Politycy powinni ważyć słowa – to chyba oczywiste. Nasz piękny premier federalny Justin Trudeau skrytykował niedawno politykę imigracyjną nowej administracji USA i zaprosił „uchodźców” odrzuconych przez ten kraj.
Skutek? W środku zimy ludzie z walizkami na kółkach przedzierają się przez zaspy, usiłując całymi rodzinami przekroczyć „zieloną” granicę Kanady w kilku łatwiej dostępnych miejscach.
Po drugiej stronie, pod granicę podwożą ich taksówki. Ludzie sobie odmrażają kończyny, uciekając spod strasznego trumpistowskiego reżimu Stanów Zjednoczonych. Oczywiście, nie są to żadni uchodźcy. Prawo międzynarodowe stanowi, że o azyl należy prosić w pierwszym bezpiecznym kraju. Stany Zjednoczone z pewnością są takim bezpiecznym miejscem; są to ludzie usiłujący wykorzystać kanadyjski system imigracyjny. Niestety, robią to z narażeniem życia, no bo szef kanadyjskiego rządu ich zaprosił.
Podobnie kiedyś zaprosiła „uchodźców” kanclerz Europy p. Merkel. Niezamierzony skutek zaproszenia?
W roku ubiegłym w Morzu Śródziemnym utonęło 5 tys. niedoszłych imigrantów. Na tamtych wodach pływa obecnie wiele jednostek organizacji pozarządowych pomagających tym na pontonach, co jeszcze bardziej zwiększa przepustowość całego biznesu i zachęca kolejne osoby do podejmowania ryzyka przeprawy.
Kto nas uraczył tą wędrówką ludów? Otóż, są to koneserzy chaosu – ideologiczni globaliści, uważający, że najlepszym sposobem przyspieszenia procesów ujednolicania planety jest wymieszanie ludzi.
Premier Justin Trudeau ze swoimi globalistycznymi poglądami wcale się nie kryje. We wrześniu ub. roku Trudeau stwierdził wprost: „w Kanadzie nie mamy żadnej podstawowej tożsamości, jesteśmy pierwszym państwem postnarodowym”. Skoro nie ma żadnej kanadyjskiej tożsamości – to dzisiejsze instytucje są pozbawione fundamentu, a kanadyjskie prawa możemy sobie włożyć w jakieś ciemne miejsce. Zresztą, może wzorem Libii powinniśmy wprowadzić jakąś formę klanowych regionów, może powinniśmy kraj skantonizować. Trudno pogodzić wszystkie cywilizacje świata, nie dając im wspólnego mianownika. A „mianownika” nie ma, bo nie ma żadnej fundamentalnej tożsamości kanadyjskiej?! Dziedzictwo, historia, kanon wartości zachodnioeuropejskiej cywilizacji (narzucany jeszcze nie tak dawno w krajach Trzeciego Świata) – na co to komu?
Czego to jest efekt? Prosto mówiąc, głupoty. Niedokształconym, kulturowym analfabetom łatwo zakręcić głowy na czymkolwiek. Koneserzy chaosu wiedzą jak, znają mechanizmy tego tanga. Bo przecież nie chodzi o ubóstwienie bajzlu, lecz o zbudowanie nowego świata na gruzach dotychczasowego porządku; rozmiękczenie materiału pod nową konstrukcję
Temu – oprócz promowania masowej migracji – służyć ma sieć układów handlowych, podporządkowujących prawodawstwo państw zewnętrznemu dyktatowi i pozwalających korporacjom (jak to ma miejsce na przykład w przypadku wprowadzanego w ramach CETA Investment Court System) na skarżenie rządu w przypadku dokonywania „niekorzystnych zmian” w polityce wewnętrznej – zmian „niekorzystnych” dla międzynarodowych korporacji.
Globalizacja to dzisiaj główna gra elit. Chodzi o to, czy światowe ośrodki władzy pozostaną – jak dzisiaj – na kilku osobnych „biegunach”, czy też zostaną złączone w jeden system polityczny, gospodarczy i finansowy; połączone jedną władzą ogólnoplanetarną. Proces „planetaryzacji” ludzkości jest zjawiskiem normalnym, wymuszanym przez nowe technologie. Są jednak ludzie – umownie powiedzmy pokroju George’a Sorosa – którzy uważają, że proces ten winien zostać przyspieszony i mądrze pokierowany. Przypomina to trochę sytuację bolszewików, którzy uznali, że choć komunizm jest zjawiskiem nieuchronnym i wynikającym z konieczności historycznej, to jednak można go przyspieszyć przy pomocy metod administracyjno-wojskowych. Dzisiaj też mamy tych bardziej oświeconych, którzy proces globalizacji chcą ułatwić, usuwając „przeszkody” w postaci tradycyjnych struktur władzy czy autorytetu, stąd mamy parcie na ekumenizm w religiach czy wspomniane globalne umowy handlowe. Zresztą, zgrabnie ujął to kiedyś wprost były prezydent USA w tekście dla „Washington Post”, w którym uzasadniał układ transpacyficzny TPP: „Ameryka powinna ustanawiać zasady, Ameryka powinna dyktować warunki. To inne kraje powinny działać według zasad, jakie ustanawia Ameryka i jej partnerzy, a nie odwrotnie. To właśnie pozwala nam uczynić TPP. Dlatego mój rząd ściśle pracuje z przywódcami Kongresu, aby zagwarantować międzypartyjne porozumienie dla naszego układu, zdając sobie sprawę, że im dłużej czekamy, tym trudniej będzie nam przyjąć TPP. Świat się zmienia, wraz z nim zmieniają się reguły gry, i Stany Zjednoczone, a nie Chiny, powinny je pisać. Wykorzystajmy tę okazję, przyjmijmy Trans-Pacific Partnership i nie dajmy się wystrychnąć na dudka”. Ameryka – Miasto na Wzgórzu – miała być w założeniu głównym narzędziem globalizacyjnym.
Donald Trump najwyraźniej chciałby przyhamować ten globalizacyjny eszelon, a przynajmniej ograniczyć jego koszty dla Amerykanów, napotyka więc coraz większy opór koneserów chaosu. Oni bowiem są dzisiaj dominującymi kapłanami nowej religii elit – zwłaszcza tych elit mniej widocznych. Co zatem będzie?
No przecież wiemy, co będzie.
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!