Jeśli chodzi o kierunki studiów Polaków - maturzystów z tego okresu, to z liczby 211 absolwentów aż 128 poświęciło się stanowi duchownemu, 25 medycynie, farmacji, stomatologii, 16 prawu, 20 rolnictwu, 15 stanowi nauczycielskiemu, 2 inżynierii, 2 dziennikarstwu, 1 kupiectwu, 1 służbie wojskowej, 1 stanowi urzędniczemu.
W latach 1873-1918 zdało maturę 729, w tym 301 Polaków, 264 Niemców i 164 Żydów. Co do pochodzenia społecznego Polaków stosunek wygląda następująco: 19 proc. synowie nauczycieli, 17 proc. - ziemian, 15 proc. - rzemieślników, 15 proc. - urzędników, 13 proc. - chłopów; 11 proc. - lekarzy, prawników, inżynierów, 10 proc. - kupców. Z nich poszło: 40 proc. na teologię, 23 proc. na medycynę, 9 proc. na rolnictwo, 13 proc. na prawo, 1 proc. na inżynierię.
Od roku 1900 języka polskiego nie wolno już używać nie tylko w szkole, ale również poza szkołą, a nawet starano się, by zamiejscowi uczniowie kierowani byli na stancje do rodzin niemieckich, a w żadnym razie do domów, o których wiedziano, że pielęgnuje się w nich ducha patriotycznego. Odpowiedzią młodzieży na postępującą germanizację, na coraz częstsze rewizje w domach, nawet nocą, na brutalne reagowanie na każdy przejaw polskości, jest rozwój tajnych kółek i stowarzyszeń uczniowskich.
W takiej właśnie szkole, w takim środowisku i w takiej kipiącej nowym dla mnie życiem atmosferze, znalazłem się w pewien poniedziałek 1915 roku. Nasza sala lekcyjna znajdowała się na końcu parterowego korytarza lewego skrzydła gmachu od strony zachodniej. Sale lekcyjne miały jednakowy wymiar: 3,5 m wysokość, 7 m szerokość i 5 m głębokość. Były obliczone na 30 uczniów, co limitowała możliwość wstawienia najwyżej 6 ław - każda dla 5 uczniów. Potężne i ciężkie ławy z grubych desek sosnowych, pomalowane na kolor jasnobrązowy, a blaty na czarno, pamiętały jeszcze rok otwarcia gimnazjum. Młodzi „rzeźbiarze” pozostawili po sobie na nich różne swoje „dzieła sztuki” w postaci przebitych sztyletem serc, imion ukochanych, własnych nazwisk itp. - istna mozaika rzeźb, niepozwalająca pisać w zeszycie z nietwardą okładką bądź bez podkładki sztywnej. Nowi przybysze nie mogli być gorsi i zaczynali szukać kawałka wolnego miejsca na umieszczenie po sobie pamiątki.
Dziwiło mnie, że nauczyciele nie reagowali na to. Nie do pomyślenia, by sobie ktoś na coś podobnego mógł pozwolić w naszej rososzyckiej szkole. W starej, ponad stuletniej, również nie było żadnych uszkodzeń sprzętu szkolnego. Pod tym względem dzieci wsi poznańskiej są bardziej zdyscyplinowane od dzieci miast, zwłaszcza tych z dużą domieszką napływowego elementu robotniczego. Najlepiej świadczy o tym dzisiejsza Warszawa, która przed wojną słynęła z kultury, elegancji, uprzejmości, dobrego wychowania. Dzisiaj warszawianie, potomkowie tamtego pokolenia, stanowią nie więcej niż 15-20 proc., reszta to napływowa ludność, w 90 proc. robotniczo-chłopska z pobliskich ubogich powiatów, tzw. lumpenproletariat, która przeobraziła Warszawę, niestety, w raczej chamskie i złodziejskie miasto.
Klasy, gabinety, korytarze miały podłogi z desek. Wszystko było przewidziane do swobodnego, niekrępującego użytkowania przez młodzież. Na każdą przerwę musieli wszyscy wyjść na dziedziniec, pozostawał tylko dyżurny, który po opuszczeniu sali przez kolegów miał obowiązek otwarcia wszystkich okien i przewietrzenia klasy. Reszta na wielkim wyżwirowanym dziedzińcu miała zupełną swobodę.
Rzadko kiedy pokazywał się na dziedzińcu któryś z profesorów. Porządek utrzymywała sama obecność starszych kolegów, którym młodsi musieli być posłuszni. Wystarczyło, że starszy kolega wskazał palcem na leżący na ziemi kawałek papieru, by się rzuciła cała gromada młodszych do podniesienia go. To nie był żaden dryl pruski, przemoc, raczej po prostu przyzwyczajenie od maleńkości do posłuszeństwa wobec starszych i porządku. Już wspomniałem, że do restauracji czy gościńca nie mógł wejść młodzian przed wiekiem poborowym.
Dziedziniec był uzbrojony w różne przyrządy gimnastyczne stałe, z których uczniowie korzystali w czasie przerw. Niezależnie od tego stała na dziedzińcu bardzo obszerna i wysoka hala gimnastyczna, wyposażona w najnowocześniejszy sprzęt gimnastyczny – szwedzki! Była ona dla nas dostępna o każdej porze w przerwach i po lekcjach. Nie było żadnych dyżurów profesorów. Szkoła nie przejmowała się, że ktoś sobie rękę złamał, łepetynę rozbił. Szedł facet po prostu do lekarza czy szpitala, a prokurator nie przeprowadzał dochodzenia, rodzice nie zgłaszali pretensji (bo i tak by nie skutkowały), byłoby nawet dziwnie w pojęciu ówczesnym, by ktoś drugi miał odpowiadać za niedorajdę czy lekkomyślnego odważniaka. „Pruska szkoła”. Kiedy taki nieszczęśliwiec zjawił się później z obandażowaną głową czy ręką, spotykał się zwykle z uwagą profesora, że z ciebie porządnego żołnierza nie można się spodziewać. Wszystko bowiem ukierunkowane było na wychowanie dobrego, sprawnego narybku dla wojska, ofermę czekał ciężki los rekrucki - gefrajtry czubki butów rozbijali o pośladki takich niemrawych rekrutów. Obserwowaliśmy to codziennie na Majdanie, naszym boisku sportowym, gdzie też ćwiczono rekrutów.
Jak zwykle i wszędzie pierwszy dzień jest dniem próby zorientowania się we własnej sytuacji i przymierzania się do niej. Większość nowych uczniów była sobie obca. Ci szukali z tego 25-osobowego grona kogoś odpowiedniego na kolegę i sąsiada w ławce. Wybrałem Józefa Goetza za jego odwagę. Że wybór był trafny, niech świadczy fakt, żeśmy naszą znajomość, później przyjaźń, zachowali do roku 1950 - do nagłej i przedwczesnej śmierci Goetza. Po ukończeniu studiów na wydziale leśnictwa Uniwersytetu Poznańskiego, odbytych praktykach, został dyrektorem lasów m. Torunia, będąc jednocześnie docentem na wydziale, który ukończył. Na kilka dni przed śmiercią został powołany na stanowisko Łowczego Polski.
Wydalony przed kilkoma tygodniami z pierwszej klasy gimnazjum „za dobrą naukę” kuzyn, Władek Heintze, z którym od dwóch tygodni dzielę wspólny pokój, poinformował mnie o panującym na uczelni zwyczaju: każdy nowo przyjęty do pierwszej klasy uczeń przechodzi chrzest, zwany w języku niemieckim „Eintrittskeile” - po prostu zwykłe lanie po tyłku. W tym celu stały nawet na dziedzińcu wkopane dwa pręgierze. Starsi koledzy wyłapywali tych pierwszoklasistów, wciągali po kolei na pręgierz i walili co sił starczy. Im się kto więcej bronił, tym więcej dostawał.
Już przed lekcjami w pierwszy dzień rozpoczął wypróbowywać na nas swoich sił zadziorny drugoroczny Sigmunt von Chełmicki, niewysoki, krępy. Ponieważ dotąd nigdy z nikim się nie biłem, wyszedłem na korytarz. Chełmicki uznał to za tchórzostwo i wyszedł za mną. „No i co, będziemy się mocować?” Bez następnego odezwania się dał mi łokciem szturchańca. We mnie zawrzało. Chwyciłem chłopaka wpół, uniosłem, a nie chcąc mu zrobić krzywdy, położyłem na podłodze. Kiedy się podniósł, rzekłem: „Jak mnie zaczepisz na podwórzu, rzucę tobą o ścianę jak żabą”. Wtedy wyciągnął do mnie rękę i powiedział: „sztama”, co znaczyło w gwarze zgoda. Nie tylko nie zaczepiał nas z Goetzem na podwórzu, ale nie dopuścił nikogo, by nas zaatakował. Uprzedzał, że „tym rady nie dacie”.
Wreszcie od środy zaczęły się normalne zajęcia. Jedynym nowym przedmiotem były łacina, przedmiot najważniejszy i z największą liczbą godzin: 6 tygodniowo. Lekcji było wiele: cztery razy w tygodniu po 5 godzin, dwa razy po 6. Z wyjątkiem łaciny inne przedmioty nie zajmowały mi w ogóle czasu i byłem w nich tak zaawansowany, że mogłem na lekcje się w ogóle nie przygotowywać. Przyznam się, że i łacinie niewiele czasu poświęcałem, ponieważ były ciekawsze zajęcia.
Ciotka Heintzowa (wuj był w wojsku) chętnie zabierała swoje dzieci na popołudniowe spacery w podmiejskie lasy. Wtedy ja powoziłem. Wspomniany Władek posłany został do Lipska na edukację po wylaniu go z gimnazjum.
Mimo że nie było przedmiotu religii, wszyscy uczniowie - katolicy dwa razy w tygodniu: we wtorki i piątki - rozpoczynali zajęcia o godzinie 7, uczestnicząc w tych dniach w nabożeństwie szkolnym. Każda klasa miała swoje numerowane miejsca w ławkach, a katecheta szkoły, przed rozpoczęciem mszy, z listą w ręku sprawdzał obecność. W niedzielę nabożeństwo o godz. 8 z kazaniem katechety (po niemiecku). Śpiewał na nim uczniowski chór. Już w pierwszych dniach nauki nowo przyjęci uczniowie poddani zostali egzaminowi pod względem umuzykalnienia. Zaliczony zostałem do „Engelterzet” - Trio Aniołów. Chór szkolny liczył około 50 osób. Była też orkiestra symfoniczna: fortepian, troje skrzypiec pierwszych, 2 altówki, 2 wiolonczele i 2 basy. Kiedy nie było popołudniowych wyjazdów, czas spędzało się albo w hali gimnastycznej, albo też na Majdanie - boisku piłki nożnej.
Wśród tylu różnorakich a przyjemnych zajęć czas szybko płynął, na naukę nie było czasu. Nim się spostrzegłem, zbliżyło się półrocze.
W ostatnim dniu półrocza Ojciec przyjechał po swego pupilka, miał nawet na kartce spisane, co zamierza mu kupić w prezencie za dobre stopnie. A tu zaskoczenie, szok, bolesny cios: z łaciny niedostatecznie. Ojciec nie rzekł nic, kazał spakować rzeczy i zanieść na powózkę.
Niedostateczny stopień z łaciny na świadectwie rocznym równał się - w gimnazjum staroklasycznym - wydaleniu ze szkoły. Nie było w pruskiej szkole wywiadówek, chodzenia rodziców do profesorów po informacje. Uczeń gimnazjalny to nie dziecko, sam musi wiedzieć, po co tu przybył, że trzeba się uczyć, a jeśli nie wie, to się nie nadaje do szkoły. Amen. Trochę winy było wychowawcy. Jelkmann nie przejmował się tym, że większość uczniów nie przykładała się do nauki. Miał swoje kłopoty: czekał na powołanie do wojska, każdego dnia mogło go to spotkać, a w domu żona z dwojgiem małych dzieci.
Przez całą drogę była grobowa cisza. Nie interesowały mnie te piękne białogrzywe i białoogoniaste kasztanki. Zajechaliśmy wreszcie przed dom. Wszyscy wylegli na powitanie. Po naszych minach Matka spostrzegła, że coś niedobrze. Kasia zabrała walizkę i poprowadziła nas wszystkich do pokojów na górze. Po jakimś czasie zjawiła się Matka, przytuliła mnie do siebie i kazała się nie martwić - Ojciec się nie gniewa i jutro wybiera się do Ostrowa poszukać innej stancji.
Przerwa szkolna trwała dwa tygodnie, ale już po trzech dniach pobytu w domu Ojciec zabrał mnie do Ostrowa i ulokował na stancji u państwa Dzięczkowskich, emerytowanego dyrektora banku, którego syn Stefan - wyższy sekundaner - podjął się opieki nade mną i doprowadzenia do wyrównania braków.
Od pierwszego dnia zaczęło się sprawdzanie, na czym polegają moje braki. Okazało się, że trzeba zacząć od samego początku, że właściwie nic nie umiem. Więc ruszyliśmy z kopyta. Ułatwieniem była jedna rzecz: znałem na pamięć prawie wszystkie słówka. Stefan okazał się bardzo dobrym pedagogiem. W ciągu tych 10 dni wolnych od zajęć przerobiliśmy bardzo duży materiał. Praktycznie to nie ruszałem się prawie z domu. Wolny czas miałem jedynie w godzinach 15-17, resztę - do dziesiątej wieczór - spędzałem nad książką.
W przeddzień rozpoczęcia drugiego półrocza zjawił się mój kolega klasowy, Franciszek Barczak, który tu mieszkał od początku roku. Mieliśmy odtąd wspólnie zajmować pokój i uczyć się. Franek też miał dwójkę z łaciny.
W klasie zaszła zasadnicza zmiana: Jelkman został powołany do wojska. Wychowawcą i wykładowcą łaciny został katecheta, ks. prof. Bruno Kliche, czterdziestoletni Niemiec, jednocześnie dyrektor arcybiskupiego konwiktu - bursy dla uczniów gimnazjalnych. Dobry i bardzo wymagający pedagog, umiejący przez całe 45 minut zmusić wszystkich uczniów do uwagi, a przynajmniej do spokojnego zachowania się.
Od pierwszej lekcji zabrał się do poznania swoich podopiecznych - nie tyle pod względem posiadanych wiadomości, co ich zdolności i predyspozycji do logicznego myślenia i rozumienia. Jako, według alfabetu, ostatni w klasie, miałem kilka dni wolnych na częściowe wyrównanie swoich braków w łacinie. Nie byłem już kompletnym analfabetą łacińskim. Zapytany po kilku dniach z bieżącego zadania domowego, które było dobrze przygotowane, odpowiedziałem prawidłowo, tak że znaczek, który przy moim nazwisku zrobił Kliche w swoim notesie, zakwalifikował mnie do zdolniejszych. Kiedy bowiem następnego dnia Stefan poszedł mu się przedstawić jako mój korepetytor i prosić o pewien okres ulgowy dla mnie do czasu nadrobienia zaległości, Kliche, zajrzawszy do notesu, rzekł: „Es scheint mir, dass wir beide ihm das schnell belbringan werden” - wydaje mi się, że obaj szybko mu to przyswoimy.
W krótkim czasie nie tylko wyrównałem zaległości, ale byłem w stanie samodzielnie opracować w domu nową lekcję. Doszło do tego, że często sam jeden potrafiłem odpowiedzieć na pytanie, tak że kiedy nikt nie podniósł palca, Kliche, zwracając się do mnie, pytał: „Du auch nicht?” - ty również nie wiesz? To mnie wprawiało w dumę, a jednocześnie pobudzało ambicję. Klichemu zawdzięczam, że umiał we mnie zapalić już w pierwszej klasie i dalej w następnych latach rozniecać iskrę szlachetnej ambicji i rywalizacji, która mnie cechowała przez całe życie. Przygotowywanie wyprzedzającego materiału zmuszało do samodzielnego dochodzenia do rozwiązań, do myślenia, a nie tylko uczenia się na pamięć czy powtarzania przerobionych w szkole lekcji. Jednym słowem - rozsmakowałem się dzięki Stefanowi i Klichemu w języku łacińskim, jego logice. W pierwszej klasie tkwi początek moich zamiłowań do języków klasycznych.
Wreszcie nadszedł radosny dzień. Ojciec ze Stefanem siedzieli przy kawie u Sylwy - kawiarnia Sylwestra Spychalskiego przy ul. Wrocławskiej - i czekali na świadectwo. Z dumnym czołem wkroczyłem do kawiarni, trzymając w wyciągniętej dłoni w rulon zwinięte świadectwo. Wręczyłem je Stefanowi, który po przejrzeniu wziął mnie w objęcia, wołając: „tego się nie spodziewałem” i dopiero teraz odczytał Ojcu stopnie. Zauważyłem zadowolenie na twarzy Ojca - rzadko dawał po sobie poznać, że się cieszy, jest zadowolony czy się smuci, zawsze chował swoje przeżycia głęboko w sobie i tylko dla siebie. Przekazał mi tę cechę. Sięgnął do kieszeni po pugilares, wyjął pięć złotych dziesięciomarkówek i wręczył Stefanowi w prezencie. Następnie wyjął z torby dwa pudełka cygar w podarunku dla ojca Stefana.
Z kolei Ojciec mnie zapytał, co bym chciał. Zawinszowałem sobie prezent w postaci dużego słownika łacińsko-niemieckiego, jaki posiadał Stefan. Udaliśmy się więc do księgarni Niesiołowskiego i kupiliśmy nie tylko „Lateinisch-Deutsches Schulwoerterbuch” von Profesor Dr. Herman Menge, ale również zaproponowany przez pana Niesiołowskiego dwutomowy słownik łacińsko-polski ks. Floriana Bobrowskiego. Oba wędrowały ze mną - wraz z później nabytym grecko-niemieckim słownikiem prof. Adolfa Kaegiego - przez kilkadziesiąt lat po świecie i dzisiaj jeszcze stoją na moim biurku jako książki podręczne, do których często zaglądam.
Nie powiedziałem dotychczas, jakie stopnie figurowały na tym wy- chwalonym świadectwie. Otóż żadne takie, jakich się spodziewa czytelnik. Szkoła niemiecka była pod tym względem bardzo skąpa. Na bardzo dobrze umie tylko Pan Bóg, na dobrze profesor i rzadko który uczeń, a na dostatecznie - dobry uczeń, mawiali niemieccy profesorowie. Otóż poza śpiewem, gimnastyką i zachowaniem, miałem dwie noty „dobry”: z łaciny i matematyki, z których z łaciny była jedyną w całej klasie. W prawym narożniku górnym świadectwa wykaligrafowane: „3 Platz” - trzecie miejsce, Kliche bowiem wprowadził taką precyzję w ocenie. Mogło być 10 stopni „dobry”, ale on wiedział, która ocena jest, i o ile, od drugiej niższa czy wyższa. Wynikało to ze znaków, jakie robił w notesie z odpowiedzi i ocen pisemnych prac, i nie tylko - zależała też od rangi przedmiotu, np. w gimnazjum klasycznym na czele stały języki starożytne: łacina i greka, z których greka przed łaciną. Wreszcie przy równych stopniach decydowała narodowość, i tu kolejność była taka: Niemiec, Żyd, Polak. Kliche, chociaż człowiek bardzo obiektywny, w tej materii nie mógł nie stosować się do polityki władz. Czterech uczniów miało po dwa stopnie “dobry”: pierwsze miejsce zajął Hanz Ludwig, syn pastora z Odolanowa, drugie Herbert Moses, Żyd, trzecie ja, czwarte Józef Goetz.
Były też częste wypadki wyraźnego faworyzowania przez profesorów uczniów narodowości niemieckiej. Czynili to przede wszystkim ci nieustabilizowani nauczyciele młodszego pokolenia, zwabieni na polskie ziemie specjalnym dodatkiem “Ostmarken Zulage”, zobowiązującym do współdziałania w germanizowaniu Polaków. Jeżeli który uczeń swoją polskość podkreślał, był szykanowany i niejednokrotnie wyraźnie niesprawiedliwie oceniany. Wyjście miał jedno - uczyć się tak dobrze, żeby nie dać powodu do wydalenia ze szkoły, bowiem jakakolwiek skarga na takiego nauczyciela do dyrektora kończyła się relegacją.
W pierwszych dwóch klasach: w sekście i kwincie, zdarzały się wypadki bicia po twarzy. Dopuszczali się tego młodzi nauczyciele po odbytej służbie wojskowej, w czasie której usztywniano im karki i zacieśniano horyzonty, wychowani w burszenszaftach i przepojeni duchem pangermanizmu. Przybyły do Ostrowa z Ems Oberlehrer Franz Gulhoff miał zwyczaj mówienia o sobie: Ich bin ein Mann und Wuette wie Achill - jestem mężczyzną i zwykłem szaleć jak Achilles. Istotnie - brutal ten szalał czasem w klasie. Policzkowanie było jego ulubionym wyczynem. Był w klasie Julian Dombek, syn redaktora „Gazety Leszczyńskiej” i posła do parlamentu. Wystarczało to, by go Gulhoff darzył zoologiczną nienawiścią. Pewnego dnia uderzył Dombka tak silnie, że Dombek upadł. Wtedy Gulhoff go jeszcze kopnął i triumfalnie zawołał: o tym może twój ojciec opowiedzieć w parlamencie, a będzie to dla mnie zaszczytnym wyróżnieniem.
Tymczasem w Rososzycy świeżo upieczony kwintaner zażywał na łonie rodzinnym prawdziwych wywczasów. Wszystko było dla niego, przede wszystkim stały uśmiech Matki i ciągłe pytanie: “A może byś cos zjadł?” (a nie jak dawniej: co sobie zrobisz na obiad?). Pod tym względem nastąpiła całkowita zmiana. Stałem się normalnym dzieckiem. Siadałem ze wszystkimi do stołu, jadłem, co podano (nie wszystko - Kasia pamiętała, że pewnych potraw wyraźnie nie lubię).
W domu atmosfera stawała się - podobnie jak w ubiegłym roku o tej samej porze - niespokojna. Drugi syn szykował się do wyjazdu na egzamin konkursowy. Powstał też problem mieszkania. U Dzięczkowskich odpada, bo nie ma miejsca. Ponieważ Rodzice nie chcą się zgodzić, by Janek mieszkał oddzielnie, pozostaje - w przypadku zdania egzaminu - jedyne rozwiązanie: dojeżdżać końmi do czasu znalezienia czegoś odpowiedniego.
Pamiętajmy, że był to drugi rok wojny. W całych Niemczech, a nawet w miastach Wielkopolski, panował już głód. Wszystko absolutnie było na kartki. Przydziały były minimalne. Już 18 sierpnia 1915 roku „Dziennik Poznański” wzywał ziemiaństwo i rolników o pomoc w postaci kartofli dla tych, co głodują. Wyczerpały się już wszystkie przedwojenne zapasy w magazynach wojskowych.
Tragiczna sytuacja w Westfalii i Nadrenii. Trzeba było paczkami zasilać Cichockich i Sitków. Tam rodzina otrzymywała 1 kg kartofli na tydzień i 2 kg soczewicy.
Nikt nie chciał w takich warunkach przyjąć ucznia na stancję, chyba że rodzice ucznia będą dostarczać żywność, i to w ilości, aby i wynajemca pokoju mógł się przy nim wyżywić, jak to było w wypadku Dzięczkowskich. Dwa razy w tygodniu - w poniedziałek i czwartek, mleczarek albo Ojciec zaopatrywali kuchnię Dzięczkowskich w mięso, wędliny, pieczywo, mąkę, cukier, masło.
Egzamin wypadł pomyślnie. Dojeżdżamy więc końmi. Wiosna się już rozpoczęła, świat robi się zielony, mnie w to graj. Kliche zwolnił nas z obowiązku brania udziału w nabożeństwach szkolnych.
Pewnego poniedziałku - Ojciec nie zmienił swego zwyczaju: w poniedziałki musiał być w Ostrowie, siedząc u swego fryzjera, Finkego, zwierzył mu się z kłopotliwej sytuacji dojazdów. Finke zaproponował Ojcu wynajęcie w swoim domu dwupokojowego mieszkania z kuchnią, które niedawno opuściła Niemka, wdowa po poległym urzędniku pocztowym, wracając w rodzinne strony. Interes ubito i z miejsca przystąpiono do odnowienia mieszkania i umeblowania. Finke zgodził się, że jego służąca będzie nam też sprzątała. Reszta na mojej głowie, gdyż Janek niczego nie tknie. W tej samej kamienicy był sklep piekarniczo-ciastkarski pana Nadra, u którego mieliśmy otwarty rachunek - bułki czy jakieś ciasto było starym zwyczajem na śniadanie, resztę wiktuałów przywożono z domu, łącznie z przyrządzonymi już obiadami.
W poniedziałki zabieraliśmy z domu prowiant sami, w czwartek przywoził Idzi. Żyło nam się zupełnie dobrze. Była gazowa kuchnia, wodociąg, zlew, tak że z podgrzaniem obiadu, zagotowaniem wody na herbatę czy kawę nie było kłopotu.
Mieliśmy nawet stołownika, pana Zalisza, mojego pierwszego nauczyciela, który po przejściu na emeryturę zamieszkał w Ostrowie. Zaczął znowu z nami koncertować i pomagać Jankowi w niemieckim. Była to dla niego wielka pomoc i jednocześnie wygoda. Był od lat wdowcem, nie musiał pitrasić, a przede wszystkim miał co jeść. Był mężczyzną olbrzymiego wzrostu i tuszy, a przydziały kartkowe były więcej niż skąpe.
Rząd berliński w swej „Odezwie do obrońców Ojczyzny w Kraju” dnia 1 sierpnia 1916 roku pisze: „Dwa lata wojny ze wszystkimi okropnościami i dolegliwościami przeżyć musiał naród niemiecki, odcięty od ważnych dróg ruchu międzynarodowego i skazany na wydajność własnej gleby.
Naród niemiecki przebył drugi rok wojny, zmieniając mężnie i pełen rezygnacji swoje zwyczaje pokojowe i przy pomocy ograniczeń, a nawet niedostatków. Obok zaciętej walki przeciw żywemu wałowi broniącemu Ojczyzny i ogniska narodu niemieckiego, wróg wiedzie haniebną wojnę przeciw kobietom i dzieciom. Czego nie zdoła osiągnąć siłą oręża na polu walki, chce wymóc głodem.