"Czto to snowa zatiewajet etot obier-skot, no czto imienno – nieizwiestno" – napisał rosyjski cesarz Aleksander III na marginesie raportu rosyjskiego ambasadora z Berlina, iż kanclerz Bismarck zapewnił, jakoby podróż jego syna do Londynu nie ma żadnego politycznego celu. Najwyraźniej cesarz nie ufał zapewnieniom Bismarcka, skoro dał wyraz swoim wątpliwościom, i to jeszcze w takiej formie: coś znowu kombinuje to arcybydlę, ale co konkretnie – nie wiadomo.
Całe szczęście, że z prezydentem Putinem żadnych takich wątpliwości być nie może; on nigdy nic nie kombinuje, u niego co na sercu, to na języku, więc skoro Gazprom obniżył Polsce cenę gazu, to na pewno nie kierował się żadnymi innymi motywami, tylko pragnieniem odpowiedniego uczczenia 182. rocznicy Powstania Listopadowego. Tak w każdym razie – jak przypuszczam – uważa kotylionowa frakcja narodowców, w sercach której miłość do narodu polskiego walczy o pierwszeństwo z miłością do Rosji. A kotylionowa dlatego, że wśród uczestników Marszu Funkcjonariuszy i Konfidentów, który z udziałem pana prezydenta Komorowskiego przeszedł 11 listopada ulicami Warszawy, ruch narodowy był nie tylko reprezentowany przez wybitnego przedstawiciela, ale również inni wybitni przedstawiciele nie mogą nachwalić się postępku pana prezydenta, iż wiązanką kwiatów, czy może nawet wianuszkiem uczcił także Romana Dmowskiego. Uczestnicy tego Marszu rozpoznawali się po kotylionach, które podobno własnoręcznie sporządził pan prezydent z małżonką.
Taki kotylion jest nie tylko przepustką na Marsz, ale również, a może nawet przede wszystkim – rodzajem przepustki do szeregów elity politycznej – oczywiście pod warunkiem porzucenia sprośnych błędów Niebu obrzydłych i złożenia wyznania wiary. Najwyraźniej po aferze trotylowej, która elity polityczne początkowo przyprawiła o palpitacje serca, kryteria rekrutacji zostały zaostrzone, zgodnie ze starotestamentową zasadą, że "do dziesiątego pokolenia".
Nic zatem dziwnego, że po wzruszającej spowiedzi, jaką pan mecenas Roman Giertych odbył w "Gazecie Wyborczej", z wyznaniem wiary pośpieszył również pan prof. Maciej Giertych, oznajmiając, iż "jako leśnik" wie, że po lesie samolotami się nie lata. Nawet nie przyszło mi do głowy, że leśnicy mogą wiedzieć takie rzeczy, zwłaszcza że to uzasadnienie miało być koronnym dowodem, iż w Smoleńsku żadnego zamachu nie było. Najwyraźniej na naszych oczach tworzy się nowa świecka tradycja, nawiązująca do porzekadła Katona Starszego w sprawie Kartaginy (ceterum censeo Carthaginem esse delendam), że przy przyjęciu do rezerwy kadrowej kandydat będzie musiał złożyć tego rodzaju credo.
Ale cóż się dziwić wzmożonej czujności, kiedy walka klasowa najwyraźniej się w naszym nieszczęśliwym kraju zaostrza? A skoro się zaostrza, to wiadomo; nie zmienia się koni podczas przeprawy – więc i premieru Tusku zakazano wyrzucić za burtę pana prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Wprawdzie były wobec niego różne zastrzeżenia i nawet pan prof. Jerzy Stępień, były prezes Trybunału Konstytucyjnego, zauważył, że prokuratura zachowuje się "służalczo" wobec tajnych służb – ale prawdopodobnie to, co w oczach prof. Stępnia zasługiwało na naganę, właśnie pana Seremeta uratowało. Bo powiedzmy sobie szczerze – wobec kogo właściwie miałaby zachowywać się "służalczo" niezależna prokuratura? Zresztą – dlaczego tylko prokuratura, a dajmy na to – niezawisłe sądy, to już nie, podobnie jak rząd?
Więc kiedy okazało się, że pan Andrzej Seremet na stanowisku prokuratora generalnego pozostaje, zaraz dowiedzieliśmy się, iż aresztowany niedawno z wielkim przytupem przez kabewiaków Brunobomber nie tylko "chciał" wysadzić w powietrze Sejm z panem prezydentem Komorowskim, premierem Tuskiem i sejmującymi stany – ale również zamordować – horrtible dictu! – panią redaktor Monikę Olejnik i panią prezydent miasta stołecznego Warszawy, Hannę Gronkiewicz-Waltz.
Co mu zawiniła pani Hanna Gronkiewicz-Waltz – Bóg raczy wiedzieć, natomiast na wieść o pragnieniu zgładzenia pani redaktor Moniki Olejnik, cała Polska wprost zatrzęsła się z oburzenia. A to bezczelny i niebezpieczny konspirator! Nie tylko "chciał" wysadzić, ale nawet – zamordować, a w dodatku wszystkie swoje zuchwalstwa rozgłaszał na prawo i lewo w Internecie, za pomocą którego zamierzał też pozyskać wspólników. Na szczęście kabewiacy natychmiast spenetrowali prawdę i nie tylko podesłali mu "pomocników" i adeptów do "szkolenia", ale w dodatku – przez cały rok prowadzili z nim subtelną "grę operacyjną", żeby ogłoszenie rewelacji przypadło w odpowiednim momencie. To znaczy – w momencie, gdy zapadnie decyzja, by walkę klasową zaostrzyć.
I cóż się okazało? I natychmiast się okazało, że Brunabomber nie jest odosobniony. Oto Grzegorz Braun, wprawdzie trochę wcześniej, niemniej jednak oświadczył, że zdrada i zaprzaństwo powinny być karane – najlepiej śmiercią, i w dodatku kandydatów do ukarania dopatrzył się nie gdzie indziej, tylko w "Gazecie Wyborczej" i TVN. Gołym okiem widać, jak zbrodniczy spisek zatacza coraz szersze kręgi i tylko patrzeć, jak wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici znowu dostaną dyspensę na wiarę w teorie spiskowe, podobnie jak w roku 2002, kiedy to do red. Michnika podstępnie przyszedł Rywin ze słynną "propozycją korupcyjną". Jakże inaczej, kiedy dzięki deklaracji Grzegorza Brauna potencjalną ofiarą znowu mógł być nawet sam pan red. Adam Michnik albo pani red. Monika Olejnik?
Wprawdzie pan Grzegorz Braun mógł wygłosić swoje opinie pod wpływem irytacji spowodowanej upływem 17 lat od dnia oskarżenia premiera Józefa Oleksego przez ministra spraw wewnętrznych w jego rządzie Andrzeja Milczanowskiego o szpiegostwo na rzecz Rosji, ale czyż to go usprawiedliwia? Wprawdzie mimo upływu 17 lat nie tylko nikt z tego powodu nie został pociągnięty do odpowiedzialności, ale nawet nie wiemy, kto to był, ten cały "Olin", podobnie jak "Minim" czy "Kat" – dwaj pozostali szpiegowie – ale przecież pan Grzegorz Braun nie jest dzieckiem i wie, że jednym z fundamentów ustrojowych III Rzeczypospolitej jest zasada: "my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych" – i że surowa ręka sprawiedliwości ludowej spada dopiero na tych, którzy tę zasadę próbują naruszyć.
Dlatego też nie jest rzeczą przypadku, że Grzegorz Braun spotkał się z powszechnym potępieniem zarówno w szeregach koalicji rządzącej, jak i w szeregach opozycji. Każdy przecież rozumie, że możemy się przekomarzać, a nawet – prowadzić "wojnę polsko-polską" – ale w granicach przyzwoitości, to znaczy tak, żeby nikomu nic się nie stało. Dlatego właśnie frakcje kotylionowe kładą taki nacisk na smoleńskie credo – że "nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało" – że nawet w Smoleńsku nie doszło do złamania owej zasady.
Pozornie sprzeczna z tym dążeniem wydaje się kuracja przeczyszczająca, jaką pan Hajdarowicz przeprowadził w kupionej niedawno "Rzeczpospolitej" oraz tygodniku "Uważam Rze". Po słynnej aferze trotylowej rzeź niewiniątek nastąpiła najpierw w "Rzeczpospolitej", gdzie posadę utracił redaktor naczelny pan Wróblewski, sprawca afery – red. Gmyz i inni – a obecnie rózga surowości spadła na pana Lisickiego, naczelnego "Uważam Rze", z którym odeszli właściwie wszyscy co bardziej znani dziennikarze.
n Jan Piński jest rodzajem "Jana bez ziemi", bo siłą tygodnika są jego publicyści. Ale już Voltaire zauważył, że "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". Toteż i pan Hajdarowicz, co do którego tylko utwierdziłem się w podejrzeniach, że nie operuje własnymi pieniędzmi, tylko jest rodzajem "słupa" razwiedki do różnych operacji na rynku medialnym – otóż pan Hajdarowicz najwyraźniej nie myśli o żadnych interesach, a tylko o zadaniu przygotowania medialnej niszy ekologicznej dla kotylionowej frakcji narodowej, pomyślanej jako rodzaj ideologicznej i politycznej zapory przed "faszystami", którzy zaczęli nadawać ton Marszom Niepodległości. Tacy eunuchoidalni narodowcy, wytresowani w tolerancji oraz staranie wykastrowani z wszelkich "ksenofobii" i antysemityzmów", mogą nawet stanowić znakomity kwiatek do kożucha, bo cóż to szkodzi Żydom mieć w Polsce własnych narodowców"? W perspektywie scenariusza rozbiorowego jest to nawet ze wszech miar wskazane!
Oczywiście oprócz tych środków "miękkich", w przygotowaniu są również twardsze, w postaci nowelizacji przepisów kodeksu karnego o zwalczaniu "mowy nienawiści", w które angażują się wszystkie ugrupowania parlamentarne, no i bezterminowe prewencyjne więzienia, testowane właśnie przez pobożnego ministra Gowina na "przestępcach", ale wiadomo, że co dobre dla "przestępców", to jeszcze lepsze będzie dla wrogów ludu, co to nie liczą się z niczym i gotowi są podnieść zbrodniczą rękę nawet na panią red. Monikę Olejnik!
Stanisław Michalkiewicz
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!