Okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy siłą rzeczy kształtują go na własny obraz i podobieństwo. Najbardziej widać to oczywiście w niezależnych mediach głównego nurtu, naszpikowanych funkcjonariuszami poprzebieranymi za dziennikarzy, niczym wielkanocne baby – rodzynkami. No dobrze – ale co jest charakterystycznym rysem bezpieczniackiej mentalności? Z uwagi na konieczność utrzymania tajności swego zaangażowania, taki jeden z drugim ubek bez przerwy musi udawać kogoś, kim tak naprawdę nie jest. Consuetudo est altera natura – powiadają starożytni Rzymianie, co się wykłada, że przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Nic zatem dziwnego, że taki jeden z drugim ubek, przez całe lata zakłamujący własny wizerunek, może w końcu nabrać organicznego wstrętu do prawdy, który schodzi mu do poziomu instynktów. Dlatego charakterystyczną cechą bezpieczniackiej mentalności jest zakłamanie. Wspomina o nim popularne porzekadło, iż "ten się błaźni, kto policjanta zaufa przyjaźni". Podobno z policjantami różnie bywa, chociaż ja nie bardzo w to wierzę – ale co do ubeków, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przyjaźnić się z nimi nie można, bo nie uznają oni żadnej lojalności. Pamiętam, jak jeszcze za głębokiej komuny, w latach 70., niektórzy ubecy, przesłuchując ówczesnych opozycjonistów, próbowali nawiązać z nimi jakąś psychiczną łączność. Polegało to z reguły na wmawianiu przesłuchiwanym, że bezpieka jest konieczna i nawet gdyby komuna upadła, to oni wszyscy jako fachowcy od podglądania, podsłuchiwania, prowokowania i skrytobójczego mordowania, na pewno zostaną zaangażowani przez nową władzę. Żadnemu z tych zdemoralizowanych ludzi nie przyszło do głowy, że w ustroju wolnościowym aż tak bardzo nie trzeba będzie obywateli podglądać, podsłuchiwać, prowokować czy mordować. Ale tajniactwo, ten ropiejący wrzód na ciele współczesnego świata, wolności nienawidzi tak samo jak prawdy, toteż nic dziwnego, że III Rzeczpospolita, owoc sodomii generała Kiszczaka ze swoimi konfidenty, charakteryzuje się bodaj najwyższym poziomem inwigilacji obywateli przez bezpieczniackie watahy w całej Europie.
Ale inwigilacja to tylko jeden z przejawów ubeckiej aktywności. Mimo transformacji ustrojowej jedno się nie zmieniło; bezpieka, podobnie jak za komuny, za swojego głównego wroga po staremu uważa Kościół katolicki. Prawdopodobnie wchodzi tu w grę mechanizm dziedziczenia sympatii i wrogości. Ponieważ znaczna część, być może nawet większość bezpieczniaków, to potomstwo ubeckich dynastii, których początki często giną jeszcze w mrokach okupacji sowieckiej i niemieckiej, to nic dziwnego, że nienawiść do Kościoła katolickiego i religii wysysają z mlekiem matek, a następnie utwierdza ich w tej postawie wrogość do prawdy i wolności. Niekiedy, pod wpływem mądrości etapu, uczucia te są wytłumiane, a bezpieczniacy nawet przymilnie łaszą się do Kościoła – ale wystarczy przejrzeć fora internetowe, na których wymiotują zadaniowani przez oficerów prowadzących konfidenci, żeby przekonać się nie tylko o nieprzejednanej nienawiści, ale i o istnieniu centrali sprawiającej, że cała ta ubecka swołocz śpiewa nie tylko z jednego klucza, ale często tymi samymi tekstami.
Specjalną okazją do tego rodzaju popisów są oczywiście chrześcijańskie święta. Toteż w stacji telewizyjnej, która się ze mną procesuje o naruszenie "dóbr osobistych", słynna "Stokrotka" w przerwach między walkami kogutów, to znaczy – pana posła Niesiołowskiego i różnych jego adwersarzy, jakie na przemian urządzają sobie z panem red. Lisem, którego dla odmiany futruje telewizja państwowa – przesłuchała Tadeusza Bartosia, ongiś dominikańskiego bożego ptaszka, któremu najwyraźniej obrzydły rosoły na święconej wodzie i przeszedł na wikt świecki. Była to znakomita ilustracja spostrzeżenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dopóki Tadeusz Bartoś był dominikańskim ojczykiem, bez zająknienia czytał przy ołtarzu, jak to Jezus narodził się w Betlejem, gdzie Maria z Józefem udali się z powodu spisu podatników zarządzonego przez Oktawiana Augusta, jak to nie było dla nich miejsca w gospodzie, jak to aniołowie pod niebiosa wyśpiewywali po łacinie "gloria in excelsis Deo", jak to Jezus uciekał przed Herodem do Egiptu i tak dalej. Kiedy jednak przeszedł na świecki wikt i opierunek, a "Stokrotka" podała mu ton, qui fait la musique, natychmiast odkrył, nie tylko że religia prowadzi do okaleczania kobiet, ale również – że Jezus wcale nie urodził się w Betlejem, tylko w Nazarecie, bo nie było żadnego spisu podatników, że wobec tego w Betlejem nie mogło być żadnych aniołów ani trzech króli, że Jezus wcale do Egiptu nie uciekał – i tak dalej. Ogromnie jestem ciekaw, co Tadeusz Bartoś powie z okazji Wielkiejnocy – bo obecne przesłuchanie u "Stokrotki" pokazało, że powinność swej służby zrozumiał, więc prawie na pewno zostanie na przesłuchanie wezwany. Czy przypadkiem nie odkryje, że o żadnym zmartwychwstaniu nie ma mowy, bo wszystko odbyło się tak, jak arcykapłani i starsi ludu po naradzie zalecili nawijać żołnierzom? Nie jest to wykluczone, bo w ten sposób można by upiec na jednym ogniu dwie pieczenie; zasiać ziarno wątpliwości, czy przypadkiem nie miała racji Doda Elektroda, mówiąc o "naprutych winem i palących jakieś zioła" autorach, a po drugie, a właściwie przede wszystkim – wyjść naprzeciw zapotrzebowaniem, jakie pociąga za sobą słynny dialog z judaizmem. Taki pan red. Jan Turnau, boży ptaszek z "Gazety Wyborczej", uwija się jak mróweczka, żeby mikrocefalom przedstawić strawniejszą dla "judaizmu" wersję Zmartwychwstania – że mianowicie nie było ono "faktem historycznym", a tylko apostołowie tak bardzo tego pragnęli, że aż się im w końcu przywidziało. Ano – jak ludzie piją wino i palą różne zioła, to niejedno może im się przywidzieć – więc przy takim teologicznym założeniu, przed dialogiem z judaizmem otwierają się przepastne perspektywy. Zatem dzisiaj Tadeusz Bartoś jeszcze dopuszcza możliwość, że Jezus jednak się urodził – jak nie w Betlejem, to przynajmniej w Nazarecie – ale jestem przekonany, że jeśli przyznają mu lepszy wikt i bardziej luksusowy opierunek, to na pewno przypomni sobie, że i z tym urodzeniem to nic pewnego, a właściwie – że pewne jest, iż żadnego Narodzenia nie było. To samo głosili przecież za pierwszej komuny agitatorzy ze Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, którzy dzisiaj albo przeszli na "uniwersalizm", albo nawet schronili się w Zakonie Synów Przymierza – ale jak trąbka zagra im tratatata, to chyba znów powrócą do służby w karnych szeregach? Dobry kogut w jajku pieje – toteż już teraz widać, że Tadeusz Bartoś wszedł na właściwą drogę. Ponieważ Episkopat zganił podpisanie przez rząd konwencji o zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, Tadeusz Bartoś sumiennie zeznał "Stokrotce", że religia prowadzi do okaleczania kobiet. Z jednej strony – któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od ojczyka – niechby i byłego – ale z drugiej – niepodobna nie zauważyć, iż Tadeusz Bartoś jak ognia unika symetrii nie tylko między religiami, ale nawet – między płciami. Bo przecież jest na tym świecie pełnym złości religia, która prowadzi do okaleczania mężczyzn poprzez ucinanie im napletka – ale Tadeusz Bartoś najwyraźniej skądś wie, że zauważanie tego słonia w menażerii ściągnęłoby mu na głowę same kłopoty, podczas gdy na demaskowaniu Jezusa może nawet dochrapać się stanowiska autorytetu moralnego. Zwłaszcza teraz, kiedy gołym okiem widać foedus, jaki "judaizm" zawarł z bezpieczniakami.
Jeśli chodzi o bezpieczniaków, to oni dla miłego grosza pewnie przeszliby na judaizm i nawet poddali się okaleczeniom – ale widocznie nie ma takiej konieczności. Zauważył to w swoim czasie pruski król Fryderyk II, mówiąc, że kanaliami owszem – można się posługiwać, ale pod żadnym pozorem nie wolno się z nimi spoufalać. Zatem tylko foedus – ale to wystarczy dla skoordynowania propagandy, zaś efekty tej koordynacji mogliśmy na własne oczy obejrzeć przy okazji przedświątecznego przesłuchania Tadeusza Bartosia u "Stokrotki". Na szczęście nie musimy się aż tak bardzo się tym wszystkim przejmować, bo aniołowie, których zdaniem naszego byłego ojczyka "nie było", podobnie jak dzisiaj "nie ma" Wojskowych Służb Informacyjnych, wprawdzie głosili pokój – ale tylko ludziom "dobrej woli". Widać tedy, że nie obejmuje to łajdaków, zatem – zanim z ich strony padnie kolejna salwa, niech humory nam w Święta Bożego Narodzenia dopisują.
Stanisław Michalkiewicz
Warszawa
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!