Późnym wieczorem, kiedy kiszki, kaszanki i kiełbasy gotowały się w kotle, nagle pukanie - najpierw do drzwi frontowych, a następnie do wrót podwórzowych. Matka poszła na górę, zobaczyła pod bramą stojącego żandarma z sołtysem. Idzi z dziewczynami w tym czasie znieśli mięso do piwnicy, usunęli ślady ze stołu, pochowali naczynia i maszynę do mielenia mięsa, a Matka w tym czasie wyszła głównym wejście i zaczęła wołać: „Kto tam?”. Teraz już spokojnie zaprosiła ich do mieszkania.
Żandarm, stary, dobry znajomy, pyta, gdzie ta zabita świnia. Matka się śmieje: „Chyba pan żartuje? Nie żartuję, bo przecież całe mieszkanie zalatuje wonią świeżych wędlin czy mięsa. Matka na to: „Ma pan racje, proszę do kuchni”. Żandarm: “Nie mówiłem, a w kotle co? „Kiszki, panie Oberwachtmeister.” Żandarm wziął warzęchę czy kopyść i sięga nią do kotła. Nawinęła się kiełbasa. Wtedy Matka lekko go trąca w łokieć i kiełbasa spada do kotła. Następnym razem to samo. Dopiero za trzecim razem nabiera się pęto kiszek. Matka podsuwa wtedy półmisek. „A jednak było świniobicie, pani Zaborowska.” „Tyle razy jadł pan kiszki i nie zauważył pan, że są z kaszy albo z bułek?”. Proszę do stołowego, zaraz wszyscy się przekonamy. Nawet pan Sobczak (sołtys) się przekona, że wprowadził pana w błąd.
Rower ze znaną wszystkim dużą torbą stał pod domem. Kasia włożyła w nią kilka kiszek i kiełbas. Oberwachtmeister z pewnością liczył na nie. Tak została sprawa załatwiona. Sołtys nie próbował już więcej napuszczać żandarma na Ojca, zwłaszcza kiedy Ojciec został przewodniczącym komisji gminnej, która ustalała wysokość obowiązkowych dostaw zboża i żywca i kontrolowała zapasy zboża w stodołach i na spichrzach. Sołtys bał się teraz o siebie.
W kwincie przybył trzeci język: francuski. Mieliśmy obecnie 4 razy w tygodniu po 6 lekcji i 2 razy po 5 lekcji. Plan był jednak tak zbudowany, żeby nigdy nie zbiegały się w jednym dniu trzy najtrudniejsze przedmioty.
Po pierwszym półroczu nie nastąpiły żadne przetasowania w pierwszej naszej czwórce. Utrzymaliśmy nasze pozycje w tej samej kolejności. Każdemu z nas doszła jeszcze jedna nota „dobry” z francuskiego. Z tymi wynikami przeszliśmy do kwarty.
Pozostawmy lekcje i stopnie swojemu biegowi, a przenieśmy się w inny świat zainteresowań uczniów Polaków.
I dyrektor, i profesorowie naszego gimnazjum byli przeświadczeni, że młodzież polska, którą kształcą i wychowują w dachu pangermanizmu, jest całkowicie spacyfikowana, sądzili, że niemiecka kultura nie musi się lękać konkurencji kultury polskiej. Żyli w iluzji, że nas, Polaków, kultura niemiecka duchowo podbiła, że legliśmy u jej stóp, że się nawet kultury polskiej wstydzimy. Niejednokrotnie wyrażali się pogardliwie o kulturze polskiej. Tymczasem wszyscyśmy z całym przekonaniem wyżej stawiali polską kulturę od niemieckiej. Nie przypuszczali też (całe szczęście dla nas), że w kierowanej przez nich uczelni, pod ich bokiem, działa kuźnia ducha polskiego, patriotyzmu ojczyźnianego, przygotowująca do walki z zaborcami silne ramiona młodych Polaków.
Od roku 1908 we wszystkich trzech zaborach tętniło od jawnego i konspiracyjnego życia politycznego. Nici konspiracji sięgały wszędzie: do uniwersytetów i seminariów duchownych i szkół gimnazjalnych, wszędzie powstawały tajne komórki Związku Młodzieży Polskiej, zwane w skrócie Zetem. Jego odpowiednikiem na terenie gimnazjum było Towarzystwo Tomasza Zana, zwane TTZetem. Sama nazwa wskazuje, że jego autorzy nawiązali do programu Towarzystwa Filomatów na Uniwersytecie Wileńskim, najlepszej wówczas wyższej uczelni polskiej, a może nawet najlepszej na terenie całego imperium carów. Atmosferą naukową Uniwersytet Wileński bił na pewno wszystkie uczelnie. Nieżyjący już prof. Ananiasz Zajączkowski w szkicu z dziejów orientalizmu polskiego doby Mickiewiczowskiej cytuje apostrofę Poleżajewa z lat dwudziestych XIX w: „O rodina priamych studentów, Giettingien, Wilna i Oksford”.
W Wilnie rezydował kiedyś Jan Śniadecki, pierwszy autorytet intelektualny i moralny ówczesnej Polski, w Wilnie działał Jędrzej Śniadecki, jego brat, wielki uczony i nowator. Wykładał tam Lelewel, Godfryd Ernest Grodecki, europejskiego formatu filolog, znakomitością był Borowski.
O Janie Śniadeckim pisał Słowacki: „Ten człowiek po upadku i wymarciu stanisławowskich czasów wziął w Polsce berło ducha i utrzymał je aż do 1831 roku - nie słowem ani czynem, ale prostą siłą w sercu będącą, duchem, który w nim przybrał kształt brązowego posągu i wielkością jakąś tajemniczą działał na ludzi”.
Program swój kroili Filomaci ostrożnie, z pełną świadomością realiów otaczającego ich świata liczyli się z wysiłkiem długofalowym, tak długofalowym, że jego owoce mogły zebrać dopiero następna pokolenia. Zan, w maju 1819 roku, na powitaniu nowo przyjętego w poczet członków czynnych brata, mówi: „Nasza Ojczyzna, dawnej chwały i świetności pozbawiona, z czasem w nas znachodzić może jej wspomagających i obrońców, dla niej nasze zamiary, nasze usiłowania. Dlatego w mniejszych sprawach chować milczenie nauczony, w ważniejszych dochowa i zdolnym przez swą ostrożność być może przywrócić wolność i szczęśliwość ziemi, której jest synem i wychowankiem”.
Już w latach siedemdziesiątych XIX w. odpowiedzią na germanizację ostrowskiego gimnazjum był rozwój tajnej uczniowskiej działalności samokształceniowej właśnie w oparciu o program Filomatów. W ten sposób chciano zastąpić brak polskiej szkoły. Najbujniejszy rozkwit działalności uczniowskiej konspiracji, która przybrała nazwę Towarzystwa Tomasza Zana, przypada na dwudziestolecie XX w.
TTZ było organizacją kilkustopniową. Składała się z Wielkiego TTZetu (trzy stopnie) oraz z Małego TTZetu - czwarty stopień. Członkowie Małego TTZetu nie wiedzieli o istnieniu Wielkiego. Zadaniem czwartego stopnia była nauka najmłodszych gimnazjalistów czytania i pisania po polsku oraz zainteresowania ich historią Polski.
Godnych zaufania i z dobrymi wynikami w nauce prowadzonej w Małym TTZecie przyjmowano do Wielkiego, do III stopnia wtajemniczenia. Zajęcia dla członków III i IV stopnia prowadzili w 2-4-osobowych kółkach członkowie II stopnia, tzw. egzaminatorzy, których znowu szkolili delegaci - członkowie I stopnia. Ci ostatni prowadzili naukę w formie samokształceniowej. Przejście z niższego do wyższego stopnia połączone było z pomyślnym wynikiem egzaminu (!).
W latach 1914-1917, z braku egzaminatorów (byli na wojnie) zawieszono pracę w Małym TTZecie. Na jego miejsce wskrzeszono, na wzór wileński, Promienistych, nadając jednocześnie członkom III stopnia nazwę Filaretów, a II stopnia - nazwę Filomatów, podkreślająć w ten sposób wspólnotę ideową z wileńskimi Filomatami. Zarząd TTZetu składał się z prezesa, wiceprezesa i sekretarza. Kadencja była jednoroczna. Ostrów był siedzibą Okręgu Południowego TTZ, w skład którego wchodziły koła gimnazjalne w Kępnie, Krotoszynie, Wschowie, Lesznie i Pleszewie. Naczelną władzą Towarzystwa w całym zaborze pruskim był Wydział Wykonawczy. Ostrów był, po gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu, największym i najpoważniejszym ośrodkiem pracy samokształceniowej i narodowo-patriotycznego wychowania.
Było to w kwarcie, tuż po rozpoczęciu nowego roku szkolnego - przyszedł do mnie do mieszkania starszy o trzy lata kolega Stefan Wierusz, najmłodszy z trzech Wieruszów studiujących w gimnazjum synów państwa Wieruszów z Gostyczyny, blisko zaprzyjaźnionych z moimi Rodzicami, z propozycją wstąpienia do kółka samokształceniowego. Chętnie się zgodziłem. Podał mi adres naszego spotkania. Miałem być nazajutrz punktualnie o godz. 16 na Krępie (wioska pod Ostrowem) w domu starszego kolegi, Zdzisława Andrzejewskiego. W mieszkaniu zastałem dwóch kolegów z klasy kwinty: Edmunda Schultza, syna nauczycielki dzieci Skórzewskich z Rososzycy, i Stanisława Urbaniaka, syna administratora jednego z majątków Lipskich, najmłodszego z trzech Urbaniaków w naszej szkole.
Na pierwszym spotkaniu Wierusz z Andrzejewskim przeprowadzili krótki egzamin z czytania i języka. W trzy dni później pisaliśmy zadanie pisemne dla sprawdzenia stylu, poprawności językowej i ortografii. Nasza trójka była mniej więcej na jednym poziomie przygotowania i to dobrym. Tak też oceniono naszą pracę i utworzono z nas trzyosobowe kółko III stopnia. Przedtem zostaliśmy jednak zaprzysiężeni.
Wrażenie tej przysięgi pozostało żywe do dnia dzisiejszego. Odbyło się to w kaplicy arcybiskupiego Konwiktu. O zmroku, przy zapalonych dwóch świecach na ołtarzu, wprowadzani do organizacji kandydaci składali uroczystą przysięgę przed Krucyfiksem. Jeżeli młody uczeń, który nie zna innych trosk poza szkolnymi, nagle zostanie postawiony przed Krucyfiksem i zapytają go, czy chce być dobrym Polakiem i sprawie polskiej służyć, a przysięgę taką złoży, to przysięga ta zobowiązuje go i pamięta ją przez całe życie. Po przysiędze prezes wygłasza długie przemówienie, wyjaśnia cele i zadania Towarzystwa, wskazuje na bezwarunkowe przestrzeganie tajemnicy, zwraca uwagę na grożące na każdym kroku niebezpieczeństwa ze strony wroga, którym może być nawet kolega klasowy, przedstawia aktualnie istniejącą sytuację polityczną i stosunek do niej Towarzystwa. Kończył słowami Kochanowskiego: „A jeśli komu droga otwarta do nieba, to tym, co służą Ojczyźnie”.
Przyjęcie nowego członka do TTZetu było poprzedzone długą obserwacją kandydata przez delegowanego do tego starszego członka Towarzystwa. Bezpieczeństwo wymagało, aby przyjmować uczniów tylko narodowo pewnych i sprawdzonych, dobrze rozszyfrowanych i dobrych w nauce. Toteż większość pozostawała poza organizacją TTZetu. Zbyt wielka stawka wchodziła w grę, by można było ryzykować. Tej ostrożności nigdy nie było za wiele.
Program tajnego nauczania obejmował: język polski, historię i geografię Polski, historię literatury. Obowiązkiem było opanowanie i zachowanie czystości językowej z doskonałą znajomością ortografii. Tajne lekcje przedmiotów zasadniczych odbywały się kilka razy w tygodniu. Latem prowadzono je podczas spacerów, czasem w polu na miedzy, to znów w lesie. Zimą było trudniej. Nasza trójka nie miała z tym kłopotu. Koledzy Schultz i Urbaniak mieszkali w Konwikcie. Mieszkańcy Konwiktu nie tylko między sobą mówili po polsku, lecz po polsku rozmawiał z nimi również dyrektor, ks. Kliche, a po sprzątnięciu ze stołów po obiedzie czy kolacji uczniowie mogli korzystać z jadalni, całą grupą pisać dyktando bądź uczyć się pieśni patriotycznych. Do opanowania tekstów piosenek służył maleńki, jak pudełko zapałek, śpiewniczek koloru czerwonego, zwany cegiełką. Można było nosić go w kieszonce kamizelki.
Wymagana lektura to obszernie pojęta twórczość wielkich romantyków, twórczość Sienkiewicza, Syrokomli, Rzewuskiego, Kaczkowskiego, Żeromskiego, Reymonta, Asnyka, Kasprowicza, Tetmajera. Dla sprawdzenia zdobytych wiadomości i wiedzy urządzano kwartalne egzaminy, które odbywały się też w Konwikcie.
Oddzielna sprawa to rocznice państwowe powstań narodowych i obchody 3-majowe. Te, z uwagi na udział w nich z konieczności całej organizacji, mogły odbywać się jedynie w lasach, i w dodatku w godzinach, kiedy całe miasto jeszcze spało.
Największym przeżyciem był mój udział w święcie 3 Maja 1917 roku, w 17 dni po przyjęciu do TTZetu. Uroczystość inaugurował krótki wykład prezesa, następnie odśpiewano „Rotę”, były deklamacje wierszy patriotycznych z „Odą do młodości” na czele, pieśni patriotyczne, szczególnie powstańcze.
Każdorazowa akademia wprowadzała nas w obchodzony fakt narodowy i wiązała nas z nim duchowo. Wpływ TTZetu był wszechstronny - kształtował charakter narodowy, przygotowywał do późniejszego życia, uczył samodzielnego myślenia, postępowania w myśl słów Asnyka: „W olbrzymim narodu trudzie bądźmy ogniwem łańcucha, co się poświęca. Nie marzmy o łatwym cudzie. Największy heroizm ducha to walka, co nie wybucha, praca bez wieńca.”
Zajrzyjmy znowu do szkoły i popatrzmy, co się dzieje w kwarcie. Doszedł czwarty język - greka. Zaczęły się teraz dla większości kolegów coraz większe trudności. Już po pierwszym półroczu kilku otrzymało tzw. „consilium abeundi” - propozycję opuszczenia szkoły. Był to objaw normalny w gimnazjach klasycznych. Były trzy progi trudności: pierwszy - przejście z kwarty do niższej tercji, ze względu na język grecki, następnie - z niższej sekundy do wyższej z uwagi na egzamin jednoroczny (małą maturę) i język angielski, wreszcie najtrudniejszy: egzamin dojrzałości.
Dla Polaków progów było więcej - każdy profesor-polakożerca stanowił dla średnio zdolnego Polaka barierę nie do przebycia.
Kwartaner to już pozycja w społeczności uczniowskiej, wyrażająca się nawet na zewnątrz w postaci długich spodni, jakie uczeń obowiązkowo musiał nosić w kwarcie. Od tego momentu profesorowie zobowiązani byli zaprzestania mówienia do kwartanera per „ty” i przejścia na „Sie” - „wy”, ale jeszcze nie „pan”. Te zmiany były wynikiem głębokiego przemyślenia przez władze szkolne, przez doświadczonych pedagogów. To był jeden z bardzo ważkich czynników wychowawczych - uznać czternastoletniego chłopca za dorosłego, tak go traktować i jednocześnie wymagać od niego, żeby się zachowywał i postępował jak dorosły. Skutki tego systemu były znakomite. Wyraźnie było widać, chociażby na dziedzińcu czy ulicy, róż- nice w zachowaniu między kwartanerem a kwintanerem. Od wyższej sekundy profesor ustawowo był zobowiązany mówić do ucznia „panie”. To byli rzeczywiście panowie. Uczeń bowiem, wstępując do gimnazjum, miał lat 11-12. Większość przynajmniej raz repetowała. Najmłodszy w wyższej sekundzie musiał mieć najmniej 17 lat, a zwykle był starszy, prymaner - 18-20 lat.
Stary dyrektor Kliche przeszedł w stan spoczynku. Nastał po nim Beck, przysłany z Prowincjonalnego Kolegium Szkolnego z Wrocławia, by zaprowadzić w gimnazjum ostrowskim, tych „Polskich Atenach”, jak je Niemcy nazywali, ład i porządek. „Hakata”, wietrzący wszędzie i we wszystkim zamach na cesarza i państwo, sunący po korytarzu w rozpiętej marynarce z kciukami obu rąk zahaczonymi w otworach rękawów, z pochyloną naprzód głową jak byk do ataku, szukał, kogo by mógł zatrzymać swoim „hhhmmmm, maaaammmm cię łłłooobuuuziee”.
Wykładowcą greckiego był Heinrich Gottwald, przedstawiający żałosny okaz wychowawcy młodzieży. Stary kawaler, golący się chyba tylko raz w tygodniu, pojawiał się w klasie nieodmiennie w czarnym wyświechtanym i gruntownie poplamionym surducie. W połach surduta nosił butelczynę, z której od czasu do czasu za tablicą pociągał.
Jako pedagog nie liczył się już. Nauka szła jak po grudzie. W dodatku nigdy nie kwapił się ze zwrotem zeszytów z klasówkami. Pewnego razu przyjęto go w klasie okrzykiem: „Hefte!” - zeszyty. Gdy machnął ręką na znak, że jeszcze niepoprawione, jeden z kolegów krzyknął: „Faul ist das Aas” - leniwe ścierwo. Zamiast się obrazić i wyciągnąć konsekwencje, odpowiedział, że nie jest leniwy, lecz chory. Od tej chwili poczułem do niego wielką litość. Biedny to był człowiek. Może to zewnętrzne zaniedbanie, pociąg do alkoholu były następstwem jakiegoś niepowodzenia życiowego, zawiedzionej miłości czy straty rodziny.
Po tej lekcji odprowadziłem go pod sam dom. Tak był zaskoczony moim ciepłym stosunkiem do siebie, że zaczął do mnie mówić „Herr Kollege”. Wykorzystałem to i na następnej lekcji sam podszedłem do tablicy i wytłumaczyłem nową lekcję, do której się w domu dobrze przygotowałem. Miałem w tym już wprawę i doświadczenie od pierwszej klasy. Klasa się uspokoiła, a ja stałem się pomocnikiem i wyręczycielem Zukcia, jak nazywano Gottwalda. Już wtedy wiedziałem, że kierunek moich przyszłych studiów to filologia klasyczna.
Gottwald zmarł w roku 1919. Był katolikiem. Pochowano go na starym cmentarzu przy ul. Wrocławskiej. W późniejszych latach byłem chyba jedynym, który odwiedzał jego grób. Kiedy w sierpniu 1978 roku znowu zajrzałem na cmentarz, nie było już ani na murze nad jego mogiłą mar- murowej tablicy, ani śladu po grobie. Ktoś zrównał z ziemią mogiłę, przygotowując prawdopodobnie miejsce dla siebie lub kogoś z rodziny.
Kiedy w ostatnim dniu roku szkolnego 1917-18 ks. Kliche wręczał mi świadectwo ukończenia kwarty, z tak samo dobrymi wynikami i trzecim miejscem, zapytał: „Hohlt euch Heute der Vater ab? - Da mag er zum mir kommen”. - Jeśli przyjedzie po Was dzisiaj ojciec, to niech do mnie przyjdzie. Okazało się, że Kliche zaproponował przeniesienie nas do Konwiktu. Bardzo mi to odpowiadało, głównie z uwagi na zajęcie tetezetowskie. Duża oszczędność czasu, cała trójka razem, do tego mój przyjaciel i konkurent Goetz, biblioteka na miejscu.
Konwikt kipiał życiem, tu było centrum TTZetu. Podzielony na kółka, zastępy (harcerskie drużyny), stanowił jakby obóz wojskowy - na razie bez broni. Szybkimi krokami zbliżała się godzina, kiedy prezes Adamek uznał za konieczne wprowadzić szkolenie wojskowe i objąć nim wszystkich starszych - od piętnastego roku życia członków TTZetu: Filomatów i Filaretów.
Ponieważ skauting z ducha jest organizacją międzynarodową i pacyfistyczną, regulaminy nie przewidują wprowadzenia do skautingu broni. Jednak utworzono drużynę wojskową. Dziś jeszcze, kiedy wspominam te wielkie i przełomowe chwile w naszym życiu uczniowskim, czuję przyspieszone bicie serca. Można sobie wyobrazić, co to się wtedy działo w młodych, do czerwoności rozpalonych hasłami niepodległościowymi sercach, które widziały zbliżający się moment tak od dawna oczekiwany: móc płonąć na stosie poświęceń dla Ojczyzny. Wiem, że Wy tego nie zrozumiecie. Żeby to zrozumieć, trzeba było żyć w niewoli pod batem, a Was to szczęśliwie (częściowo) ominęło. Udokumentowane straty uczniów ostrowskiej Almae Matris sięgają liczby 547 poległych za Ojczyznę.
Zaczęły się intensywne ćwiczenia wojskowe w zagajniku pod Wysockiem, majątkiem kolegi Szembeka, bądź w lesie na Piaskach. Chodziło głównie o musztrę polową i umiejętności dowodzenia - drużyna wojskowa miała stanowić przyszłą kadrę dowódczą. Okres szkolenia rekruckiego był krótki. Podglądaliśmy też ćwiczenia wojskowe na naszym Majdanie, na którym zawodowi oficerowie niemieccy przygotowywali nowy „Kanonenfutter” z polskich chłopów dla uzupełnienia luk, jakie porobili w armiach niemieckich Francuzi, Anglicy i Amerykanie - Rosja już konała. Współpracowaliśmy obecnie z miejscowym „Sokołem”, który już wcześniej zaczął tworzyć zespoły wojskowe.
Sprawa polska podczas I wojny światowej
Nim będziemy dalej kontynuować Pamiętnik, musimy - dla dalszego i łatwiejszego zrozumienia tego, o czym będziemy następnie mówić – zrozumieć przedtem, jak w tej wielkiej grze wojennej i politycznej przedstawiała się kwestia polska.
Wymogi stworzone przez wojnę, fakt, iż terytorium Polski stało się albo pobojowiskiem, albo zapleczem frontu, były tymi elementami ogólnopolitycznej i strategicznej sytuacji, które w sposób rozstrzygający określiły stosunek stron walczących do narodu polskiego i jego ambicji oraz aspiracji. Toteż już na samym początku sprawa polska stała się przedmiotem licytacji między zaborcami, przedmiotem walki o pozyskanie opinii polskiej dla mniej lub bardziej doraźnych celów walczących stron.
Akcję tę rozpoczęła Rosja. Jeszcze w dniach poprzedzających wybuch wojny, rosyjski minister spraw zagranicznych, Siergiej Sazonow, opracował projekt nowej polityki Rosji wobec Polaków w zaborze rosyjskim, czyli w tzw. Królestwie, oraz wobec kwestii polskiej w ogóle. Ten przewidujący i wybitny dyplomata liczył się z tym, że w chwili, gdy przemówią działa, sprawa polska prędzej czy później stanie się przedmiotem polityki międzynarodowej i że żadną siłą zapobiec temu nie będzie można. Jeżeli pewne fakty są nie do uniknięcia, rzeczą rozsądnej polityki jest takie działanie, by zachować i inicjatywę, i kontrolę nad rozwojem wydarzeń.
Sazonow nie znalazł jednak zrozumienia w Petersburgu (na początku wojny przemianowany na Piotrogród). Jego uparte powracanie do tego posunięcia doprowadziło wreszcie do jego dymisji.
Ogólnie rzecz biorąc, chodziło o takie rozwiązanie w Królestwie, które ułatwiłoby politykę Rosji w świecie słowiańskim, przede wszystkim o stopniowe zaspokojenie rozumnych dążeń społecznych narodu polskiego w zakresie samorządu, języka, szkoły i kościoła.
Ostatecznie projekty te w zmienionej formie zmaterializowały się w odezwie naczelnego wodza wojsk rosyjskich, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza, do narodu polskiego z dnia 14 sierpnia 1914 r. Odezwa mówi o „godzinie zmartwychwstania narodu polskiego”, o „braterskim pojednaniu z Rosją”, zaś w najważniejszym fragmencie zapowiada zjednoczenie wszystkich ziem polskich w ramach Imperium Rosyjskiego, ale nie na zasadzie autonomii, a tylko samorządu.
„Niechaj się zatrą granice rozcinające na części naród polski. Niechaj naród polski połączy się w jedno ciało pod berłem cesarza rosyjskiego. Pod berłem tym odrodzi się Polska swobodna w swej wierze, języku i samorządzie.”
Tego samego dnia ogłoszono komunikat sztabu wielkiego księcia, że rozkazał on zawiadomić wszystkie stopnie armii czynnej i ludność, że Rosja prowadzi wojnę celem wyzwolenia Słowiańszczyzny od jej wrogów.
Niestety, wszystkie te deklaracje były pustymi słowami. Okazało się, że potężne siły w Piotrogrodzie zamierzały traktować przyrzeczenie w kategoriach chwytów propagandowych, których nie zamierzano respektować. W grudniu rozesłał nowy minister spraw zagranicznych Makłakow poufny okólnik do gubernatorów Królestwa, w którym dokonał zasadniczej interpretacji tego dokumentu - zgodnie z poglądami przeciwników wprowadzenia ustępstw wobec Polaków. Wyraźnie zaznaczył, że Odezwa nie dotyczy kraju nadwiślańskiego, a ma tylko na oku ziemie polskie nienależące do Cesarstwa Rosyjskiego, które Mikołaj Mikołajewicz może zdobyć w przebiegu operacji wojennych. Nakazał tylko stosować obowiązujące przepisy do ludności polskiej z możliwie największą życzliwością.
W listopadzie 1914 roku utworzony został w Warszawie Komitet Narodowy Polski, organ mający kierować polityką polską o orientacji antyniemieckiej. Zasiedli w nim konserwatyści, członkowie Stronnictw Narodowo-Demokratycznego (endecy) i Stronnictwa Polityki Realnej.