Najwięcej czasu, wysiłku i uwagi wymagały ode mnie studia polonistyczne. Miałem dużo zajęć obowiązkowych i obowiązkowych lektur, masę czytania i niemało też pisania. Studia miały bezdyskusyjne pierwszeństwo, ale na drugim miejscu pojawił się teatr. Musiałem odciąć jedno z dotychczasowych zainteresowań, pochłaniających przy tym bardzo wiele czasu: sport. Bo stanąłem wtedy przed wyborem: albo treningi lekkoatletyczne, albo próby. Po prostu nie dało się tego pogodzić w czasie. Zrezygnowałem z treningów. Pożegnałem się z marzeniem o olimpiadzie w Rzymie, o złotym medalu w biegu na 110 m przez płotki. Już go nigdy nie zdobędę. W moim życiu zanikł więc wątek czynnego uprawiania sportu.
Rozrósł się za to wątek turystyczny, w tym, zwłaszcza pływanie kajakiem. Ale to tylko w lecie. Tygodnie wiosłowania podtrzymywały moją formę fizyczną. Pływałem samotnie oraz jako przewodnik albo kierownik spływów, prowadząc nawet bardzo duże grupy PTTK (Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze), po kilkadziesiąt kajaków. Wybierałem się też kilka razy po prostu bez innego celu jak płynięcie. Niebo nad głową. Woda dookoła. Ziemia godzinami niedotykana. Ogień – tylko płomyk maszynki pod menażką. Dużo czasu na myślenie, modlitwę. Przyznaję – wyznaję: byłem samotnikiem. I pozostałem samotnikiem. Lubiłem samotność. Dobrze się czułem sam. To się we mnie tak ułożyło już w dzieciństwie, w Milechowach, gdy byłem jedynym chłopcem w licznej rodzinie. Więc sam spływałem Pisą z Pisza do Narwi, Bugu i aż do Wisły pod Nowym Dworem Mazowieckim; Wartą z Poznania w dół, do Wronek – stryj Jerzy już tam wtedy nie siedział w więzieniu, którego ogrom było dobrze widać z rzeki; Wisłą – po prostu pod prąd w górę rzeki, nocleg pod gołym niebem i powrót, już łatwy, z prądem; z Warszawy do Płocka, około 140 kilometrów, które przepłynąłem w jeden, bardzo długi dzień, od świtu do nocy, a wróciłem do Warszawy statkiem rzecznym, na który wtaszczyłem mój kajak.
Miałem na wodzie wiele różnych przygód. I jakże wiele razy mokłem godzinami na kajaku w deszczu. Woda dookoła, woda pod stopami w przeciekającym, dykcianym kajaku, woda z góry, deszcz zacinający w twarz. I nigdzie schronienia, aż na wieczornym biwaku, a tam, rzecz najgorsza – rozbijanie namiotu w deszczu, i jeszcze gorsza – składanie namiotu w deszczu następnego dnia rano; choć zasadą było nie składać mokrego namiotu, ale gdy już koniecznie było trzeba, to się wtedy namiotu nie rolowało i pakowało, boby zaczął przy następnym rozstawieniu przeciekać, tylko układało się namiot na dziobie kajaka, skąd wiatr starał się go porwać.
Gdy przestałem chodzić do pracy na budowie na szóstą rano, z wstawaniem kwadrans po piątej, na to miejsce wszedł inny – dobrowolnie przyjęty – obowiązek: wstawałem o tej samej porze i szedłem na szóstą do pobliskiego kościoła księży pallotynów na poranną Mszę świętą. W tym okresie życia pojawił się też różaniec, na razie tylko jeden dziesiątek dziennie. Potem się rozrósł.
Od jesieni 1954 r. świadomie i usilnie skoncentrowałem się na studiach. Ale niebawem pojawiła się pociągająca dystrakcja. Na tablicy ogłoszeń w Collegium Minus pojawiła się kartka: ZSP (Związek Studentów Polskich) ogłasza „nabór” chętnych do wzięcia udziału w przedstawieniu sztuki Kazimierza Korcellego „Dom na Twardej”. Nie znałem tej sztuki, ale zgłosiłem się natychmiast. Potem ją przeczytałem i bardzo się zmartwiłem: była paskudna, zła, kłamliwa, propagandowa – o powstaniu tzw. Krajowej Rady Narodowej z Bierutem na czele, w czasie zebrania działaczy komunistycznych w mieszkaniu przy ulicy Twardej w Warszawie, w noc sylwestrową na przełomie 1943 i 1944 r. KRN była sowiecką dywersją wobec legalnych, działających w podziemiu, władz polskich, w tym Rady Jedności Narodowej, której ostatnim przewodniczącym był stryj Jerzy. Pomyślałem, że ja w tym „Domu na Twardej” grać nie mogę. Ale postanowiłem pójść na ów „nabór”, aby zobaczyć, jak to się odbywa. Dziś mówi się w Polsce, acz nie po polsku, „casting”; w Ameryce to się nazywa „auditions”, „przesłuchania”.
W sali na uniwersytecie zebrało się kilkadziesiąt osób. Przyszedł, przedstawiony jako reżyser „Domu na Twardej”, aktor Henryk Drygalski. Duża głowa, rogowe okulary, wydatne rysy twarzy, jakaś ponurość wejrzenia, głęboki głos. Znałem go już ze sceny Teatru Polskiego. Grał trzeciorzędne role. Potem był dobrym i wziętym lektorem w radio, reżyserem w teatrze telewizji. Miałem się z nim zetknąć ponownie w latach 60., gdy zajmował ważne stanowisko w Telewizji Polskiej w Warszawie, jako kierownik działu obsad (nie pamiętam dokładnej nazwy tego działu) – w każdym razie, jako dysponent ról i, co za tym idzie, pieniędzy; miał wielką władzę. Drygalski kazał wszystkim czytać krótkie fragmenty sztuki. Po paru dniach na tablicy ogłoszeń ukazała się obsada „Domu na Twardej”. Mnie w niej na szczęście nie było.
Jednak, ponieważ nieobsadzonych, a chętnych, znalazło się wielu, ZSP postanowiło przygotować drugie przedstawienie, aby dać szansę tym odrzuconym, gorszym. Ogłoszono „nabór” do „Wieczoru trzech króli” Williama Szekspira w reżyserii Ireneusza Kanickiego. I jego znałem ze sceny, z przedstawień poznańskiego Teatru Satyry. Był młody, uśmiechnięty, wręcz rozdokazywany. Dla niego także musieliśmy czytać kawałki sztuki. Potem zapytał – „Kto z obecnych tu mężczyzn śpiewa”. Podniosłem rękę. „No to zaśpiewaj mi coś”. Zaśpiewałem początek „Płonie ognisko”. Śpiewało jeszcze kilku kolegów. Po paru dniach ukazała się obsada. Byłem na liście jako „Feste”.
Zaraz na pierwszej próbie Kanicki wyjaśnił mi, że Feste to postać szekspirowskiego błazna-filozofa, a przy tym, że ten błazen śpiewa, a ja śpiewam nieźle, więc mnie obsadził w tej roli. I rzeczywiście, Feste jest myślicielem i artystą. Do dziś pamiętam ten refleksyjny dialog: Błazen zaśpiewał Księciu Orsino smutną piosenkę „Witaj śmierci, ukój serce...”. Książę wynagrodził sakiewką jego, jak powiedział, „trud” śpiewania. Feste podziękował i powiedział: „Żaden trud, panie, w śpiewaniu znajduję przyjemność”. Orsino na to: „Masz więc za przyjemność”. A Feste: „A słusznie, panie, i za przyjemność płaci się później lub wcześniej”. Posługiwaliśmy się pięknym przekładem Stanisława Dygata, którego miałem poznać osobiście parę lat później. Wykorzystywaliśmy muzykę wybitnego kompozytora Tadeusza Szeligowskiego. Była łagodna, nostalgiczna, melodyjna, świetnie mi się ją śpiewało.
Premiera „Wieczoru trzech króli” odbyła się na wiosnę 1955 r., została zagrana w Teatrze Nowym. Pamiętam moje pierwsze wejście na scenę. Wbiega Maria. Ja za nią. Mówię swoją pierwszą kwestię. I nagle cała sala wybucha głośnym śmiechem. W pierwszej chwili pomyślałem, że zrobiłem coś głupiego, że mi się broda odkleiła, że mi spodnie opadają, czy co. Ludzie śmieją się ze mnie! Pamiętam tę falę gorąca i przerażenia. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że powiedziałem dowcip napisany przez Szekspira. I dlatego widzowie się roześmieli. Nie ze mnie, tylko z tego, co powiedziałem. Groza. I potęga aktorstwa. Widowisko bardzo się udało. Było ze dwadzieścia powtórzeń.
Na wiosnę każdego roku odbywał się w Poznaniu konkurs przedstawień przygotowanych przez studentów na wszystkich uczelniach miasta. Z Uniwersytetu zgłoszono „Dom na Twardej” i nasz „Wieczór trzech króli”. Łącznie konkurs obejmował kilkanaście przedstawień. I tak się stało, że dostaliśmy pierwszą nagrodę – my, ci gorsi i odrzuceni, bo przecież w „Domu na Twardej”, grali ci lepsi, obsadzeni w czasie pierwszego „naboru”. Byliśmy sami tym ogromnie zaskoczeni. Jako zwycięzcy konkursu w Poznaniu, zakwalifikowaliśmy się do ogólnopolskiego, finałowego konkursu Festiwalu Teatrów Studenckich, który miał się odbyć w Toruniu. Zagraliśmy na scenie teatru Baj Pomorski, jako ostatni zespół biorący udział w festiwalu. Reakcja publiczności była bardzo żywa. I nazajutrz okazało się, że nasz „Wieczór” został zwycięzcą całego Festiwalu. Otrzymaliśmy „pierwszą nagrodę z wyróżnieniem”. Najwyższą.
To był punkt zwrotny, a może raczej przejazd przez zwrotnicę, która skierowała mnie definitywnie na tor biegnący ku teatrowi.
Sukces w Toruniu umożliwił utworzenie Studenckiego Teatru Dramatycznego na Uniwersytecie Poznańskim na jesieni 1956 r. Zostałem jego „kierownikiem artystycznym”. Przygotowywaliśmy kolejne przedstawienia. Najpierw „Godiwę” Leopolda Staffa, którą podsunął mi profesor Lesław Eustachiewicz, wykładowca i znakomity znawca historii dramatu. Patrząc wstecz, myślę, że ten wybór zapowiedział i zapoczątkował kilka wątków, które określiły moją dalszą teatralną pracę: „Godiwa” to dramat poetycki, symboliczny, całkowicie nierealistyczny. Sytuuje się w wysublimowanych, ponadczasowych, uniwersalnych rejonach marzenia, artystycznej dyskusji o sztuce, o prawdzie przeżycia. „Godiwą” odcinaliśmy się wyraziście od pokutującego jeszcze wciąż socrealizmu, od narzucanych teatrowi funkcji propagandowych.
Ponownie reżyserował Kanicki. Na scenografię rozpisaliśmy konkurs wśród studentów Akademii Sztuk Pięknych z poważną nagrodą finansową. Powołaliśmy jury. Był w nim jakiś profesor Akademii, plastycy, scenografowie, no i ja, jako szef teatru. Traktowaliśmy to bardzo poważnie. Konkurs wygrali Czesław Kowalski i jego żona Bogusia Michałowska. Zaproponowali dekoracje kubistyczne, złożone z białych pylonów umownej architektury pałacu i miasta, oraz nierealistycznego drzewa w ostatnim akcie. W jakiś czas po ukończeniu Akademii, Kowalscy stali się szeroko znani w kraju. Zaprojektowali – wymyślili tanie, funkcjonalne i niezmiernie użyteczne meble do małych mieszkań blokowych. Były to tzw. meblościanki, składane z osobnych segmentów, możliwych do różnorodnego zestawiania.
Hanka Krupianka grała Godiwę, ja – zakochanego w niej Grajka. Pokazaliśmy nasze przedstawienie w Warszawie, na scenie Teatru Ateneum, znów na Ogólnopolskim Festiwalu Studenckich Teatrów Dramatycznych, który ponownie wygraliśmy. Jakoś liczyliśmy się w środowisku młodego teatru. Wtedy też okazało się, że to, co robimy w STD, i to, co ja preferuję, jest całkowicie różne od politycznych, doraźnych, zadziornych, kabaretowych składanek przygotowywanych w tym samym czasie w Warszawskim STS (Studencki Teatr Satyryków) czy gdańskim Bim-Bomie; STS wypowiadał się przy tym wprost, na ile mógł się przebić przez cenzurę, a Bim-Bom posługiwał się metaforą, poetyckim skrótem.
Następnym po „Godiwie” przedstawieniem STD był „Tamten brzeg” Suttona Vane’a. To sztuka o „życiu po życiu”. Piękna, tajemnicza, trudna aktorsko. Była kiedyś niezwykłym wydarzeniem teatralnym w reżyserii Juliusza Osterwy, który zainscenizował rzecz na rzeczywistym statku płynącym po Wiśle. Widzowie wsiadali na statek wieczorem na przystani w Warszawie. Statek płynął w górę rzeki, w stronę Kazimierza. Wśród widzów pojawiali się aktorzy i rozgrywali kolejne sceny w różnych pomieszczeniach statku, zmieszani z widzami. My graliśmy na scenie, ale wybór tej sztuki był dla mnie podróżą do źródeł – szukałem inspiracji w dziełach, pismach, nauczaniu Osterwy.
Już byłem po drugim roku studiów i już postawiłem pierwsze wyraźne kroki ku teatrowi, gdy w roku 1956 r. w dokonało się w czerwcu „Poznańskie Powstanie”, krwawa konfrontacja robotników i młodzieży Poznania z reżimem komunistycznym, określana w oficjalnej prasie eufemistycznie „wypadki poznańskie”. Grzegorz zrobił o nim film dokumentalny. Było to rzeczywiście powstanie przeciwko komunistycznej władzy. Padły dziesiątki zabitych, były setki rannych, aresztowanych, represjonowanych. Premier Cyrankiewicz, w reakcji na wydarzenia, zapowiedział, że władza „odrąbie” każdą rękę, która się na nią podniesie.
Ja, mimo że mieszkałem i studiowałem wtedy w Poznaniu – w Poznaniu w czerwcu 1956 r. nie byłem i nie wziąłem udziału w Powstaniu. Już wyjechałem na wakacje i prowadziłem spływ kajakowy na Wiśle. Wróciłem w październiku do miasta wciąż rozdygotanego, w żałobie, w gniewie. Dowiadywałem się szczegółów tego, co się stało, z rozmów z kolegami. Jeden z nich, Zenon Bosacki, bardzo mi wtedy bliski, brał osobisty i bezpośredni udział w walkach powstańczych. I zaraz potem wybuchł „Październik”.
Pamiętam pierwszy wielki wiec na placu przed uniwersytetem. Był jakoś ogłoszony, bo przed wyznaczoną godziną wieczorną zebrało się masę ludzi. Poznań miał wtedy około trzystu tysięcy mieszkańców. Policzono, że na tym wiecu było przeszło sto tysięcy. Przypadkowo znalazłem się niedaleko wejścia do Collegium Minus. I nagle na chodniku ukazała się niewielka grupa ludzi idących szybkim krokiem ku drzwiom. Niektóre twarze były znane z gazet: Loga-Sowiński w grubych okularach, generał Frey-Bielecki z wężykiem na czapce, I sekretarz partii w Poznaniu, Izydorczyk. A więc to byli ludzie, którzy za chwilę mieli ukazać się na wiecowej trybunie. Wiedziony jakimś odruchem dołączyłem do nich. Doszliśmy do drzwi. Otworzył znany mi portier. Znał mnie, bowiem często odbywaliśmy próby na uniwersytecie. Wpuścił mnie z innymi. Poszliśmy schodami do auli. Było z niej wyjście na wielki balkon od frontu gmachu. Weszliśmy. Ja, oczywiście, trzymałem się z tyłu.
Niesamowita reakcja tłumu. Bo tam w dole był ogromny tłum – czerniał na placu, sięgał aż do krańca widoczności na ulicy św. Marcina, wylewał się w boczne ulice. Gdy tylko grupa „kierownictwa” pojawiła się na balkonie, rozległy się głośne krzyki, skandowane oklaski, przeraźliwe wycia, gwizdy. Gdy do mikrofonu zaczęli podchodzić ludzie Gomułki, poczynając od Logi-Sowińskiego, tłum to cichł, to klaskał, to skandował „Wies-ław-Wies-ław”. Gdy chciał przemówić Izydorczyk – został wygwizdany, zabuczany, ludzie nie dali mu mówić. To było dla mnie rewelacyjne odkrycie: potęgi tłumu, rządów tłumu.
Drugie, podobne przeżycie miałem, przemawiając na otwarciu juwenaliów w maju 1957 r.
Wszedłem do ich komitetu organizacyjnego jako szef „od kultury”. Miałem już za sobą pierwsze publikacje wierszy, byłem członkiem redakcji studenckiej gazety, a występy w studenckich przedstawieniach przyniosły mi pewną popularność. Wiadomość o juwenaliach rozpuszczaliśmy wśród studentów pocztą pantoflową. Podjęliśmy różne działania przygotowawcze, ale trzymaliśmy je w tajemnicy – jak na przykład druk plakatów, czy też zorganizowanie „pochodu przebierańców”, który miał stać się – i stał się – manifestacją polityczną. Chcieliśmy zadziałać z zaskoczenia. Oczywiście, liczyliśmy się z donosami, więc staraliśmy się nie ujawnić przedwcześnie szczegółów przygotowań. W przeddzień rozpoczęcia juwenaliów wydaliśmy gazetę-jednodniówkę, w której był ramowy program całej imprezy, też bez szczegółów. Zredagowałem tę jednodniówkę i, prawdę mówiąc, wypełniłem w większości tekstami mego autorstwa – podpisanymi i niepodpisanymi.
Na pochód 1 maja żaden student nie poszedł. Wszyscy szykowali się na juwenalia 3 maja. Pamiętam, jak zgromadziliśmy się późnym wieczorem 2 maja w jakiejś sali na uniwersytecie – komitet organizacyjny i kilkudziesięciu wolontariuszy gotowych do rozklejenia po całym mieście afiszy o juwenaliach. Podzieleni byli na małe grupy: jeden smaruje klejem niesionym w wiadrze mur czy szybę wystawy sklepowej, posługując się szczotką na długim kiju, drugi przylepia do niej plakat, trzeci smaruje wszystko po wierzchu klejem.
Wszystko miało być robione jak najszybciej. Czwarty ubezpiecza – w razie czego daje znak do ucieczki, albo „zagaduje” kogoś, kto się sprawą zainteresował. W razie zagrożenia – wszyscy zmykają.
Na to plakatowanie, celowo, nie postaraliśmy się o oficjalną zgodę, ani cenzury – na druk plakatu, ani władz miasta – na rozlepienie afiszy. Spodziewaliśmy się, że pozwolenia nie dostaniemy. Liczyliśmy się przy tym z represjami, ale był to ciągle czas popaździernikowy i ciągle jeszcze staraliśmy się brać sprawy w swoje ręce. Nastrój był jak przed akcją bojową. Nie było żartów. Twarze skupione. O 11 wieczorem grupy uzbrojone w wiadra, szczotki i zwoje plakatów wyruszyły w miasto. O świcie efekt był piorunujący. Cały Poznań był pokryty plakatami: Juwenalia! Od dziś święto! Oczywiście, rozdzwoniły się telefony: Kto wam pozwolił?! Ale lawina ruszyła.
Juwenalia zaczęły się od wiecu przed uniwersytetem – jak niedawne wiece październikowe 1956 roku. Było słoneczne, późne, majowe popołudnie. O ile wiece jesieni roku 56 były pełne napięcia, gwałtowne, zwiastowały przełom i same dokonywały przełomu, o tyle ten wiec wiosenny, roku 57, był pierwszym po latach wojny i komunistycznej niewoli wolnym, radosnym, spontanicznym zgromadzeniem ludowym. Zeszło się znów, jak w październiku, przeszło 100 tysięcy ludzi, może 150 tysięcy – nie tylko studentów, ale w ogóle młodzieży, robotników, którzy dołączali po zakończeniu pracy w swych zakładach, ciekawskich. Wiec był wielką manifestacją wolności.
To tam i wtedy, działając w imieniu komitetu organizacyjnego, ogłosiłem „przywileje studenckie” na czas juwenaliów – bezpłatne przejazdy komunikacją miejską, bezpłatne wydawanie piwa studentom w kilku miejscach, otwarcie wszystkich domów akademickich dla wszystkich studentów (normalnie wchodziło się tylko za okazaniem i zapisaniem legitymacji), odwołanie zajęć na wszystkich uczelniach w piątek i sobotę, i coś jeszcze, w sumie dziesięć punktów. Już po pierwszym, ogłoszonym przeze mnie „przywileju” wybuchły brawa i wiwaty tych stu tysięcy ludzi. Doprawdy – niesamowite uczucie. Potem brawa i wiwaty powtarzały się po ogłoszeniu każdego kolejnego „przywileju”. Były to w istocie rzeczy błahe, ale wtedy urastały do ogromnych symboli wolności.
Doświadczyłem poczucia całkowitej jedności z tłumem. Poczucia władzy nad tłumem. Wypowiadania tego, co myślą i czują tysiące. Wyzwalania ich entuzjazmu! To doświadczenie panowania nad tłumem było piorunujące. Tysiące ludzi reaguje oklaskami i rykiem na moje słowa! Moje!
Ale właśnie wtedy odurzony, upojony tą reakcją tłumu na moje przemówienie, postanowiłem, że nie będę tak więcej przemawiał. Nie zostanę agitatorem, politykiem. Nigdy. Takie panowanie nad tysiącami ludzi, manipulowanie ich nastrojami, wydało mi się głęboko niemoralne. Postanowiłem, że zostanę reżyserem i będę zwracał się do ludzi za pośrednictwem moich przedstawień, za pośrednictwem teatru, sztuki. Nie bezpośrednio, nie jako polityk, ale jako twórca wypowiadający się poprzez swoje dzieła.
Następnego dnia, w sobotę, głównym punktem programu był „pochód przebierańców”. Pomyślany był jako odwrotność obowiązkowych pochodów komunistycznych na 1 maja, jako ich parodia. W pochodzie mógł wziąć udział każdy, ale z góry przygotowane były różne grupy, każda po kilkadziesiąt osób. Były transparenty z jakimiś absurdalnymi hasłami, w miejsce sloganów komunistycznej propagandy, oraz z portretami Misia Puchatka, Prosiaczka i Kłapouchego, zamiast podobizn komunistycznych „przywódców”. Największe wrażenie zrobiła grupa „repatriantów” – już rozpoczęła się wtedy akcja repatriowania z sowietów polskich zesłańców, wywiezionych tam w czasie wojny. Ci „repatrianci” wyglądali okropnie: „kufajki”, twarze pokrwawione (szminką), kajdany, łańcuchy na nogach, wielu o kulach.
Po juwenaliach zostałem wezwany do ponurego gmachu Służby Bezpieczeństwa. To wokół niego toczyły się najbardziej krwawe walki w Poznańskim Powstaniu w czerwcu 1956 r. Zapamiętałem to przesłuchanie bardzo żywo, bo to było pierwsze ubeckie przesłuchanie w moim życiu na moje własne konto, a nie dlatego, że byłem synem czy bratankiem wrogów ludu.
Przesłuchanie toczyło się z rutynową, jak wiedziałem, mieszanką: obietnic i gróźb, koleżeńskich dobrych rad i brutalnego zastraszania. Byłem indagowany szczególnie o tę grupę „repatriantów”, o nazwiska, kto to był, kto ich na to namówił, kto im na to zezwolił? Odpowiadałem, że nikt ich nie namawiał, wymyślili to sami, a ponieważ byli ucharakteryzowani, to nie mogłem nikogo z nich rozpoznać. Najwyraźniej władze zostały kompletnie zaskoczone rozmiarem i charakterem juwenaliów. Tak chcieliśmy.