Jak to bywa w małych miastach, dworzec jest miejscem atrakcyjnym. Na przyjazd pociągu wybierała się i za moich czasów w Ostrowie młodzież w nadziei, że spotka kogoś znajomego. Tak i dziś, w przeddzień rozpoczęcia nauki po feriach, uczniowie i uczennice wypatrywały powrotu koleżanek i kolegów. I mnie powitała mała grupka uczennic.
Pierwszy dzień po feriach. Młode buzie rumiane, uśmiechnięte, zadowolone, grupki szepczące między sobą –zapewne wspominają o świątecznych zdarzeniach i przeżyciach.
Nawet kiedy nie mam dyżuru, wychodzę na dziedziniec, aby przypatrywać się zachowaniu dziewcząt. Jedne wychodzą na przerwę z książką, by powtórzyć zadaną lekcje, inne dopiero się przygotowują, inne biegają czy spacerują, a jeszcze inne stoją samotne pod drzewem czy murem i patrzą w przestrzeń – to te, które mają jakieś przeżycia własne lub rodzinne. Są i takie, co nie zdołały znaleźć odpowiedniej koleżanki dla siebie, a może i same są z natury niekoleżeńskie i inne stronią od nich. Z tymi ostatnimi staram się nawiązać kontakt, dowiedzieć się o przyczynach ich samotności, pomóc im w rozwiązywaniu ich problemów.
Czasem szukam pomocy u którejś z koleżanek z klasy czy nauczycielek. Wiele jest zagadnień wychowawczych, zwłaszcza w żeńskiej szkole, często trudnych, które trzeba widzieć i które trzeba chcieć i umieć, jeśli nie rozwiązać, to chociaż łagodzić. Do tego potrzebne jest stałe, a przynajmniej częste przebywania wśród młodzieży poza lekcjami, nawet poza szkołą. W pedagogu musi tkwić wewnętrzna potrzeba takiego kontaktu. We mnie wyrobiła to szkoła tetezetowska, ta wspaniała organizacja podziemna w gimnazjum.
Gdy patrzę na swoje koleżanki inowrocławskie, widzę, niestety, tylko dwie, które czują ten problem i interesują się nim.
Bardzo duże zadowolenie dają mi popołudniowe lekcje z tymi słabszymi z łaciny dziewczynkami. Może mi się uda doprowadzić do tego, że w klasach IV i V nie będzie żadnej oceny niedostatecznej, co uważałbym za wielkie osiągnięcie. Serce mi rośnie i dumny jestem z pracy Kółka Filologicznego, które coraz bardziej staje się akcją nie moją, a dziewczynek, które same wymyślają tematy do referatów. Koleżanka Szczęsna przychodzi też na wszystkie zebrania bez zapraszania. Raz mi się przyznała, że dzięki przysłuchiwaniu się referatom i dyskusji zmieniła zdanie o trzech uczennicach, o których dotychczas miała wyobrażenie, że nie potrafią samodzielnie myśleć. Branie udziału w takim kółku rzeczywiście wyrabia samodzielność myślenia, uczy prowadzenia dyskusji, krytyki, głoszenia własnego zdania.
Żeby nie stracić dotychczasowego materialnego dorobku i nie zagubić go w przyszłości, kazałem Zosi zebrać wszystkie wygłoszone dotychczas referaty i przepisać je na maszynie w dwóch egzemplarzach. Będą one stanowić zalążek archiwum Koła, z którego będą mogły korzystać kolejne dorastające klasy.
Od dawna mam zaproszenia na polowania na kaczki: od pana Adamskiego z Glebni i pana Donimirskiego z Kołudy Małej. Oba miejsca położone blisko linii kolejowej – pierwsze ze stacją w Pakości, drugie w Janikowie, a oba nad łąkami i rozlewiskami Noteci. Nie mam nawet obowiązku zapowiadania się – mam carte blanche.
Wysiadłszy w Janikowie, udałem się do pokoju dyżurnego ruchu, aby się dowiedzieć, jak trafić na łąki kołudzkie i gdzie, jego zdaniem, najlepiej zapolować. Objaśnił mnie szczegółowo. Urodził się w tych okolicach i nigdy ich dotąd nie opuszczał. „Za Niemców” pracował jako robotnik kolejowy w Janikowie. „Panie, znam tu każdego człowieka, w nocy z zawiązanymi oczami trafię w każde miejsce, jakie pan sobie tylko życzy. Pana dziedzica Donimirskiego też dobrze znam, Pan dziedzic dzwoni do mnie i mówi: „Panie Michale, na pojutrze trzy wagony na cukrówkę. Zrobione, Panie dziedzicu. My tutaj, panie, po poznańsku: ein, zwei, drei. Nie mogę mówić, Pan dziedzic czasem każe zrzucić worek pszenicy dla kur. Pan rozumie – ręka rękę, noga nogę. Tak już jest na tym świecie Bożym. A pan kto – za pozwoleniem? Krewny Pana dziedzica?”
Odpowiadam, że nie, znajomy, jestem profesorem w gimnazjum Konopnickiej. „Z Janikowa też dwie jeżdżą do gimnazjum, córki jednego bauera. Panie, wszystko przez moje ręce musi przejść. Ja podpisuję szkolne bilety miesięczne. Na kolei musi być Ordnung, no nie? Widząc, że się kręcę, rzekł: „Panu się pewnie spieszy, a ja tu pana zatrzymuję. Najlepiej nich pan idzie nad torem i jak pan dojdzie do kamienia, na którym będzie napisane 2 kropka 17 durch (łamane) 93 – Panie, ja wszystko wiem na pamięć – to będzie taka wydreptana ścieżka, która szreg (skośnie) prowadzi w krzaki. Stamtąd najłatwiej podejść kaczki. Jak pan wróci, niech pan wstąpi do mnie. Ja mam dienst (służbę) do dziesiątej, a pociąg do Inowrocławia odjeżdża o 9.22.”
Wreszcie się uwolniłem. Nie chciałem mu przerywać, bo nigdy nie wiadomo, czy nie będzie mi jeszcze potrzebny. Nie wolno nigdy zatrzaskiwać za sobą drzwi.
Wskazaną przez pana Michała ścieżką doszedłem nad samą rzekę. To ścieżka rybaków. Usiadłem pod krzakiem i obserwuję. Nic się wkoło nie dzieje, żadnej kaczki nie widać. Posuwam się w dół rzeki. Po kilku minutach trafiam na małe rozlewisko. Po jego drugiej stronie małe stadko kaczek. Pod wieczór może przylecieć więcej na żerowisko. Do mroku jeszcze co najmniej 4 godziny. Usiąść nie można, bo mokro.
Około szóstej słyszę świst nad sobą i małe stado kaczek spada w sąsiedztwo tamtych. A więc jest to miejsce znane kaczkom. Napięcie rośnie, choć nie widzę możliwości użycia broni. Po upływie następnych kilkunastu minut nadlatuje jeszcze jedno stado, nieco większe, i ląduje też po tamtej stronie rozlewiska. A może podpłyną bliżej?
Słońce powoli, jakby drwiąc ze mnie i mojej niecierpliwości, opada na zachód, zakreślając na niebie olbrzymi łuk. Zaczęły spływać na ziemię pierwsze smugi zmroku, jeszcze przejrzystego, przepojonego światłem. Tajemnicza cisza napływa zewsząd. Na niebie palą się jeszcze smugi zielonych i szkarłatnych blasków, wędrują po niebie obłoczki, spadaj na wodę coraz nowe klucze kaczek, ale ja muszę szybko wracać na stację jeśli nie chcę zabłądzić w mroku i przestać całej nocy w wiklinie, marznąć na kość.
Wstąpiłem do pana Michała, by mu zdać relację. Prosił na niedzielę – ma wolne i mnie zaprowadzi w miejsce, gdzie na pewno są kaczki. Podziękowałem i wróciłem do domu.
Po dwóch dniach wybrałem się do Pakości, stamtąd pieszo na łąki nadnoteckie, należące do Glebni państwa Adamskich, by sprawdzić, jakie tu są warunki i możliwości polowania. Celem moich wypraw myśliwskich w pierwszym rzędzie była chęć zetknięcia się z przyrodą, doznania silnych wzruszeń, podpatrzenia życia stworzeń, poznania ich psychiki i przebiegłości w walce z człowiekiem. Myśliwy przebywa zwykle w otoczeniu pięknej przyrody: w lasach, w kniei, na jeziorach, nad rzekami i rozlewiskami. Całe to otoczenie żyje swoim życiem i to bardzo czynnym. Prawdziwy myśliwy podczas swoich wypraw bierze w tym życiu czynny udział.
Wspomnę jeszcze o tym, co się wokoło mnie działo w gąszczu trzcin i sitowia, kiedy przed trzema dniami byłem w Janikowie. Ptaszki śpiewające umilały mi czekanie na kaczki swoimi pięknymi głosikami. W zaroślach nadwodnych jest ich najwięcej i nigdzie indziej nie ma takich wybitnych śpiewaków. A kiedy już, wygwizdawszy ostatnią modlitwę dziękczynną czy pożegnanie gasnącemu słońcu – usnęły, budzą się żaby i zaczynają rechotać. Od czasu do czasu przerwie ciszę ostre cykanie nietoperza, bez szmeru tnącego powietrze, a nad głową wyciągnięty w trójkąt, jak ostrze strzały, leci klucz dzikich gęsi. Lecący na przedzie dowódca z rzadka spokojnie a donośnie „trąbi” basem o trzech tonach głosem.
Wsłuchany w gwar otoczenia człowiek, który to rozumie, zapomina o wszystkim, jest szczęśliwy, zaczyna wierzyć, że smutki są tylko na niby - tu, w przyrodzie, tak łatwo o wszystkim zapomnieć, wyzbyć się chceń. Trzeba tylko umieć, bo w życiu tak często, niestety, szczęście za ramami codzienności się kryje. Asnyk to pięknie ujął:
„Siedzi ptaszek na drzewie i ludziom się dziwuje, że najmędrszy z nich nie wie, gdzie się szczęście znajduje.”
Dolina nadnotecka jest szczególnie urocza. Przemierzyłem doliną kilkanaście kilometrów od Pakości w dół rzeki i doszedłem do wniosku, że nie mając psa, trzeba by mieć łódź i z niej polować. Ale to wymaga cieplejszego odzienia, niż mam na sobie. Wróciłem więc autobusem do domu, zapewniwszy sobie u pewnego rybaka wynajęcie łodzi każdego dowolnego wieczoru. Z każdej następnej wyprawy przywoziłem zawsze kilka kaczorów w prezencie swoim gospodarzom. Nauczyłem ich gosposię piec kaczki w płatach słoniny, jak to było na Kociembie.
Powoli zbliżał się koniec roku i mojego pobytu w Inowrocławiu. Od swojej Piątki dowiedziałem się, że na zebraniu rodzicielskim wybrano trzyosobową delegację, która ma ze mną przeprowadzić rozmowę i namówić mnie do pozostania w Inowrocławiu. Ta uchwała wywołała z miejsca kontrakcję – jednoosobową pana starosty, który zagroził Radzie szkoły, że cofnie pomoc szkole, jeśli przedłużą ze mną umowę.
Jestem czynnym działaczem Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Prowadzimy szeroką kampanię na rzecz przyszłorocznych wyborów do sejmu, chcemy i musimy ja wygrać. Zamach stanu usztywnił nas Wielkopolan. U nas nie ma miejsca dla 1 Brygady i być nie może. Mamy swoich wypróbowanych Seydów (aż trzech), Korfantego, urodzonego i wychowanego w Inowrocławiu Dmowskiego, mamy ks. Adamskiego, Piltza, obu Hallerów i cały szereg innych wielkich patriotów i polityków.
Zresztą nie o to tylko chodzi staroście, a odgrywają rolę względy czysto osobiste: ma w kl. VI po prostu mało zdolną córkę, której grozi powtórzenie tej klasy. Próbowałem wyciągnąć ją za uszy, nie udało się. Wobec tego poprosiłem do siebie jej korepetytora, kolegę z męskiego gimnazjum, by usłyszeć jego zdanie. Nie dało to niczego oprócz prośby, by ją jednak promować. Jeśli korepetycje nie pomogły w kl. VI, to wyrównanie zaległości w kl. VII jest niemożliwe, bo nie chodzi o brak pracowitości, a brak zdolności.
Delegacji Komitetu Rodzicielskiego, która mnie odwiedziła w mieszkaniu, wytłumaczyłem, że: po pierwsze byłoby z mojej strony nieuczciwie pozostać na tym stanowisku, na które, jak wiem, chce wrócić mój poprzednik po zwolnieniu z wojska. Po wtóre – moje ewentualne pozostanie grozi nie tylko cofnięciem subsydium, ale nawet utratą przez gimnazjum praw państwowych, a to już jest katastrofą dla szkoły i waszych dzieci. Wyjadę stąd i będzie święty spokój. Taka jest moja ostateczna decyzja, chociaż szczerze przyznaję, że prawdopodobnie nigdy już w życiu nie spotkam i nie zdołam stworzyć tak wyjątkowo miłej atmosfery wokół siebie – w szkole i u rodziców.
16 czerwca rozpoczęły się egzaminy maturalne. Do matury dopuszczono 18 uczennic, zdało 16.
26 czerwca była nasza ostatnia sobota z Łucją. Ustaliliśmy, że będziemy do siebie co tydzień wysyłali list na poste restante. Pożegnalny obiad u mnie – będą Puzynowie i Kaźmierczakowie. Wieczorem pożegnalna kolacja u rodziców Zosi. Będzie cała Piątka. 28 tańcujący wieczór u Agnieszki również z całą Piątką. 29 zaprosiłem całą Piątkę do kawiarni. Nastrój nie był wesoły. Żeby go poprawić, zacząłem opowiadać studenckie przygody, kawały, dowcipy, psikusy. Niewiele to pomogło. Dopiero, gdy powiedziałem, że będę do nich listy pisał, poprosiłem o ich adresy, i sam podałem im swój, nastrój się znacznie poprawił.
30 czerwca żegnam się ze wszystkimi klasami, w końcu z dyrektor i koleżankami, wsiadam w dorożkę i jadę po rzeczy. W domu czeka Łucja na ostatnie pożegnanie. Na pamiątkę podarowała mi 3 piękne krawaty, które mają mi codziennie przypominać ją i jej gorące pocałunki.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy wysiadając z dorożki zobaczyłem całą Piątkę. Kochane dziewczęta przyszły mnie jeszcze raz pożegnać. Okazało się jednak, że wcale nie tu! Jadą ze mną do Gniezna, mają już bilety. Będziemy jeszcze godzinę ze sobą. Jestem wzruszony. Szukamy pustego przedziału, by móc swobodnie porozmawiać. W Gnieźnie najodważniejsza Zosia pyta, czy żegnając się, mogą mnie pocałować. Teraz to ja was będę po kolei całował, i to w usta. Gdybym był Turkiem, kupiłbym was do swego haremu. Pociąg rusza, posyłamy sobie ręką całusy – długo – długo – dopóki się jeszcze widzimy.
Siadam i zastanawiam się, czy w jakimkolwiek innym zawodzie przełożony może przeżywać takie chwile. Może jeszcze ksiądz przysposabiający dzieci do pierwszej spowiedzi lub komunii. Z takimi rozmyślaniami dojeżdżam do Poznania. Zostawiam bagaż w przechowalni i biegnę do Katedry, by odebrać dyplom, który Steffen z mojego upoważnienia pokwitował w dziekanacie.
Wieczorem wysiadam w Antoninie. Zostawiam rzeczy na stacji i idę pieszo do domu. A że wszyscy jeszcze zajęci pracą, zaprzągam Łasiczkę do karta i jadę po swój bagaż. Żeby nie przeszkadzać w tym rejwachu, udaję się na Kociembę. Tam się spokojnie wyśpię, wypocznę po inowrocławskich eskapadach. Marciniak odstawił pojazd do Antonina i miał przykazać Idziemu, by nikomu o moim przyjeździe nie powiedział. W kociembskiej ciszy nie obudzę się wcześniej, niż przed obiadem. Zapach świeżego siana ze stodoły dolatuje aż do mieszkania. Płuca zaczynają inaczej pracować.
Jak przypuszczałem, obudziłem się dopiero w południe. Marysia na śniadanio-obiad nasmażyła mi ulubionych naleśników z borówkami – był piątek. Wypoczęty, najedzony wybrałem się pieszo do Antonina, żeby przywitać się z Rodzicami i zameldować, że przejmuję kierownictwo na Kociembie, zabierając ze sobą Łasiczkę. Przez najbliższe dwa tygodnie nie będzie żadnej pracy w polu. Łąki skoszone i siano w stodołach, zboża jeszcze nie dojrzały. Do połowy lipca okres prawdziwych wczasów w uroczym otoczeniu przyrody. Nie ruszę się stąd przez całe wakacje.
W sobotę, 9 lipca, przycwałował na Gazeli Idzi na Kociembę z zawiadomieniem, że przyjechał jakiś dyrektor gimnazjum, który chce ze mną zobaczyć się. Siodłam Łasiczkę i jedziemy. Podjeżdżamy pod dom, Idzi dyskretnie wskazuje na jegomościa siedzącego na werandzie z podpartą na lasce brodą i przyglądającego się wyścigom kajakowym. Oddaję konia Idziemu, podchodzę i przedstawiam się. Jegomość na to: jestem Ławrynowicz, dyrektor gimnazjum w Pyzdrach. Jadę z Poznania. Na uniwersytecie podano mi pański adres z zapewnieniem, że jest pan filologiem klasycznym po dyplomie i najprawdopodobniej nigdzie się pan jeszcze nie zaangażował. Skoro tak, podam panu bliższe szczegóły. Lekcje łaciny we wszystkich pięciu klasach. Pensja 400 zł, plus 200 zł za godziny nadliczbowe. W domu, w którym mieszkam, jest ładne mieszkanie do wynajęcia, za które gospodarz żąda 40 zł miesięcznie, o posługaczkę nietrudno. Jeżeli pan nie zna Pyzder, opiszę w skrócie. Pyzdry są położone na wysokiej skarpie, wzdłuż której płynie Warta. 2 km w dół rzeki wpada do niej Prosna. Za rzeką w dolinie rozciągają się rozległe łąki – pastwiska, aż do Prosny.
Ostrożny po Inowrocławiu, pytam o skład osobowy grona pedagogicznego. Z wyjątkiem żony, która wykłada historię, sami mężczyźni. Gdy się dowiedziałem, że wczoraj zaangażował mego przyjaciela, Munia (Edmunda) Kutznera jako germanistę, wyraziłem zgodę, prosząc jednak o zabezpieczenie dla mnie tego mieszkania.
Zjadamy razem obiad, podczas którego pan Ławrynowicz zdradza mi krótki życiorys. Urodził się w dalekim Proskirowie, tam zdał maturę, studiował w Kijowie matematykę, wrócił do Proskirowa, gdzie przyjął posadę matematyka w gimnazjum, które ukończył. Po rewolucji przeniósł się do Lwowa i tu ożenił się ze swoją byłą uczennicą – o 20 lat młodszą.
Był to pan po pięćdziesiątce, elegancki, z kresowym akcentem w mowie, trochę podtatusiały. Robi bardzo miłe wrażenie i tym mnie ujął na samym początku naszej rozmowy.
Żegnając się ze mną na dworcu – odwiozłem go bryczką – przyrzekł zarezerwować mieszkanie i jeszcze następnego dnia powiadomić mnie telegraficznie. Zagrałem w ciemne karty. Jedyną wiadomą to osoba dyrektora i dobra pensja. Ciekawe, że nic sobie na zapamiętałem z tego miasta, a przecież przejeżdżaliśmy przez nie w drodze do Gniezna do 1. Pułku Ułanów Poznańskich z Pawłem Pankallą i Jasiem Adamem.
Ojciec był zmartwiony, że trzymam się tego zawodu. Coraz częściej wracał do tego tematu. Nie mógł zrozumieć, że obaj synowie poświęcili się szkolnictwu, a zawsze marzył o naszych wielkich karierach, jeśli już nie muzyków, to w żadnym wypadku – nauczycielskich. Dziś, gdy ma w rękach tak złoty interes, dający olbrzymie dochody, gotów jest nawet jednemu z nas go przekazać, chociaż od dzieciństwa żadnego z nas nie dopuszczał do swoich handlowych interesów – w obawie, byśmy się nie zarazili tym bakcylem. Dziś ponosi tego skutki.
Jeśli o mnie chodzi, to nie sądzę, by cokolwiek było w stanie wywołać we mnie żyłkę kupiecką. Mój antytalent do handlu jest tak głęboko zakorzeniony, że wszelkie zabiegi byłyby bezskuteczne. Za dużo we mnie romantyzmu i bezinteresowności. Grosza nie zarobiłem na transakcjach handlowych, zawsze straciłem. Kupując coś, nigdy się nie targowałem, płaciłem, ile sprzedający żądał, uważając, że przecież chyba nie chce mnie oszukać. Źle na tym wychodziłem. Kupiec nie powinien oszukiwać, ale nie powinien też dać się oszukać, w przeciwnym razie szybko splajtuje.
14
Pyzdry
Pyzdry okazały się maleńką mieściną typowo rolniczą z obszernym rynkiem ze skwerkiem pośrodku, okolonym sklepami w parterach piętrowym kamieniczek. Główne ulice wybrukowane, boczne uliczki bez kamiennej nawierzchni. Ulica Wrzesińska, wiodąca z północnego zachodu, z kierunku Wrześni, kończyła się w mieście u wlotu na Rynek.
Przy tej ulicy, blisko wlotu do miasta, stała jedna z najokazalszych kamienic w mieście, w której na parterze i piętrze było po dwa mieszkania dwupokojowe z kuchnią i łazienką. Pokoje były „duże” – po 18 m. Moje mieszkanie było na 1. piętrze, obok mieszkania Ławrynowiczów. W podobnej, tylko że dwupiętrowej kamienicy, mieściło się pięcioklasowe humanistyczne gimnazjum koedukacyjne z prawami państwowymi.
Całe miasto leżało na wysokiej, 50-metrowej skarpie na prawym brzegu Warty. Tuż u stóp skarpy, nad samą rzeką, wznosiły się stare mury dawnego zamku obronnego, w którego murach urządzono kiedyś motorowy młyn oraz szkołę powszechną. Przez rzekę, u stóp zamku, prowadził długi na około 300 m most drewniany, łączący miasto z drugim brzegiem i obszarami położonymi na wschód od Pyzder. Most bardzo wysoki, na olbrzymich palach dębowych – przy każdym ostrogi zabezpieczające przed krami lodowymi. Dalej biegła z niego po wysokim nasypie bita droga – trakt wiodący z północy na południe z rozjazdami na północny wschód i południowy wschód, hen do Konina i Kalisza.
Po jednej i drugiej stronie szosy rozciągają się szerokie doliny rzek – Warty i Prosny – z małymi lustrami wody. Obie rzeki nie są uregulowane i często, a wiosną regularnie, występują ze swoich koryt i zalewają całą dolinę, tworząc jedno olbrzymie jezioro - rozlewisko, rozdzielone wałem-szosą, ale połączone w wielu miejscach przepustami mostowymi.
Na trzecim kilometrze szosy zaczynają się olbrzymie lasy należące do miasta. Dolina ze swymi pastwiskami stanowi wspólną własność wszystkich obywateli miasta, stanowiąc tzw. serwitut, istniejący od wieków i nadal uznawany przez magistrat Pyzder. Pasą się na nich stada bydła i gęsi. Charakterystyczne dla gęsi pyzderskich są zachowane cechy pierwotne – ani z podwórek na błonia, ani z błoń do domu gęsi te nie używają nóg, tylko skrzydeł. Lotem ślizgowym spływają z podwórzy na łąki, a z powrotem wzbijają się wysoko, by trafić na swoje podwórko. Jest też tu raj dla dzikich kaczek i gęsi, które przylatują na żerowiska, jak i dla myśliwych i wędkarzy.
Wraz z Koninem i Kołem Pyzdry stanowiły jeden z najważniejszych grodów na Wartą. Według „Kroniki Wielkopolskiej” Henryk Brodaty za zgodą i na życzenie Wielkopolan zajął w roku 1232 „terra pisdrensis” wraz z Ziemią Poznańską, Kaliską i Średzką.
W roku 1331 Krzyżacy niszczą miasto ogniem i mieczem i rabunkiem, i nie tylko Pyzdry, ale całe połacie Wielkopolski, zaczynając od spalenia Słupcy, Łęczycy, Koła, Konina, Środy, Kostrzyna, Pobiedzisk, Sieradza, Uniejowa, Warty, Szadka i wielu innych pomniejszych miejscowości. Napad ten Krzyżacy wykonali za namową Jana Luksemburczyka, króla Czech, który rościł sobie pretensje do Polski i Pomorza.
Pyzdry były wtedy jakby stolicą Polski. Tu rezydował królewicz Kazimierz, namiestnik wielkopolski. Namiestnictwo objął po Wincentym z Szamotuł, który z zemsty za odebranie mu namiestnictwa dał znać Krzyżakom, iż królewicz Kazimierz znajduje się w Pyzdrach. Kazimierz ledwo uszedł z życiem. Szybko jednak odbudował Pyzdry, które już w roku 1364 zaliczono do miast Wielkopolski, których delegaci mieli stanowić najwyższy sąd Wielkopolski dla miast – z prawem uchylania apelacji do Halle i Magdeburga.
Warto dodać, że obywatele Pyzder nie płacili żadnych podatków komunalnych. Miasto pokrywało swoje wydatki dochodami z lasów.
31 sierpnia zjawił się Muniu Kutzner. Zaproponowałem mu miejsce u siebie. Nie miałem już żadnych kłopotów na głowie, na przyjazdy Łucji nie mogłem liczyć, a we dwóch raźniej niż na kawalerce. Muniu był młodzieńcem wesołym, dowcipnym – typ Szwejka.
Ogólna liczba uczniów wynosiła 78. Ciekawy był skład społeczny. Należało by się spodziewać, że w tym od świata odciętym miasteczku wszystkie dzieci powinny pochodzić z rodzin miejscowych i okolicznych wiosek. Tymczasem duży odsetek stanowili uczniowie z bogatych rodzin przemysłowców, kupców, wolnych zawodów i to prawie wszyscy z Poznania i prawie wszyscy w wieku starszym od wieku uczniów miejscowych. Zwiedzili oni już przedtem, nim tu trafili, kilka innych szkół, repetując w każdej przynajmniej raz. Tu mieli dokonać swojej edukacji – z dala od kuszących rozrywek – kin, dancingów, kawiarni, knajp. W Pyzdrach była jedna kawiarnia, jedna restauracja, jadana piwiarnia i jedna knajpa na targowisku, czynna w dni targowe. Dokąd by nie poszedł uczeń, był na oczach wszystkich. Tu nie można było przekroczyć regulaminu szkoły, nie będąc zauważonym. Każdy musiał się mieć na baczności, nie tylko uczeń, ale i profesor.
Zespół nauczycielski liczył zaledwie 8 osób. Obaj z Muniem stanowiliśmy nierozłączną parę, reszta żyła sama dla siebie – bez jakichkolwiek kontaktów towarzyskich między sobą czy z kimś z miasta. Dyrektorostwo również nie utrzymywali stosunków towarzyskich z nikim.
W pierwszych dniach października zjechał do mnie mój przyjaciel Leon Kucharczyk, którego wylali po czterech latach studiów z seminarium duchownego we Włocławku za flirty z dziewczynkami.