farolwebad1

A+ A A-

Wspomnienia z mojego życia (11)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

1943       Pułki poznańskich Kaczmarków jechały na zachód, gdzie niemieckie rozkazy koncentracyjne i plany strategiczne przewidywały szybką rozprawę i pogrom Francuzów. Pułki polskie miały w pruskim sztabie generalnym ustaloną opinię. Byli to przecież spadkobiercy „Lwów spod Nachodu” (37 pułk fizylierów w roku 1866 w wojnie z Austriakami), grenadierów Kleist von Nollenberg (6 p.grenadierów Poznań), a przede wszystkim „Kaczmarki” Nr. I, Nr. II., Nr. III (18 p.piechoty von Grolman, 10 pp von Courbiere i 58 pp dolnośląski) - znane w całej armii niemieckiej jako pułki odstawiające zawsze i wszędzie solidną, krwawą robotę żołnierską. Bo my to twardy naród, chłopski naród, zawzięty, Wielkopolskie dywizje, Kaczmarek Regimenty, śpiewające, że: „Und wenn die Welt voll Teufel wär und wollt uns gar verschlingen, so fürchten wir uns nicht so sehr, es soll uns doch gelingen” - nawet gdyby świat był pełen diabłów, musi nam się udać zwyciężyć.

        Bardzo to smutne stwierdzenie, a jednak prawdziwe. Kiedyś Ojciec zaprosił do siebie bawiącego na urlopie za waleczność i odwagę odznaczonego wojskowym Krzyżem Żelaznym - Eisernes Kreutz - miejscowego rolnika Hęćkę, by się dowiedzieć, jak to wygląda na francuskim froncie. Był to okres wielkiej ofensywy niemieckiej - początek marszu na Paryż i dotarcie Niemców do Marny. Z tej rozmowy zapamiętałem obrazowo przedstawione przez Hęćkę natarcie na bagnety. Francuzi byli ukryci w mendlach pszenicy.

        „Gdy zbliżyliśmy się do dużego pola ustawionej w kopy pszenicy, padło z nich kilka strzałów. Wtedy dowódca rozkazał nałożyć bagnety na karabiny i przejść do szturmu.            

     Cały pułk w rozwiniętym szyku szedł od mendla do mendla i na bagnetach wyrzucał ukrytych w nich Francuzów jak snopki. A jaki był pisk! Nam się nie oprze żadna siła”.

        W tych wyznaniach było widać wyraźnie dumę z siebie i innych Kaczmarków. Nie znali się na polityce, wielu nie umiało nawet dobrze mówić po polsku, ponieważ dużą część życia spędzali na robotach w fabrykach i u bauerów, rolników niemieckich. Zagubieni w pruskich pułkach, kopani na placach ćwiczeń przez pruskich gefrajtrów, na polu bitwy chcieli pokazać wyższość polskiego żołnierza nad Francuzem, Niemcem, Austriakiem czy Rosjaninem, na chwałę Polski.

        Od wczesnych godzin rannych 1 sierpnia pułk za pułkiem niemieckiej kawalerii posuwał się przez Rososzycę z kierunku Ostrowa ku przeprawie przez Prosnę pod Osiekiem, na południe od Kalisza. Niemcy nie napotkali oporu. Rosjanie wycofali się. Już w pierwszych godzinach rozpoczęcia wojny Kalisz był w rękach niemieckich. Mobilizacyjne rozkazy dowództwa rosyjskiego wzywały, żeby roczniki podlegające mobilizacji stawiły się w Błaszkach - 35 km na wschód od Kalisza. Sznury podwód ze wszystkich miejscowości nadgranicznych wyruszyły więc ku Błaszkom. Kiedy tam poborowi dojechali, wojska i komendy były już daleko za Błaszkami. Poborowi wykorzystali sytuację i zamiast za wojskiem wyruszyli w drogę powrotną.

        Poborowi z Kalisza i z innych miejscowości, których droga prowadziła przez Kalisz, zostali zaatakowani przez wysunięte czujki i patrole niemieckie, które prawdopodobnie wzięły ich za wojskowe oddziały rosyjskie. Doszło do strasznej masakry. Nie dość na tym. Dowódca dywizji, generał Prausker, nakazał zbombardować miasto. Huk armat zbudził nas wszystkich (Rososzyca w linii prostej oddalona jest od Kalisza około 12 km). Po kilkunastu minutach pokazały się na horyzoncie łuny - Kalisz płonął. W domu wielkie zdenerwowanie. Co z Zajączkowskimi i Mielęckimi?

        Wczesnym rankiem wyruszyliśmy do Kalisza. Miasto w płomieniach. Drogą okólną dostajemy się na Rypinek (przedmieście), gdzie stała fabryka Mielęckich i gdzie Mielęccy mieszkali. Józefa Aulok-Mielęcka była z domu Zajączkowska, córka siostry Ojca. Zastaliśmy tylko dozorcę, który żadnych wiadomości o miejscu pobytu Mielęckich nie miał. W okolicy również nie było widać żywej duszy. Miasto wymarło, tylko od czasu do czasu rozlegały się salwy karabinów. Ojciec zostawił nas ze Szczepanem, a sam udał się do miasta, aby się czegoś dowiedzieć. Po kilku godzinach wrócił przygnębiony. Powiedział nam, iż w nocy Niemcy rozstrzelali kilkuset mieszkańców wyciągniętych z domów, że w dalszym ciągu trwają aresztowania i rozstrzeliwania. Na ulicach nie ma nikogo, niektórzy ukryli się w piwnicach, a większość mieszkańców opuściła miasto w nocy.

        Wracamy do domu inną drogą, by wstąpić do Kozła, majątku, który Zajączkowscy sprzedali po wydaniu jedynaczki za mąż. I tam nie dowiedzieliśmy się niczego. Jedziemy więc do domu, jutro przyjedziemy znowu. Obserwujemy teraz niemieckie balony na uwięzi, z których obserwatorzy śledzą ruchy wojsk rosyjskich. Czasem przeleci wzdłuż frontu jakiś samolot. Mijamy wioski i widzimy, że nikt nie pracuje, wszyscy wszędzie stoją w grupkach, dyskutują, dzielą się wiadomościami, niewiasty płaczą.

        W Rososzycy zastajemy podobne obrazki: tłum mieszkańców obsiadł przydrożne rowy i oczy wszystkich skierowane są na wschód, na te balony na uwięzi i przelatujące samoloty. Do rozpoczęcia żniw tylko kilkanaście dni, ale o tym nikt nie rozmawia. Tematem jest raczej obawa przed najazdem Kozaków, spaleniem wsi i żniw, mordowaniem i gwałceniem. Pojęcie Kozak kojarzyło się w tych okolicach z Tatarem, Mongołem, mordercą, gwałcicielem, w ogóle z dzikim człowiekiem.

        Następnego dnia tą samą drogą przez Osiek, bród na Prośnie, zaglądamy znowu do Kozła i, nie dowiedziawszy się niczego, docieramy na Rypinek.

        W pobliżu fabryki stoi piękny kościół w stylu gotyckim z obszernym cmentarzem. Dziś zastajemy na nim świeżo usypany długi kopiec. Okazuje się, że to wspólny grób stu kilkudziesięciu w nocy rozstrzelanych kaliszan. Ojciec znowu udaje się do palącego się ciągle miasta na poszukiwania. Wraca z niczym. Jedziemy do domu.

        Barbarzyńskie zniszczenie Kalisza odbiło się głośnym echem w świecie. Podobny los spotkał kilka belgijskich miast. Powoli zaczęto realizować politykę głównego ideologa nowoczesnego nacjonalizmu niemieckiego, profesora von Treitschkego, o którym była już wzmianka.

        W krótkim czasie miało się okazać, że Kalisz, który w roku 1914 - przed wybuchem wojny - liczył ponad 70 tys. mieszkańców, spadł w sierpniu 1914 do liczby 5 tys. i dopiero po odbudowie po wojnie osiągnął w roku 1922 liczbę 44 tys. mieszkańców.

        W tej niepewnej i niebezpiecznej sytuacji wojennej Rodzice zdecydowali, że nie poślą mnie do gimnazjum, że jeszcze rok 1914/1915 spędzę w domu. Może w ciągu kilku najbliższych miesięcy niektóre sprawy się wyjaśnią, a zwłaszcza nie będzie już zagrażała inwazja rosyjska, czego się najbardziej obawiano i czym sami Niemcy straszyli, chcąc ludność polską przychylnie ustosunkować do siebie, a wrogo do Rosjan.

        Tymczasem nastąpiła wielka wyrwa w naszej nauce: Gracz został powołany do wojska. Ja byłem w zasadzie już bardzo dobrze przygotowany do egzaminu, natomiast Janek potrzebował jeszcze roku nauki. Ani Zobel, ani jego żona nie chcieli się podjąć korepetycji. Nie trwała ta przerwa jednak długo, gdyż już w październiku przysłano następcę po Graczu, drugiego nauczyciela, również syna górnika z Westfalii, Władysława Janasika. Ten nie chował się ze swoją polskością. Przyznać jednak trzeba, że sytuacja polityczna Polaków radykalnie się zmieniła, że obecnie Niemcy starali się za wszelką cenę kupić naszą przychylność.

        Janasik był kawalerem, chętnie podjął się tak korepetycji jak i nauki gry na skrzypcach - przyjął też jako częściowy ekwiwalent darmowe obiady. Był człowiekiem dwudziestokilkuletnim, sympatycznym i szybko wszedł do naszej rodziny, w której czuł się wkrótce jak jej członek. Nauka znowu ruszyła. Pod względem wykształcenia muzycznego Janasik stał wyżej od Zobla i Gracza. Grał nie tylko dobrze na skrzypcach, ale i na organach. Szybko ujął Ojca tym, że prawie w każdą niedzielę po nieszporach, na których wyręczał organistę, przychodził na podwieczorek, a przeważnie zostawał nawet na kolacji i organizował mały koncert na troje skrzypek. Wprawiało to Ojca zawsze w dobry nastrój.

        Na początku roku 1915 dotknął mnie ciężki cios: Szczepana zabrano do wojska. Wkrótce po tym nastąpił drugi cios: na przeglądzie koni wojskowa komisja remontowa zarekwirowała (odpłatnie) obie klacze, co było zresztą do przewidzenia. Trudno sobie wyobrazić, jak się wówczas spłakałem. Ojciec nie mógł mnie uspokoić. W takim stanie dojechałem - na przyczepionej do cudzego wozu bryczce - do domu. Wprost z bryczki pobiegłem do stajni do kasztanek, żeby im powiedzieć, co się stało, a one pod wieczór, gdy matki nie wracały, zaczęły rżeć. Trwało tak z przerwami dłuższy czas, zawsze kiedy z drogi znalazły się znowu na podwórzu przed stajnią. Były one teraz natychmiast oprzągane i przejęły obowiązki po swoich matkach. Skończyły właśnie trzy lata.

        W pierwszej chwili po zabraniu Szczepana powstał problem, kto zajmie się czwórką koni. Chętnych było wielu, ale żaden nie miał odpowiednich kwalifikacji. Kasztanki wymagały odpowiedniej obsługi, miały w sobie gorącą krew. Taki kandydat zgłosił się wkrótce. Był nim Idzi Szkudlarek, wnuk naszej niani z lat dziecięcych - “Babci Szkudlarkowej”.

        Idzi pracował jako pomocnik stangreta w stajni bogatego Żyda ostrowskiego, Richarda Gruenberga, jednego z największych handlarzy koni w Poznańskiem, a od wybuchu wojny - generalnego dostawcy koni dla armii niemieckiej na wschodzie. Nie groziło Idziemu wojsko - był kulawy. Spadł jako chłopiec z wozu i owczarz źle złożył nogę. Od lat dziecięcych Idzi był u nas stałym gościem. Był ode mnie starszy o 6 lat. Syn biednych komorników, w drodze do szkoły zaglądał do babci, żeby się trochę pożywić. Powtarzane było w domu stale jedno zdarzenie, ilekroć na stole znalazła się polewka z kartoflami, moja ulubiona zupa do dnia dzisiejszego. Idzi był kiedyś świadkiem, gdy Matka zapytała Ojca, co by zjadł na śniadanie. A kiedy Ojciec odpowiedział, że polewkę, Idzi na to: „Patrzcie go, polewki mu się zachciało”.

        Idzi z powodzeniem zastąpił Szczepana w stajni i na koźle. Jeździł równie dobrze konno. Na koniach znał się nawet lepiej, gdyż u Gruenberga miał do czynienia z różnymi końmi, z ich wadami, narowami, chorobami.

        Front przeniósł się daleko na wschód, spokojnie przebiegały żniwa, ludzie znowu wrócili do swoich normalnych zajęć, tylko w domach, które otrzymały zawiadomienie o poległym ojcu, synu, bracie, panował smutek i żałoba. Każde zjawienie się w domu listonosza było zapowiedzią złej wiadomości.

        W tej sytuacji aktualna stała się sprawa mojej dalszej edukacji. Z góry było wiadomo, że będę się kształcił w gimnazjum ostrowskim. Szkopuł tkwił w moim wybrednym smaku. Mnie nic nie smakowało, co stało na stole, co się zwykło jadać na obiad czy kolację. Jedynie śniadania nie sprawiały domowi kłopotów - naleśniki, chrupkie, świeże bułki z masłem, wczorajsze bułki przysmażane na maśle, lub polewka. Po Ojcu odziedziczyłem smak do mięsa i wędlin, zwłaszcza do kiełbasy na gorąco i salami. Mięso i jeszcze raz mięso, a do mięsa bułka lub kawałek chleba, żadnych kartofli, klusek, jarzyn. W domu taki francuski piesek, jak mnie nazywano, nie sprawiał kłopotu, ale „kto w Ostrowie będzie chciał zaspokajać jego zachcianki?” pytali siebie nawzajem Rodzice. Długo zastanawiano się w domu, do kogo mnie dać na stancję. Była nawet propozycja codziennego dojazdu końmi - 11 km, która jednak pod wpływem Zobla upadła. Trzeba znaleźć stancję u rzeźnika, bo inaczej umrze nam z głodu - zawyrokował Ojciec.

        I tak się też stało, co jednak, jak się wkrótce miało okazać, wcale nie było szczęśliwym pomysłem. Mimo że Zobel był przeświadczony, że z moimi wiadomościami muszę zdać egzamin konkursowy, Ojciec chciał mnie jednak poddać przeegzaminowaniu przez swego przyjaciela, kierownika jednej ze szkół ostrowskich, pana Władysława Skowrońskiego. Ojciec pojechał do Ostrowa, namówił ciotkę Heintzową, którą dobrze znamy jako swatkę, by mnie przyjęła na stancję, jak to się w owe czasy mówiło.

        Na dwa tygodnie przed egzaminem znalazłem się w Ostrowie. Skowroński przeegzaminował mnie gruntownie z obu przedmiotów egzaminacyjnych: niemieckiego i matematyki. Pamiętam, że zdziwił się, że dotychczasowi nauczyciele nie zauważyli, iż popełniam jeden błąd: zawsze piszę “das”, obojętnie w jakim znaczeniu: czy „das Kind”, czy “er sprach, dass”. Mówił, że musiałem ten błąd dziesiątki razy powtarzać i nikt mi na to nie zwrócił uwagi.
        Musiałem zdać egzamin co najmniej na dobrze, skoro następnego dnia, na wywiadówce, stary dyrektor Klinke zapytał, kto mnie przygotował do egzaminu, a dowiedziawszy się, że domowy nauczyciel, rzekł: „Sehr schoen, mein Lieber” - bardzo pięknie, mój kochany.

        W dwa dni później, 7 maja, rozpoczęła się nauka. W pierwszym dniu roku szkolnego grono nauczycielskie i wszyscy uczniowie zbierali się w pięknej auli na inaugurację nowego roku szkolnego. Otwierała go mowa dyrektora, a kończyła pieśń:

        „Heil dir im Siegerkranz, Herrscher des Vaterlands! Heil, Kaiser, dir!...” (chwała tobie, władco ojczyzny, w zwycięskim wieńcu, chwała tobie cesarzu), w wykonaniu chóru gimnazjalnego.

        Następnie ordynariusze - wychowawcy wraz ze swymi podopiecznymi - przeszli do odpowiednich sal lekcyjnych, gdzie sporządzili spis uczniów. Znalazłem się w klasie Sexta A. Gimnazjum niemieckie liczyło 9 klas - 9 lat nauki. Najniższa była sexta (do niedawna septima), następne: kwinta, kwarta, tercja niższa, tercja wyższa, sekunda niższa, sekunda wyższa, pryma niższa i pryma wyższa. Przejście z niższej sekundy do wyższej kończyło się egzaminem, po zdaniu którego otrzymywało się świadectwo ukończenia tej klasy. Był to rodzaj małej matury.

        Na podstawie takiego świadectwa można było zająć stanowisko nauczyciela w szkołach podstawowych, seminariach nauczycielskich, w tzw. wyższych szkołach dziewcząt, albo też zapisać się na studia stomatologii, górnictwa, leśnictwa, rolnictwa, budownictwa, zajmować wyższe stanowiska w administracji państwowej i komunalnej, wreszcie ta mała matura uprawniała do jednorocznej służby wojskowej, stąd najogólniej nazywano ją „jednoroką”.

        Ordynariuszem Sexty A był Oberlehrer Bernhard Jelkmann. Były dwie sexty: A i B. Sexta A składała się prawie wyłącznie z Polaków, natomiast Sexta B - z Niemców. W każdej było trochę Żydów. Jelkmann był to Oberlehrer - starszy nauczyciel, tzn. już po egzaminie uniwersyteckim. Stopni nauczycielskich było kilka: asystent, nauczyciel, starszy nauczyciel i profesor. Tytuł profesora otrzymywało się po - jak by dziś powiedzieć - napisaniu pracy habilitacyjnej. Byli jeszcze tzw. nauczyciele pomocniczy – Hilfslehrer, do takich przedmiotów, jak śpiew, gimnastyka, rysunki.

        Już podczas spisu uczniów wyłoniła się kwestia narodowości. Gdy Jelkmann kolejnego ucznia zapytał o narodowość, Józef Goetz odpowie- dział: „polska”. Na to zrywa się jeden z uczniów - Niemiec - i z miejsca woła podniesionym głosem: „On musi być Niemcem”. Chwila ciszy, po czym Jelkmann ponownie pyta Goetza, a Goetz powtarza, że jest Polakiem. Jelkmann zapisuje narodowość polską, dodając, że przecież tylko Goetz wie, czy jest Polakiem, czy Niemcem.

        Wielkie znaczenie miało wówczas wyznanie, przy czym Polacy prawie bez wyjątku byli katolikami, a Niemcy w Poznańskiem - ewangelikami.

        Kilka zdań o historii Ostrowa i o Ostrowie jako środowisku miejskim. Do roku 1835 Ostrów był prywatnym miastem Radziwiłłów. Od roku 1800 właścicielem był namiestnik Wielkiego Księstwa Poznańskiego, Antoni Radziwiłł. Ostrów był wtedy siedzibą władz powiatu odolanowskiego, a dopiero na początku XIX w. stał się miastem powiatowym. W Ostrowie mieściły się sądy, ziemiański i okręgowy, oraz stacjonował garnizon wojskowy. Działała tu agenda Ostmarkenferein, utworzono Towarzystwo dla Małego Osadnictwa, którego zadaniem było osiedlanie na tym obszarze niemieckich robotników powracających z Rosji po rewolucji 1905 r. Ci przybysze szybko się spolonizowali.

        W roku 1845 wybudowano za pieniądze społeczne okazały gmach gimnazjum. W roku 1860 nie ma tu już żadnego budynku pod strzechą. W roku 1863 wzniesiono sąd i więzienie, a w 1867 - koszary. Od połowy XIX w. Ostrów posiada połączenie pocztowe z Warszawą. Miejscowa stacja pocztowa liczyła 15 karetek, 10 pocztylionów i 20 koni. W roku 1875 wybudowano linię kolejową Poznań-Ostrów-Kluczbork, w 1888 uruchomiono połączenie kolejowe z Lesznem, a dopiero w 1894 z Kaliszem, dwa lata później z Wrocławiem. Już od roku 1861 działało w Ostrowie biuro telegraficzne. W 1867 wybudowano gazownię (czynną do dnia dzisiejszego), w 1886 piękny gmach poczty, w 1897 nowe koszary, rzeźnię, stację wodociągową, a w 1907 założono w całym mieście kanalizację. Niewiele miast na terenie całego kraju może się dziś poszczycić takimi osiągnięciami i urządzeniami.

        W roku 1913 Ostrów liczył 15.502 mieszkańców, w tym 9439 Polaków, 5459 Niemców i 602 Żydów (wyjątkowo mało).

        W początkach XX w. zaczął się rozwijać przemysł. Powstały fabryki maszyn rolniczych, cementownie, tartaki, 2 młyny parowe, fabryki mebli, wódek i likierów. Już w 1884 istniały 2 cegielnie, 2 gorzelnie, olejarnia parowa i browar. Prawie wszystkie zakłady budowali Polacy, którzy pragnęli zająć należne im miejsce w mieście rodzinnym. Nie było to łatwe w okresie Kulturkampfu.

        Tak jak może nigdzie indziej, decydującą rolę odegrało powołane w Ostrowie do życia pierwszego na południu W. Ks. Poznańskiego gimnazjum. Zostało ono rzeczywiście celowo w tym mieście zorganizowane. Inteligencja, ludzie handlu i rzemiosła, wielu pochodzenia szlacheckiego, ściągali do Ostrowa, mając tu łatwość kształcenia swoich dzieci. Ze szlachty osiadły tu rodziny Bojanowskich, Bogusławskich, Bronikowskich, Chełmieckich, Cichockich, Biegańskich, Bulewiczów, Bogdańskich, Dębskich, Karwowskich, Kraczkowskich, Krysińskich, Kornobilów, Kierskich, Korytowskich, Karczewskich, Jareżewskich, Jeżewskich, Łakińskich, Ożegowskich, Pruśimskich, Prusińskich, Parczewskich, Psarskich, Pomorskich, Niesiołowskich, Magdańskich, Madalińskich, Morawskich, Murzynowskich, Sarneckich, Pągowskich, Suchorzewskich, Wyganowskich, Chrzanowskich i wielu innych. Wszyscy oni, potraciwszy majątki w drodze rekwizycji lub nie otrzymawszy ziemi z działów rodzinnych, lub z zamiłowania poświęciwszy się innym, a przede wszystkim wolnym zawodom, osiedli w Ostrowie, widząc tutaj dla siebie możliwości rozwinięcia swoich planów życiowych.

        Obrali sobie Ostrów także liczni wojacy jako dożywotnią siedzibę: osiadł tu, zakończywszy 3 grudnia 1813 roku służbę napoleońską, pułkownik Nepomucen Makary Murzynowski, Kawaler Legii Honorowej i Kawaler Cesarstwa, późniejszy dowódca batalionu 1 pułku augustowskiego w Powstaniu Listopadowym i jeden z dowódców wojsk powstańczych w Wiośnie Ludów. Zamieszkał tu też napoleończyk, adiutant gen. Henryka B. Dąbrowskiego, mjr Rajmund Bronikowski, uczestnik kampanii hiszpańskiej i moskiewskiej, mjr Józef Ciechowski-Brokański, którego córki dały początek ostrowskim rodzinom kupieckim - Poturalskich, Krysińskich, Dymalskich i Neumanów. Był Ostrów największym ośrodkiem polskości na południu Wielkopolski, przyciągał patriotów i wychowywał nowych.

        Ale nie tylko samo miasto. Wpływ na życie kulturalne, społeczne, ekonomiczne, polityczne i narodowe regionu wywierało również okoliczne ziemiaństwo z powiatów: odolanowskiego, ostrzeszowskiego, wieluńskiego, kaliskiego, pleszewskiego. Tu przecież żyły i działały rody Skórzewskich, Lipskich, Brodowskich, Morawskich, Bronikowskich, Pągowskich, Parczewskich, Kurnatowskich, Niemojowskich, Szembeków, Dehnelów, Kościelskich, Wężyków, Chełkowskich, Taczanowskich, Zaborowskich, Baszkiewiczów, Madalińskich, Thielów, Miłkowskich, Kęszyckich, Czarneckich, Krakowskich, Krzywoszyńskich, Mittelstaedtów, Grabskich, Czartoryskich, Przyłuskich - że wymienię tylko tych najczynniejszych w służbie dla narodu i Ojczyzny.

        Myśl budowy gimnazjum rzucił we wrześniowym kazaniu roku 1840 miejscowy proboszcz, ks. Jan Kompałła, syn chłopa śląskiego, który poszedł drogą innych Ślązaków przebywających na ziemi wielkopolskiej. Nie tylko stał się patriotą, ale również jednym z najwybitniejszych działaczy oświatowych. Był człowiekiem czynu. Rozpoczął od wybudowania w roku 1836 wspólnym wysiłkiem parafian i kolatorów, Wilhelma i Bogusława Radziwiłłów z Antonina, nowej katolickiej szkoły ludowej. Również do budowy gimnazjum potrafił zjednać nie tylko polską szlachtę i polskie mieszczaństwo, ale i chłopów, a nawet niemieckie mieszczaństwo i kupiectwo żydowskie.

        Otwarcie gimnazjum nastąpiło 14 kwietnia 1845 roku. Było to gimnazjum staroklasyczne, które w ówczesnej organizacji szkolnictwa pruskiego było „szkołą wyższą”, drugą po uniwersytecie, a przed gimnazjami innego typu, np. humanistycznymi. Katolicko-polski charakter szkoły wyrażał się nie tylko w oficjalnej nazwie, która brzmiała „Koenigliches Katholisches Gimnasium zu Ostrowo”, ale przede wszystkim w obowiązującym w niej języku wykładowym polskim i wprowadzeniu do programu nauczania dodatkowego, ale obowiązkowego przedmiotu: nauki języka i literatury polskiej.

        Zgodnie z instrukcją ministra oświaty z roku 1842 roku, językiem wykładowym był język polski. Języka niemieckiego miano uczyć i używać, aby po przejściu do niższej tercji uczniowie dobrze rozumieli ten język. Od sekundy natomiast język niemiecki miał być językiem wykładowym, z tym że matematyki, fizyki i języka francuskiego można było uczyć po polsku, języka łacińskiego i greckiego po polsku i po niemiecku. Religii uczono uczniów w ich języku ojczystym.

        Taki stan obowiązywał jednak bardzo krótko. Już w drugim półroczu pierwszego roku szkolnego 1845/1846 w dwóch wyższych klasach: tercji i sekundzie, zaczęto uczyć wyłącznie po niemiecku, a w następnym roku szkolnym język polski utrzymano tylko w dwóch najniższych klasach, wprowadzając w następnych język niemiecki jako wykładowy. 1 kwietnia (pamiętajmy, iż po Wielkanocy zaczynał się rok szkolny) 1849 roku, po Wiośnie Ludów, wprowadzono odrębne klasy narodowe w sekście, kwincie i kwarcie.

        Taki stan przetrwał do czasów bismarckowskich, z tym w sekundzie i prymie uczono w języku polskim religii katolickiej, hebrajskiego, greckiego i polskiego. Hebrajskiego dlatego, że chodziło o przygotowanie do studiów kandydatów do stanu duchownego. Język polski był, obok niemieckiego, urzędowym językiem szkoły. Język polski był przedmiotem egzaminu maturalnego tak dla Polaków, jak i Niemców i Żydów. Program nauki w gimnazjum przedstawiał się nawet interesująco - obejmował on, obok nauki o języku, również historię literatury polskiej i dzieje Polski. W podaniu o dopuszczenie do egzaminu maturalnego wyższy prymaner musiał na piśmie podać przestudiowane dzieła z języków, które go upoważniają do wystąpienia o dopuszczenie do matury. Polak Leonard Gomolewski, późniejszy nauczyciel gimnazjów warszawskich, podał, że w czasie studiów gimnazjalnych (widzimy, że nie w czasie nauki, a studiów) przeczytał utwory 40 polskich pisarzy - klasyków literatury, a Niemiec Bernhard Augustin, syn ostrowskiego burmistrza, podał, że przeczytał utwory Kochanowskiego, Szymonowicza, Klonowicza, Krasickiego, Niemcewicza, Chodźki i z Tańskich-Hoffmanowej. Pokazać mi
dzisiejszego polskiego maturzystę, który choć połowę tego przeczytał, nie mówiąc o przestudiowaniu.

        Gimnazjum ostrowskie było nie tylko ośrodkiem kształcenia młodzieży, ale przede wszystkim pracy naukowej. W latach 1845-1873 uczyło 19 nauczycieli z tytułem doktora oraz 3 z tytułem licencjata.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.