Bogu bym Waszą Książęcą Mość polecił, gdyby nie to, że Wasza Książęca Mość diabelskie auxilia nad boskie przedkładasz – pisał pan Andrzej Kmicic w zakończeniu swego listu do księcia Bogusława Radziwiłła. Czy to boskie, czy diabelskie – trudno zgadnąć – ale niewątpliwie z jakichś auxiliów musi korzystać rząd pana premiera Tuska, skoro – co prawda z coraz większym trudem, niemniej jednak – udaje mu się przetrwać nawałnicę afer. Przypomnijmy tylko te ostatnie: afera taśmowa, dwie, a właściwie trzy afery trumienne, afera parasolowo-stadionowa, no i najcięższa – afera trotylowa. Ta ostatnia zwłaszcza poważnie zachwiała fundamentami III Rzeczypospolitej, ale stało się to tuż przed wyborami w Stanach Zjednoczonych, na które z niebywałą skwapliwością rzucili się funkcjonariusze w niezależnych mediach głównego nurtu, roztaczając przez tubylczą opinią publiczną niebywałe uroki demokracji.
Właśnie zwycięstwo demokracji było głównym motywem przesłania kierowanego w stronę mniej wartościowego narodu tubylczego – że oto jak to pięknie, kiedy wreszcie prezydent Barack Husejn Obama znowu został prezydentem, a Mitt Romney pogratulował mu zwycięstwa. Od razu pojawiły się retoryczne pytania, czy taki na przykład Jarosław Kaczyński też pogratulowałby zwycięstwa, dajmy na to, Bronisławowi Komorowskiemu – z czego nietrudno wyciągnąć wniosek, iż nie tylko funkcjonariusze, ale i oficerowie prowadzący woleliby takiego przywódcę opozycji, co by swoim przeciwnikom tylko gratulował i gratulował.
Ciekawe, że jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, że takie gratulacje to kpina w żywe oczy z wyborców – boć przecież Mitt Romney przekonał ładnych parę milionów ludzi, że ten cały Obama to kretyn i szkodnik, a z kolei Barack Obama przekonał jeszcze więcej wyborców, że ten cały Romney to bałwan, który o polityce, zwłaszcza zagranicznej, nie ma najmniejszego pojęcia. Cóż w takiej sytuacji mogą oznaczać te gratulacje, jeśli nie kpinę z przekonanych? Gdyby Romney na wieść o zwycięstwie prezydenta Obamy rozdarł szaty i posypał głowę popiołem, to rozumiem, to wszystko byłoby w porządku, bo jużci – cóż dobrego może spotkać kraj pod rządami takiego prezydenta? Jeśli jednak otrzepuje rączki i gratuluje, to tym samym potwierdza, że niczego, co wcześniej mówił, nie wolno traktować serio. Najwyraźniej i funkcjonariusze czują fałszywość tej sytuacji, dlatego z lubością nasładzają się zwycięstwem demokracji.
Tak czy owak, jednak amerykańskie wybory przyniosły premieru Tusku trochę dystrakcji, bo co tu ukrywać – nie tylko on, ale i ważniejsze od niego tuzy przeżyły pięć minut strachu. Rzecz w tym, że po to przecież trójce klasowej w osobach premiera Tuska, oraz panów Grasia i Arabskiego polecono zdecydować o zastosowaniu konwencji chicagowskiej, żeby wszystkie dowody rzeczowe pozostały w Rosji i w ten sposób żadna tubylcza, ani nawet zagraniczna Schwein nie będzie miała do nich dostępu. Z jednej strony, to sprytne, ale z drugiej – ruscy szachiści mogą teraz udowodnić każdą hipotezę, z hipotezą zamachu włącznie, kiedy tylko dojdą do wniosku, że opłaca im się wysadzić w powietrze nie tylko premiera Tuska, ale również – bezpieczniacką watahę i dokonać przegrupowania na tubylczej scenie politycznej. I kiedy w "Rzeczpospolitej pojawiły się doniesienia o trotylu znalezionym we wraku, wielu dygnitarzy musiało sobie pomyśleć, że oto czarna godzina nadeszła i "żegnajcie mi na zawsze chłopcy i dziewczęta, żegnajcie druhowie i ty, miłości ma!".
Warto zwrócić uwagę, że nawet, kiedy przyszło opamiętanie i pan pułkownik Szeląg z prokuratury wojskowej, ale po cywilnemu, żeby nie kalać munduru, dawał pierwszy odpór, to nie tylko nie wykluczał możliwości śladów trotylu, które do wraku mogły przedostać się z prastarej ziemi smoleńskiej, kryjącej wszak w sobie "całą tablicę Mendelejewa", ale nawet nie wykluczał możliwości ich potwierdzenia po przebadaniu "kilkuset próbek". Te próbki oczywiście znajdują się w Rosji, co pośrednio już później potwierdził pan Prokurator Generalny, oświadczając z mocą wielką, że "chcemy", by te próbki trafiły do Polski w listopadzie lub na początku grudnia.
Obawiam się jednak, że pan prokurator Seremet nadal będzie "chciał" powrotu tych próbek jeszcze na początku stycznia, a kto wie, czy również nie w maju i później. Czyż nie "chcemy" powrotu do Polski czarnych skrzynek i wraku? Jasne, że "chcemy" – ale im bardziej "chcemy", tym bardziej ich w Polsce nie ma. Cóż dopiero, kiedy w Ameryce Barack Obama został prezydentem na kolejne cztery lata? Rosyjska prasa przyjęła jego zwycięstwo z nieukrywaną radością i satysfakcją, do której Rosjanie zapewne mają ważne powody – ale w takim razie nasz nieszczęśliwy kraj będzie skazany na "chcenie" nie tylko w tej, ale również we wszystkich innych sprawach. Rzecz w tym, że z polskiego punktu widzenia ekipa prezydenta Obamy była dotychczas najgorsza od czasów Franklina Delano Roosevelta, który w Jałcie podarował nas Józefowi Stalinowi. Radość, jaka zapanowała w Rosji po jego ponownym wyborze pokazuje, że możemy się pocieszać już tylko zwycięstwem demokracji.
Więc kiedy minął pierwszy, paraliżujący strach, że oto ruscy szachiści uruchomili detonator, metoda odporu się zradykalizowała. Już nie było mowy o niewypałach, jakich nieprzebrane mnóstwo kryje prastara ziemia smoleńska, ani słowa o "tablicy Mendelejewa" i w ogóle. Idziemy w zaparte, a kto nie wierzy, ten "podpala państwo". Mobilizacja była pełna, czego żywym dowodem był widok mumii Tadeusza Mazowieckiego, który dał wyraz żarliwej wierze w dementi prokuratury. Ta wiara Tadeusza Mazowieckiego w prawdomówność prokuratury świadczy, że mimo wszelkich transformacji ustrojowych, ciągłość jest u nas większa, niż się może wydawać; Tadeusz Mazowiecki zawsze wierzył prokuraturze i kiedy na przykład oskarżyła ona biskupa Czesława Kaczmarka, że był "agentem Watykanu", a za jego pośrednictwem – "imperializmu", to nie tylko od razu uwierzył, ale nawet pryncypialnie zgromił w ówczesnych niezależnych mediach.
Na tym właśnie polega słynna "postawa służebna", która chyba tylko przez czyjeś karygodne niedopatrzenie nie dostała się do Kamasutry – ale co się odwlecze, to nie uciecze! Mało tego! Właściciel "Rzeczpospolitej", pan Hajdarowicz, powyrzucał z redakcji nie tylko autora trotylowych rewelacji, pana redaktora Cezarego Gmyza, ale również red. Bartosza Marczuka, red. Mariusza Staniszewskiego i redaktora naczelnego Tomasza Wróblewskiego. Widać było, że wszyscy nie tylko ochłonęli z pierwszego przerażenia, ale że pałają pragnieniem zemsty: "za strach, za smak upokorzenia zapłaci czelna mu hołota i będzie odtąd gnić w więzieniach, aż z niej zostanie kupa błota!" – rozmarzał się Towarzysz Szmaciak.
A tymczasem na mieście trwają przygotowania do – jakżeby inaczej! – Marszu Niepodległości. Miał on być manifestacją jedności, ale pojawiły się komplikacje. Najpierw przywódcy usunęli z Honorowego Komitetu Janusza Korwin-Mikkego.
Tymczasem doszlusował tam pan Paweł Kukiz, który ogromnie przejął się zignorowaniem obywatelskiej inicjatywy wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, i pan red. Tomasz Sakiewicz z "Gazety Polskiej", deklarując, że wprawdzie będzie maszerował razem, niemniej jednak osobno, żeby nie padło na niego jakieś podejrzenie.
Początkowo nie wiadomo było, o jakie podejrzenie chodzi, ale wszystko wyjaśniło się za sprawą "Gazety Wyborczej" niezwykle szczwanej w leninowskich sposobach realizowania "organizatorskiej funkcji prasy". Okazało się bowiem, że w Komitecie zasiada również pan Jan Kobylański, którego żydowska gazeta dla Polaków wyjątkowo nienawidzi – no i właśnie podniosła niebywały klangor.
Na widok takiej poważnej zastawki dzielny pan Paweł Kukiz natychmiast podkulił pod siebie ogon i z Komitetu zrejterował, zaś pan red. Sakiewicz zachował się trochę powściągliwiej, bo tylko swój udział w Komitecie "zawiesił". Jak to śpiewał Jacek Kaczmarski? "Szlachta dzika sympatie zmienia wraz z nastrojem raz po raz. Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka. To raczej wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse".
Więc kiedy okazało się, że przy pomocy takich prostych impedimentów można dokonywać selekcji kadrowej obozu niepodległościowego, obóz zdrady i zaprzaństwa postanowił 9 listopada, tuż przed świętem niepodległości, przeprowadzić w Sejmie debatę nad ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikowania tzw. paktu fiskalnego, na podstawie którego władze Unii Europejskiej amputują krajom członkowskim kolejny kawał suwerenności państwowej, tym razem w dziedzinie finansów publicznych. Ponieważ premier Tusk w marcu br. ten pakt podpisał, więc jest bardzo prawdopodobne, iż ustawa przejdzie, a prezydent Komorowski pakt ratyfikuje. I nie przeszkodzi mu to wcale w poprowadzeniu 11 listopada ulicami stolicy marszu pod hasłem "Razem dla Niepodległej" – co jest najlepszym dowodem, iż w opinii zarówno Naszej Złotej Pani Anieli i zimnego rosyjskiego czekisty Włodzimierza Putina, takie marsze zamiast niepodległości nikomu nie szkodzą.
Stanisław Michalkiewicz
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!