnie jak kiedyś w trumnie, w której miał leżeć Stanisław Ignacy Witkiewicz. Jak pamiętamy, nie był to żaden Witkiewicz, tylko jakaś nieboszczka – a przecież to dopiero początek wątpliwości. Dlaczego niezależna Prokuratura Wojskowa nabrała tych wątpliwości akurat teraz, kiedy gołym okiem widać postępujące przygotowania do podmianki na stanowisku premiera i przetasowań koalicji piastującej zewnętrzne znamiona władzy – tego nawet nie śmiem się domyślać. Prokuratorzy powiadają, że tak im wyszło z "analizy" dokumentacji dostarczonej przez Rosjan. Naturalnie nie wypada zaprzeczać, ale czy aby na pewno nie było żadnej zachęty w tym kierunku, żadnych wskazywań świeżego tropu?
No bo z jakimż paradoksem mamy do czynienia; tu Jarosław Kaczyński, gwoli pokazania zdolności koalicyjnej PiS, przystępuje do ofensywy – ale nie na odcinku smoleńskim, tylko przeciwnie – gospodarczym, a tymczasem jakby z woli samych Niebios Smoleńsk sam wpycha mu się w ręce? Nawet kamień by się poruszył, a cóż dopiero człowiek! Oczywiście może to być wola Nieba, ale jeśli Niebo nie miało z tym nic wspólnego, to kto? Czy przypadkiem nie Siły Wyższe, którym szalenie pasuje wtłoczenie Jarosława Kaczyńskiego w smoleński kanał, w którym o żadnej zdolności koalicyjnej PiS nie może być mowy, dzięki czemu można będzie dokonać podmianki i skompletować nową koalicję bez żadnych zgrzytów i niespodzianek?
Żeby nie było wątpliwości – ten dar Nieba wtłaczający PiS ponownie w smoleńską koleinę akurat w przeddzień marszu "Obudź się Polsko" zainspirował "czerwoną orkiestrę" – no i oczywiście – jajcarzy. Jako pierwsze pudło rezonansowe orkiestry odezwał się oczywiście Kukuniek, czyli były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, krytykując marsz z pozycji szalenie państwotwórczych, że to niby trzeba "wziąć się do roboty" i w ogóle. Jakbyśmy słuchali samego towarzysza Wiesława w 1956 roku: "a teraz do pracy towarzysze, dość wiecowania". Nietrudno mu się dziwić, że się tak uwija, bo akurat w niezawisłym gdańskim Sądzie Apelacyjnym rozpatrywana jest apelacja Krzysztofa Wyszkowskiego od wyroku niezawisłego sądu orzekającego, że ma Lecha Wałęsę przeprosić za stwierdzenie, iż w przeszłości był konfidentem SB. W innych okolicznościach apelacja może byłaby bez ceregieli oddalona, ale po ostatnich zawirowaniach gdańskiej Temidy, a zwłaszcza – "ohydnej prowokacji" wobec prezesa Milewskiego, którego Krajowa Rada Sądownictwa właśnie poświęciła na ołtarzu obrony niezawisłości niezawisłych sądów, zezwalając pobożnemu ministrowi Gowinowi na udzielenie mu dymisji – kto wie – może niezawisły sąd uwzględni wnioski dowodowe Krzysztofa Wyszkowskiego, a wtedy... Słowem – trzeba się uwijać, toteż Kukuniek stara się jak może.
Nie tylko zresztą on – bo w "Gazecie Wyborczej" odezwał się przewielebny ojciec Tomasz Dostatni, który również zaśpiewał z szalenie państwotwórczego klucza, że to niby nie wolno "podpalać Polski". Już mniejsza o to, skąd to nagłe zatroskanie reverendissimusa o bezpieczeństwo pożarowe Polski, to karygodne zainteresowanie "polityką" pod pozorem apolityczności – bo ciekawsze jest wrażenie, jakby i Kukuńkowi, i przewielebnemu reverendissimusowi ta sama centrala nastrajała kamerton. Hmmm...
Oprócz tych szalenie zatroskanych głosów odezwało się również jajcarstwo – między innymi pan red. Maziarski w "Gazecie Wyborczej", że to niby "prezesowi w żłoby dano" – oczywiście Kaczyńskiemu. Jajcarstwo jajcarstwem – ale z obfitości serca usta mówią – bo któż to mianowicie "dał" prezesowi w te żłoby? Czyżby pan red. Michnik nadal działał "konstruktywnie" – jak w 1989 roku, lansując "wasz prezydent, nasz premier"?
A właśnie nadeszła pora na działania konstruktywne, bo jeśli nawet "czas zmienić politykę rolną", to przecież "ludzi krzywdzić nam nie wolno" – zwłaszcza takich poczciwych, jak pani Ewa Kopacz, która po odkryciu podmianki w trumnie Anny Walentynowicz już sama nie wiedziała, której wersji się trzymać; czy była przy identyfikacji, czy jej nie było – podobnie zresztą jak pan Tomasz Arabski, który potrafił wyjąkać tylko coś w rodzaju: "ja, ludzie kochani, jestem niewinny!".
I nie wiadomo do czego by mogło dojść, gdyby nie znalazły się siły, co kres tej orgii położyły. Oto kiedy coraz głośniej dobiegały zewsząd pytania, kto właściwie zabronił otwierania przywiezionych z Moskwy trumien z nieboszczykami i kiedy każdy dygnitarz próbował odpowiadać własnymi słowami, ratunek przyszedł ze strony ministra Michała Boniego, który w rządzie premiera Tuska niby zajmuje się "cyfryzacją" – ale jednocześnie prowadzi rokowania z Episkopatem na temat finansowania Kościoła i w ogóle – wszystko wie najlepiej. Przelotny kontakt ze służbami – i proszę – jaka przytomność umysłu! Zresztą może i filologiczne wykształcenie ministra Boniego mogło okazać się pomocne, bo nie jest wykluczone, że mógł on sobie przypomnieć historię konfliktu Odyseusza z cyklopem Polifemem. Jak pamiętamy, Odyseusz zapytany przez Polifema o imię odpowiedział, że nazywa się Nikt i kiedy w nocy wypalił cyklopowi jedyne oko, ten mógł tylko krzyczeć, że to Nikt go oślepił. I w tym właśnie kierunku poszedł ze swoją wersją minister Boni, stwierdzając, że Nikt nie zabraniał rodzinom otwierania trumien. Z tego zbawiennego rozwiązania natychmiast skwapliwie skorzystał pobożny minister Gowin, udzielając Sejmowi informacji o przyczynach podmianki ofiar katastrofy smoleńskiej.
Doprawdy nie wiem, co Umiłowani Przywódcy poczęliby bez służb i oficerów prowadzących! To prawdziwe dobrodziejstwo nie tyle może dla naszego nieszczęśliwego kraju, co dla nich. I zorganizują podmiankę, i dadzą "w żłoby", i oświecą, i uspokoją, i nawet utulą w ramionach...
Stanisław Michalkiewicz
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!