farolwebad1

A+ A A-

PAMIęć (9)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

braunfotoMOJA PIERWSZA ZAGRANICA

        Za pracę w studenckim teatrze i za kierowniczy udział w juwenaliach dostałem nagrodę ZSP w postaci dwutygodniowych wczasów zagranicznych.

        Tu należy wyjaśnić, że ZSP był, oczywiście, całkowicie kontrolowany przez władze, ale z drugiej strony, nie miał charakteru politycznego i ideologicznego. O ile przynależność do ZMP (Związku Młodzieży Polskiej), a potem ZMS (Związku Młodzieży Socjalistycznej) była dla mnie, i wielu podobnie myślących, wykluczona, o tyle uważaliśmy, że korzystanie z pomocy ZSP nie hańbi.

        Trzeba też dziś zapewne także wyjaśnić, co to były „wczasy” w PRL-u, czy to krajowe, czy zagraniczne – było to miejsce w jakimś ośrodku wypoczynkowym, przyznawane przez związki zawodowe, czy właśnie ZSP, po zniżonej cenie, jako uznaniowy przywilej. Te wczasy otrzymałem w Szwajcarii, więc na Zachodzie. Strasznie się ucieszyłem. Tym bardziej, że posługiwałem się już wtedy nieźle językiem francuskim. Niewiele przed terminem wyjazdu otrzymałem list z Zarządu Głównego ZSP, że z jakiegoś powodu (nie pamiętam jakiego) wczasy w Szwajcarii zostają odwołane, ale w zamian za to otrzymuję wczasy krajowe w Darłówku, oraz, jako kierownik artystyczny Studenckiego Teatru Dramatycznego w Poznaniu, zostanę dołączony do ekipy Bim-Bomu z Gdańska, wyjeżdżającej do Paryża na festiwal z okazji jakiejś rocznicy utworzenia Francuskiego Związku Studentów. Jeszcze lepiej!

        Podróż pociągiem, drugą klasą. Długie kontrole na granicy Polski z NRD (Niemiecka Republika Demokratyczna  –  wschodnie  Niemcy),  następnie  pomiędzy  NRD a Berlinem Zachodnim. Nie było tam jeszcze muru przecinającego Berlin. Gdy po strażnikach enerdowskich weszli do przedziału ci z Berlina Zachodniego, pomyślałem, że tamci podobni są do zabiedzonego Werhmachtu, a ci do spasionych esesmanów. Niedługo potem znów granica, tym razem pomiędzy Berlinem Zachodnim i ponownie NRD. A wreszcie granica między NRD a RFN (Republika Federalna Niemiec), znów z bardzo długim postojem, przeszukiwaniem przedziału. Pociąg wreszcie rusza. Przejeżdża bramkę z zasieków, które ciągną się w obie strony aż po horyzont. Zostają z tyłu. To już Zachód.

        Do Paryża dotarliśmy nad ranem. Pierwszy raz w życiu jechałem metrem. Ulokowano nas w domu akademickim na przedmieściu Antony. Tam luksus. Nie mieszkałem dotąd nigdy w akademiku w Polsce, ale bywałem w niejednym. Pamiętam ciasnotę, brud, okropne zapachy ze zbiorowych łazienek i ze stołówki. A tu – pokój pojedynczy z łazienką. Czysto. Śniadanie – wielkie „bolki” (miseczki) kawy czy kakao, bagietki w nieograniczonej ilości, masło, dżem. Mieszkałem tam w czasie trwania festiwalu, a potem przeniosłem się do tańszego domu akademickiego, a zarazem położonego bliżej śródmieścia. Jako uczestnik festiwalu, dostałem specjalną legitymację i mogłem korzystać ze studenckich stołówek na obiady i kolacje. Do jedzenia piłem zawsze wodę i z zazdrością patrzyłem na studentów biorących sobie wino z długiej lady, gdzie szło się po jedzenie. Za wino trzeba było osobno płacić. Z reguły wino pili czarni. Raz, widząc to, jakiś sąsiad trącił mnie w łokieć i powiedział: „Książęta afrykańscy – stać ich”. We wszystkich stołówkach były osobne kociołki lub półmiski, gdzie można było zaczerpnąć dokładek, a na stołach stało bezpłatne pieczywo, z czego korzystałem obficie.

        Od razu pierwszego dnia rano pojechałem metrem do miasta. Końcową stacją linii wybiegającej z przedmiejskiego Antony był wtedy Ogród Luksemburski. Wysiadłem, kupiłem plan Paryża w kiosku. Po prawej Panteon, w dół Boulvard Saint Michelle. Poszedłem. Mój pierwszy spacer po Paryżu. Oszołomienie. Ciepło. Wystawy. Reklamy. Kolorowo – ubiory ludzi, karoserie samochodów, plakaty, okładki czasopism. Wieczorem tegoż dnia zachwyciło mnie światło na ulicach – tyle światła! Latarnie, neony, reflektory, witryny. Wszystko to w bolesnym kontraście z szarą w dzień i ciemną w nocy Polską sprzed dwóch dni. Tyle wrażeń. Wszystkie nowe. Wynalazłem swój sposób na zwiedzanie nieznanego mi miasta. Zastosowałem go po raz pierwszy w Paryżu, a potem, w miarę możności, powtarzałem w innych miastach. Już w pierwszych godzinach po przyjeździe, a jeśli nie zaraz, to w każdym razie na początku pobytu, szedłem po prostu w miasto, na chybił trafił. Włóczyłem się. Nie tyle zwiedzałem, co chłonąłem atmosferę, zatrzymywałem się przed napotkanymi przypadkowo budowlami, zabytkami. Następnego dnia odnajdywałem możliwie najwyższy punkt widokowy, wchodziłem tam, czy wjeżdżałem windą, i stamtąd próbowałem się zorientować w ogólnym planie miasta, odnaleźć te miejsca, w których już, przypadkowo, byłem. Więc w Paryżu najpierw zapuściłem się w Dzielnicę Łacińską, a następnego dnia wjechałem na wieżę Eiffla. Później tak zaczynałem zwiedzanie Marsylii, Florencji, Rzymu, Londynu, Tbilisi, Tokio, Hiroszimy, Nowego Jorku i tylu innych miast.

        Miałem od ojca i stryja Jerzego, który w okresie przemian roku 1956 został także, jak ojciec, wypuszczony z więzienia, kilka adresów i telefonów ludzi, z którymi miałem się spotkać. Przyjmowali mnie chętnie i serdecznie, wypytywali – głównie o „październikowe” przemiany. Odpowiadałem, że okazały się bardzo powierzchowne i w dodatku nie trwały długo. Najlepszym dowodem była właśnie sytuacja ojca i stryja. Ojciec, po uwolnieniu i wyleczeniu się jako tako z gruźlicy, na którą zapadł w więzieniu, nie mógł najpierw w ogóle znaleźć pracy (i nigdy, tak, nigdy, aż do końca życia nie znalazł pracy odpowiadającej jego kompetencjom, umiejętnościom i talentom). Stryj, z którego więzienie i tortury uczyniły 100-procentowego inwalidę (oprawcy wybili mu w śledztwie oko i zęby), znajdował się na marginesie życia kulturalnego, literackiego, a poza marginesem życia politycznego. Nie mogąc znieść tej sytuacji, miał już wkrótce wyjechać z kraju na zawsze.

        Poznałem wtedy Konstantego Jeleńskiego, Stanisława Gebhardta i Seweryna Eustachiewicza. Jerzy Giedroyć, gdy do niego zatelefonowałem, umówił się ze mną w restauracji w okolicach Opery – nie wiedziałem wtedy, że jego Maison-Lafitte leży tak daleko od centrum; tam bywałem później. Przeprowadził  ze mną długą rozmowę, zadając mi wiele, bardzo szczegółowych pytań, które świadczyły o jego doskonałej orientacji w tym, co działo się w Polsce, a zarazem o szczerym dążeniu, aby zdobyć jak najwięcej wiadomości. Zapoczątkowało to mój, trwający lata, kontakt z Wielkim Redaktorem. Zechciał publikować moje teksty w „Kulturze” i „Zeszytach Historycznych”. Wydał też w Instytucie Literackim moją powieść „Pomnik”. Ukazała się ona jeszcze „pod komunizmem”. Redaktor zarekomendował ją także do Radia Wolna Europa, gdzie była czytana na antenie w odcinkach, także jeszcze „pod komunizmem”.

        Wszyscy oni, a także inni, których poznawałem za ich pośrednictwem, pozwolili mi zetknąć się po raz pierwszy ze środowiskiem polskiej emigracji niepodległościowej. Było to dla mnie rewelacyjne odkrycie. Ci wszyscy ludzie byli tak różni od ich obrazu malowanego w komunistycznej propagandzie, nawet na uniwersyteckiej polonistyce. Po pierwsze i niejako od zewnątrz, uderzała ich wielka kultura osobista, maniery i sposób wysławiania się. Po drugie, byli to ludzie myślący, otwarci, zarazem polscy patrioci, jak i obywatele Europy. Ponad obecnym zniewoleniem umysłów w kraju, ponad powszechnym schamieniem, ponad literaturą podmienioną na propagandę i ponad nędzą materialnego bytowania narodu, przerzucali niejako most prowadzący od Polski dawnej, wolnej, bogatej, rozległej – do Polski przyszłej, która, niezłomnie wierzyli, będzie. To, że taka Polska będzie, było dla nich absolutnie oczywiste. Jak oczywiste było, że z komunizmem, z komunistami nie idzie się na kompromisy, nie paktuje się nie mówiąc już o akceptacji komunizmu, tak jak zrobiła to wielka część polskich elit po 1945 r.

        Jerzy Giedroyć zamówił u mnie artykuł o polskich studenckich teatrach. Napisałem go. Wydrukował go w najbliższym numerze „Kultury”. To za ten artykuł zostałem „skazany” na bezterminowy zakaz wyjazdu za granicę, przełamany dopiero po latach; opowiem o tym później.

        Poszedłem do kościoła polskiego (misji polskiej) na St. Honoré. Po latach miałem się dowiedzieć wiele o jej rektorze przed wojną i po wojnie, nieustraszonym pallotynie, ks. Franciszku Cegiełce, który w tym czasie działał w Stanach Zjednoczonych. Przyjął mnie jego następca, ks. Kazimierz Kwaśny. Najpierw delikatnie wypytał mnie o to, co robię w Paryżu, skąd jestem itd. Szybko nabrał do mnie zaufania. Tak jak wszyscy moi rozmówcy, był spragniony wiadomości z kraju. Żelazna kurtyna dopiero niedawno zaczęła się podnosić. Na koniec zapytał mnie wprost, takie to było konkretne i rzeczowe, że zapamiętałem: „A czy pan jada?”. No, na jedzeniu oszczędzałem. Dał mi niewielki banknot, który był jednak równowartością kilku obiadów w stołówce. Kolacji nie jadałem. Kupowałem sobie w automacie gumę do żucia za 5 centymów i żułem ją, wracając metrem na nocleg.

        Zwiedzałem Paryż. Pojechałem na cmentarz Père Lachaise i szukałem polskich grobów. Pojechałem do Zakładu św. Kazimierza, gdzie mieszkał i zmarł Norwid. W ogóle, chodząc ulicami Paryża, myślałem nie raz, że przemierzam te same szlaki co tylu polskich poetów, muzyków, żołnierzy, wygnańców, emigrantów, w tym moich przodków. Oczywiście, byłem kilka razy w Luwrze, w muzeum sztuki współczesnej w Trocadero, w licznych małych galeriach na Montmartrze. Kilometrami chodziłem po Paryżu na piechotę, poznając miasto, jego zabytki, historię.

        Byłem w Bibliotece Polskiej na Wyspie św. Ludwika, a więc w Hotelu Lambert, i w Księgarni Polskiej na Saint-Germain, gdzie obdarowano mnie kilkoma książkami i paką dawnych numerów „Kultury”. Od tego dnia całymi nocami czytałem, odkrywając nieznane mi rozdziały najnowszej historii Polski, w tym historii literatury. Uczyłem się o Polsce powojennej, o Polsce walczącej, o emigracji niepodległościowej.

        Wiele razy chodziłem do kina, chłonąc nieznane w Polsce filmy. Najsilniej przeżyłem i zapamiętałem „Viva Zapata” z Marlonem Brando: w Meksyku rozpala się i rozprzestrzenia powszechny bunt przeciwko władzom; jego przywódca, Zapata, najpierw porywa masy, a potem zaczyna naśladować metody i styl obalonego reżimu; ginie zdradzony; ale płomień walki narodu o wolność pali się nadal. Oglądałem „Viva Zapata” jako profetyczną metaforę tego, co w Polsce stać się musi. Naród powstanie. Tylko kiedy? Chodziłem do Cinémathèque na stare i na awangardowe filmy. Ze starych uczyłem się historii kina, najnowsze szokowały mnie ekshibicjonizmem.

        Chodziłem też często do teatrów, choć bilety były strasznie drogie jak na moją kieszeń. Zdobyłem się nawet na pójście do wielkiej opery paryskiej, Palais Garnier, na Place de Opéra, bo na jej budynku (z 1875 r.) wzorowany był Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie i Teatr Miejski we Lwowie. Kupiłem najtańszy możliwy bilet – do bocznej loży ostatniego piętra, z której widziałem tylko około jednej trzeciej sceny. W czasie przerwy zwiedziłem jednak cały gmach.

        Zderzyłem się z rodzącym się i rozprzestrzeniającym dramatem i teatrem absurdu. Dawał się rozszyfrowywać przez analogię z życiem w Polsce: beznadzieja i bezsens egzystencji w świecie o narzuconych przez jakieś siły wyższe prawach. Był dla mnie fascynujący poprzez całkowitą odmienność od znanego mi z książek polskiego teatru poetyckiego oraz od znanego mi z polskich scen teatru płaskiego, propagandowego socrealizmu. Był zarazem odpychający poprzez swój pesymizm, nihilizm, materializm i ateizm. Godził w moją wiarę w Boga, w poczucie sensu i imperatyw dążenia do dobra, światła, wartości. Widziałem „Łysą śpiewaczkę” i „Lekcję” Eugéne Ionesco w teatrzyku La Huchette – słynne już wtedy przedstawienie, które stało się teatralną, a potem turystyczną, atrakcją Paryża; po premierze w Les Noctambules w 1950 r. zostało przeniesione właśnie do La Huchette i grane tam od 1957 r. aż do dziś (2015!), ze zmieniającymi się co sezon obsadami. Maleńka salka z maleńką scenką – przestrzeń wygospodarowana w bramie domu przy ulicy Huchette numer 23. Byłem też na „Nowym lokatorze” Ionesco w teatrzyku Alliance Française. Widziałem, wkrótce po premierze, „Końcówkę” i „Akt bez słów” Samuela Becketta. Przedstawienie  grane było w  Teatrze  Champs-Elisée niedaleko  Łuku Triumfalnego, ale nie na jego głównej scenie, tylko w małej salce, zwanej Studio Champs Elisée, na którymś piętrze wielkiego gmachu teatru, niejako na marginesie. Po latach miałem zobaczyć „Końcówkę” na głównej scenie Comédie Française. Z awangardy przeszła do klasyki. Becketta reżyserowałem później tylko raz, już w Ameryce – „Końcówkę”, jako gorzką opowieść o sobie samym (końcówka...). Tylko raz także reżyserowałem Ionesco, „Nosorożca,” też już w Ameryce – ta sztuka była metaforą totalitaryzmu, o którym miałem wiele do powiedzenia.

        Wariant teatru absurdu napotkałem później w Różewiczu. Ale sądziłem, że on, na najgłębszym poziomie swej twórczości, szukał Boga. Ja zaś w moich inscenizacjach jego dramatów wydobywałem ich ukryty, a przecież żarliwy optymizm; mówiono nawet, że dopisuję Różewiczowi optymistyczne zakończenia do jego sztuk – nie dopisywałem, raczej wynajdowałem, wydobywałem ten optymizm spod warstw śmieci i ruin współczesnej kultury.

        W Teatrze Châtelet byłem na „L’Histoire de Vasco” Georges’a Schehadé, w inscenizacji i z rolą główną Jeana-Louisa Barraulta. Zachwyciła mnie ta sztuka – poetycka, delikatna, tkana jakby pajęczyną. Była to całkowicie nierealistyczna, ale też nie absurdalna, opowieść o wielkiej miłości małego, przeciętnego, zwykłego człowieka, o miłości zniszczonej przez wojnę. Po powrocie do kraju miałem ją przetłumaczyć i została wystawiona pod tytułem „Historia fryzjera Vasco” w Teatrze Współczesnym w Warszawie w 1961 r. w reżyserii Jerzego Kreczmara w cudownych, malarskich dekoracjach Piotra Potworowskiego.

Oglądałem festiwalowe przedstawienie Bim-Bomu – poetyckie, lekkie, wyobraźniowe, a przy tym w większej części zrozumiałe dla francuskojęzycznej publiczności bez rozumienia słów. Widzowie byli oczarowani. Ja wraz z nimi. Poznałem się z gwiazdami Bim-Bomu, Zbyszkiem Cybulskim, Bogusiem Kobielą, oraz z ich paryskim kolegą Romkiem Polańskim.

        Uroczyste zakończenie festiwalu odbyło się w École des Baux-Arts. Jakieś krótkie, dowcipne przemówienie. Stół bankietowy, zastawiony zresztą bardzo skromnie. Do picia była oranżada, czy też lemoniada – żółtawy płyn z bąbelkami. Wypiłem kilka szklaneczek plastikowych (to była dla mnie też nowość) tej lemoniady. Posmakowało mi. Chodziłem po salach akademii, oglądając rzeźby i obrazy. Tam też stały stoły z lemoniadą. Podchodziłem do każdego i wychylałem szklaneczkę. Przy jednym spotkałem się z jakimś kolegą z  Bim-Bomu.

        „Dobra ta lemoniadka, co?” – zagadałem do niego. „Toż to jest szampan!” – powiedział z poczuciem wyższości bywalca. Najwidoczniej bywał już w wielkim świecie. Więc piłem szampana! Po raz pierwszy w życiu. Niesamowite.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.