Wiosną rozpoczęły się przygotowania do wyborów do sejmu. Porwała mnie praca czynnego polityka. Organizowałem po wsiach zebrania, wiece, wygłaszałem na nich przemówienia. Nie trwało długo, wybrano mnie na wiceprezesa powiatowego oddziału Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Przygotowałem w swoim okręgu wybory tak, że żaden kandydat obozu rządowego, tzw. Jedynki, nie uzyskał mandatu. Stałem się bohaterem, a jednocześnie wrogiem nr 1. Rezultat był identyczny jak w Inowrocławiu. Starosta zagroził cofnięciem pomocy finansowej z budżetu sejmiku powiatowego, jeśli burmistrz mi nie wymówi pracy. Burmistrz nie musiał tego czynić, ponieważ ja już przedtem zakomunikowałem, iż otrzymałem powołanie do odbycia jednorocznej służby wojskowej w Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu. Jak widzimy, po majowym przewrocie piłsudczycy wszelkimi środkami nacisku próbowali posadzać na wszystkich stanowiskach ludzi sobie poddanych.
Na swoje miejsce zaprotegowałem znanego nam już Józefa Duczmala, który akurat otrzymał dyplom filologa klasycznego. Pozostawiłem całe umeblowane mieszkanie wraz z pościelą w prezencie, zabierając tylko zbiór książek, który wzrósł niepomiernie. Każda ukazująca się nowość z mnie interesujących dziedzin znalazła się na półkach mojej biblioteki. To był już wielki skarb, niewielu mogło się poszczycić takim zbiorem. Jak już wspomniałem, moi siostrzeńcy złożyli całą bibliotekę w prezencie gimnazjum ostrowskiemu. Trafiła we właściwe ręce. Mnie pozostały jedynie słowniki i dramaty greckie, które w latach trzydziestych pożyczyłem Leonowi Kucharczykowi, który w Warszawie zaczął studia filologiczne. W ten sposób uratowały się w roku 1944, gdyż mieszkanie Kucharczyków nie zostało ani spalone, ani obrabowane, jak nasze.
Szybko żegnam Pyzdry, nie zostawiając żadnego zakochanego serca ani zawiedzionej miłości. Łucja pozostaje jedyną. Dobrze mi z tą miłością – nie pociągają mnie inne niewiasty, mam stały spokój wewnętrzny. Wiem, że 100 km stąd jest ktoś, kto o mnie myśli, dobrze mi życzy, kocha mnie i tęskni do mnie. Za kilka tygodni będziemy bliżej siebie.
Wakacje znów spędzam w Antoninie. Przyjechał też brat Janek, który po uzyskaniu dyplomu magistra nauk ekonomicznych w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, objął stanowisko profesora tych przedmiotów w gimnazjum handlowym w Brześciu nad Bugiem. Teraz obaj z Ojcem namawiają mnie, bym po wojsku podjął studia też w Szkole Głównej Handlowej lub na Uniwersytecie Warszawskim. Janek zamierza za rok, po dobrym opanowaniu języka francuskiego, pojechać na dalsze studia do Belgii – na uniwersytet w Liege. Ojciec będzie je finansował. Kandydat na zięcia jest geodetą, nic nie wskazuje na to, aby mógł objąć po teściu ten wielki kombinat „produkujący pieniądze”.
Ojciec jest w rozpaczy. Widzi, że rozkręcił przedsiębiorstwo ponad wszelkie możliwości opanowania go i panowania nad nim. Potrzebne są młode siły pełne energii i zamiłowania, a na nie nie ma widoków. „Przedsiębiorstwo, mówi, spełniło swoje zadanie: wykształciłem was bez uszczuplenia zasobów, przeciwnie – powiększyły one się znacznie, chętnie będę finansował wasze dalsze studia nawet bez prowadzenia tych zakładów. Nie zamierzam drugi raz bogacić się ponad potrzeby. Gdy zdarzy się okazja, sprzedam wszystko i przeprowadzimy się do Rososzycy, żeby wreszcie spokojnie żyć. Ale chciałbym doczekać chwili, kiedy żaden z was nie będzie profesorem.
Matka cierpi na reumatyzm nóg i nie może już podołać swoim obowiązkom. Wyraźnie widać, że dręczy Ojca sytuacja obecna. Coraz częściej w spokojnych chwilach nuci ulubioną piosenkę bardzo sentymentalną: „Gdzie te plany, gdzie nadzieje – opuściły mnie. Jeden wiatr, co w polu wieje, tylko bawi mnie”.
15
Szkoła Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu
7 września rano zameldowałem się w kancelarii dowództwa Szkoły. Szybko się okazało, że jest nas kilka razy więcej, niż Szkoła może pomieścić. Jednoczesne cofnięcie odroczenia wszystkim wywołało taki bałagan we wszystkich podchorążówkach, że przez kilka dni żadna z nich nie była w stanie rozpocząć normalnych zajęć. Zaszła konieczność powołania kilku nowych szkół podchorążych, z wyjątkiem podchorążówek kawalerii. Tu w Grudziądzu już następnego dnia przystąpiono do egzaminu z konnej jazdy. Chodziło o to, by się pozbyć nadmiaru kandydatów.
W Grudziądzu koncentrowało się wyszkolenie jeździeckie kawalerii –podstawowe w Szkole Podchorążych, a ściślej – w szkołach podchorążych, bo była Szkoła Podchorążych Kawalerii dla kandydatów na oficerów służby stałej – dwuletnia, a później trzyletnia, oraz Szkoła Podchorążych Rezerwy Kawalerii. Ponadto była w Grudziądzu Szkoła Podoficerów Zawodowych Kawalerii.
Czołowym i nadrzędnym ośrodkiem sportu konnego było Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Szczególnie uzdolnieni oficerowie w sporcie konnym kierowani byli na Oficerski Kurs Instruktorów Jazdy Konnej w Centrum Wyszkolenia Kawalerii, skąd po roku część najzdolniejszych przechodziła na Wyższy Kurs Instruktorów Jazdy Konnej. Absolwenci tych kursów obejmowali w pułkach i dywizjonach funkcje instruktorów jazdy.
Powiedziałem „dywizjonach”, a zatem w artylerii. Otóż w Wojsku Polskim II Rzeczypospolitej istniało 40 pułków kawalerii (3 – szwoleżerów, 27 – ułanów i 10 – strzelców konnych), 3 grupy kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza, tzw. KOP, oraz 11 dywizjonów artylerii konnej. Do broni konnej zaliczano także artylerię ciężką (10 pułków), artylerię lekką (31 pułków i 1 dywizjon) oraz 10 dywizjonów taborów.
Część podoficerów wykazujących specjalne uzdolnienia do jazdy i zamiłowanie do pracy z koniem kierowana była na 10-miesięczny Podoficerski Kurs Ujeżdżaczy do Centrum Wyszkolenia Kawalerii.
Absolwenci tego kursu otrzymywali w pułkach funkcje ujeżdżaczy remontów (konie świeżo zakupione dla wojska).
15 października wzywają mnie do Kancelarii. Jest telefon z domu, dzwoni siostra Jadzia, że dziś, w dniu jej imienin, odbywają się zaręczyny z Czesiem Nowakiem – geodetą. Złożyłem życzenia i gratulacje. Po niej odezwała się Matka i komunikuje, że jest nabywca na Antonin – chce go kupić, jak stoi. Gotów jest zapłacić 130.000 zł. Przejąłby też dzierżawę Kociemby i nabył część inwentarza. Ojciec chce znać przed zawarciem umowy moją opinię. Zgadzam się z zastrzeżeniem, że zabieramy do Rososzycy kasztanki z uprzężą i siodłami, powózkę i dokard. Odetchnąłem. Wreszcie spokojny żywot w Rososzycy.
Na skutek coraz częstszego ukazywania się w prasie zagranicznej, przede wszystkim angielskiej, artykułów na temat wysuwanych przez Niemcy propozycji zmian granicy między Polską a Rzeszą, a nawet prób Foreign Office nakłonienia Polski do omówienia polubownego na zasadzie porozumienia z Rzeszą ratyfikacji granic wschodnich, a mianowicie, jak donoszą z Londynu, przyznanie Niemcom Pomorza Gdańskiego w zamian za ofiarowanie Polsce dostępu do morza przez Kłajpedę i Połągę – minister spraw wojskowych zaczął myśleć – trochę późno i niekonsekwentnie – o zmianach uzbrojenia armii, w pierwszym rzędzie o zmechanizowaniu, następnie o zmotoryzowaniu.
Wyszedł rozkaz ministra utworzenia od 1 grudnia 1928 r. w kilku szkołach podchorążych piechoty kompanii broni mechanicznych. Do tych kompanii wszystkie szkoły podchorążych piechoty i kawalerii powinny skierować po 10 podchorążych, o ile możności w pierwszej kolejności tych, którzy brali udział w powstaniach czy wojnie w 1920 roku. Prawdopodobnie chodziło o starszych i doświadczonych, którzy by mogli wnieść swoje doświadczenie bojowe do organizacji przyszłych jednostek nowej broni. W Grudziądzu znalazło się takich raptem siedmiu, między innymi ja. Wszystkie starania o pozostanie w kawalerii nie odniosły skutku.
1 grudnia nasza siódemka uzupełniona trzema jeszcze towarzyszami bez wojennej przeszłości jechała do Szkoły Podchorążych Piechoty w Śremie, przy której formowano taką kompanię. Kompania liczyła 5 plutonów, każdy pluton 3 drużyny po 10 podchorążych. Do tego dochodziło 16 wozaków – luzaków, tyleż wózków z ciężkimi karabinami maszynowymi typu Maxim, 1 kawaleryjska taczanka z ckm przeciwlotniczym i 20 koni (do taczanki zakładano 4 konie). Oprócz maximów były francuskie karabiny maszynowe typu Hotchkiss, moździerze typ Stockes-Brandt kal. 81 mm polskiej produkcji, którego zasięg przekraczał 3 km, a waga pocisku wynosiła 13,75 kg. W ostatnim okresie są ćwiczenia z działem towarzyszącym piechocie – wz. 02-26 kal. 75mm, oraz ćwiczenia bojowe w czołgach i tankietkach – to już na manewrach.
Szkolenie jest bardzo ciekawe, nie ma tu ganiania po polu, ćwiczenia równego kroku, jest bardzo dużo wykładów. Jako starszy strzelec, jestem zwolniony z wszelkich prac porządkowych.
Kilku z nas posiada dyplom wyższej uczelni: Antek Czarnocki – adwokat, Władek Michałowicz – polonista (poznaliśmy go w Kobylogórze u proboszcza, gdy żegnaliśmy 12 pp, idąc do cywila po skończeniu powstania wielkopolskiego), Józio Prus-Głowacki – adwokat, Jan Hulewicz – asesor Prokuratorii Generalnej, Leon Wojciechowski – inżynier rolnik, i ja. Nasza szóstka stanowi jakby elitę kompanii. Jesteśmy z kilkoma młodszymi oficerami po imieniu, razem bywamy na dansingach, w kawiarniach, razem polujemy. Atrakcją Szkoły jest kilkudziesięcioosobowy chór, którym dyryguje kolega Kreutzinger, absolwent Wydziału Muzykologii Uniwersytetu Poznańskiego, do którego też należę. Śpiew chóralny zawsze mnie pociągał.
W okolicy Śremu jest wiele majątków, na których bywałem w czasach studenckich. Najczęściej w Manieczkach u Prus-Głowackich. Edzio Głowacki jest z tej samej korporacji „Posnania” co i ja. Jest współwłaścicielem z dwoma braćmi kawalerami Manieczek.
Tradycyjnie Edzio zapraszał w listopadzie całą korporację („barawiarzy bez fuksów”) do Manieczek na imieniny. Przy tej okazji zjeżdżali się też młodzi z innych majątków. Grono znajomych się poszerzało. Mój brat cioteczny, Edward Wilgocki, miał sympatię na majątku Kotowo, dokąd od czasu do czasu, a najczęściej w karnawale, jeździłem z nim na zabawy. Wuj mój, Tomasz Wilgocki, brat stryjeczny mojej Matki, był dyrektorem klucza Mechlin z folwarkami, i tam czasem zaglądałem. Przyjacielem i rówieśnikiem Edzia był Kazio Krzysztoporski, syn sąsiada z Pokrzywnicy, graniczącej z Manieczkami, obecny adiutant naszej podchorążówki. Tak że życie płynęło przyjemnie, rozrywek było aż za wiele. Byliśmy młodzi, weseli, nie ułomki, raczej przystojni, córek – kandydatek do zamążpójścia, nie brakowało, więc zaproszenia na kawki z tańcami przychodziły bardzo często. Nie można się było nudzić.
Ale był też bardzo ciężki miesiąc. W pierwszych dniach stycznia zaczął padać śnieg, i to bez przerwy, dzień i noc. Równocześnie z dnia na dzień spadała temperatura. W końcu nastały syberyjskie mrozy. Zamarzła Warta, śnieg zasypał drogi, tory kolejowe, ustał wszelki ruch – przestały kursować autobusy i pociągi, ustał dowóz do miasta. Przestały działać wodociągi i kanalizacja. Temperatura utrzymuje się stale na poziomie minus 40 Celsjusza. Katastrofa. 1000 chłopa na maleńkim skrawku terenu. Po kilku dniach nie ma grama węgla do ogrzewania pomieszczeń. Wszystko, co jeszcze jest, zostaje przeznaczone dla kuchni. Na dziedzińcu stanęły latryny, każdy, co tylko miał w szafce z bielizny, nakłada na siebie. Rano otrzymuje każdy menażkę kawy – do śniadania, umycia i ogolenia się. Wszyscy mamy nogi i uszy odmrożone. Nastają obiady bezmięsne. Na obiad jednego dnia kartofle z kapustą, drugiego dnia kapusta z kartoflami, a trzeciego dnia kartofle i kapusta. Do obiadu podwójna porcja chleba. W mąkę, cukier, kasze, papierosy miasto jest bogate i nie ma ograniczeń. Dobre i to. Oczywiście o ćwiczeniach nie ma mowy. Wszystko sprowadza się do wykładów. Co pół godziny przerwa na rozgrzanie się.
Tak trwa przez 3 tygodnie. Około 14 stycznia temperatura zaczyna się podnosić. Śnieg ustał zupełnie. 19 stycznia jest już minus 21 C, po dalszych kilku dniach minus 16. Przed końcem stycznia śnieg zaczął tajać pod działaniem promieni słonecznych. Powoli życie w koszarach wracało do normy. Zaczęło się odrabianie zaległości w ćwiczeniach polowych.
Od 1 do 15 czerwca kompania brała udział w manewrach dużych związków taktycznych – dywizji. Po manewrach egzaminy. Z siódmą lokatą z szarżą sierżanta podchorążego skierowany zostałem jako jedyny z kompanii do 55. Pułku Piechoty w Lesznie. Kompania ckmów posiadała tylko jednego oficera – w randze porucznika. Toteż, gdy zaczęli się meldować powołani na przeszkolenie rezerwiści – cekaemiści, zostałem dowódcą kompanii rezerwistów.
Próbowałem wtłoczyć w te przeważnie chłopskie mózgownice najpotrzebniejsze wiadomości. Traktowałem ich tak jak uczniów w szkole. Nie prowadziłem żadnej musztry, nie ganiałem ich po placu ćwiczeń, nie kazałem im się czołgać, żadnego padnij-powstań. Wokół ustawionego cekaemu zgromadzona kompania słuchała na siedząco wykładu, kto nie rozumiał, to się zapytał, ja im opowiadałem, jak to jest na froncie, jakie zadanie spełnia drużyna i każdy poszczególny cekaem, itd.
Kiedyś przyjechał na inspekcję porucznik Karaś. Zastał nas w takim niewojskowym nieładzie. Przy kolacji w kasynie oficerskim zaczął mnie pouczać, jak takie ćwiczenie powinno wyglądać, że zawsze i wszędzie musi być widać dyscyplinę wojskową. Doszło do scysji, powiedziałem mu, że pruskim kapralem nigdy nie będę. Obraził się.
Następnego dnia do obiadu przysiadłem się do moich kolegów i komilitonów korporacyjnych, oficerów lekarzy rezerwy, których powołano do służby na okres urlopów oficerów lekarzy służby zawodowej. Podczas rozmowy wspomniałem o wczorajszym incydencie ze swoim dowódcą. Kolega Głowacki, po wojnie profesor Akademii Medycznej w Katowicach, zapytał mnie, czy koniecznie chcę zostać oficerem, bo jeśli nie, to mam się jutro zgłosić jako chory, przyjść do niego, a on mnie skieruje na komisję lekarską do Poznania. Tam są na zastępstwie nasi koledzy. Zgłosisz się u Jessego i Andrzej ci to załatwi. Tak się też stało. Otrzymałem kategorię „C”. Po dwóch dniach byłem w cywilu.
Mam przed sobą półtora miesiąca wakacji. Liczę na to, że w najbliższych dniach otrzymam odpowiedź z Kuratorium Szkolnego z Brześcia nad Bugiem, dokąd ze Śremu wysłałem ofertę objęcia na Polesiu posady nauczyciela, nawet w szkole powszechnej, jeśli nie ma szkole średniej. Tyle się naczytałem w „Łowcu Polskim” o tej jedynej w Europie krainie, przez którą przelatują miliony ptactwa wodnego z południa na północ, z zachodu na wschód i odwrotnie. Tam właśnie krzyżują się ich drogi. Tyle ciekawych rzeczy naopowiadał mi kolega kompanijny Leon Wojciechowski, który tam był inżynierem rolnictwa i który najprawdopodobniej wróci na swoje stanowisko po wojsku, że postanowiłem pojechać na Polesie na rok i doświadczyć tych wzniosłych wzruszeń myśliwskich.
Swoim nagłym i niespodziewanym powrotem z wojska zaskoczyłem Rodziców. Ojciec znowu siedzi w swoim fotelu przy biurku, czyta gazety, Matka w ogrodzie przygląda się swoim pracowitym pszczółkom, zbiera i zaprawia owoce, robi soki i wina, nawet Marysia, jedyna teraz z Idzim, niewiele ma pracy. Wreszcie wszyscy mają prawdziwy odpoczynek po ciężkiej pracy w Antoninie czy Kociembie.
W domu czekał już list z Kuratorium. Proponują posadę nauczyciela łaciny w Sarnach. Wyciągam atlas i szukam tych Sarn. Gdzieś pod Sarnami pracował Wojciechowski, jeśli wróci, będę miał w pobliżu przyjaciela. Zaczynam studiować historię Polesia, Białorusi Zachodniej, Wołynia. Z tych wiadomości i cyfr wynika, że to wcale nie kraj na końcu świata. Nie zamierzam tam siedzieć lata całe. Zobaczę, popoluję rok i wrócę. Wyjazd traktuję jako jeszcze jedną przygodę. Coraz częściej wydaje mi się, że mój zawód pedagoga jest zajęciem ubocznym, chociaż wykonuję go sumiennie, solidnie i z zamiłowaniem. Jestem z natury człowiekiem bardzo żywym, pełnym energii, potrzebuję dużo ruchu i zmęczenia fizycznego, a tego nie dostarcza mi nauka w szkole, nie wypełnia mi całego dnia. Tego wszystkiego dostarcza mi myślistwo. Poza tym jestem typem pewnego odludka – lubię być na spacerach sam ze swoimi myślami, rozważaniami, nie widzieć i nie spotykać ludzi – zawsze o czymś myślę, rozwiązuję jakiś problem, planuję – nawet program na dzień następny, a ludzie w tym przeszkadzają. Takim byłem i pozostałem przez całe życie.
Na tydzień wpadam do Inowrocławia. Z hotelu „Pod Basztą” robię wypady do Kaźmierczaków, do Puzynów, Podlaczewskich i Brzeskich, gdzie Zosia organizuje spotkania z „Piątką”, zawsze jednakowo miłą. Mam obiecaną randkę z Łucją w Poznaniu. Miłość nasza nawet o jeden stopień nie ostygła, co tydzień w jedną i drugą stronę leci list z gorącymi całusami i zapewnieniem, że nic się nie zmieniło i nie zmieni.
16
Polesie – Sarny – Wołyń
28 sierpnia żegnam się z Rodzicami, Marysią i Idzim, i wyruszam w dalekie, nieznane, zupełnie inne od dotychczas spotykanych połaci kraju. Zamierzam popołudnie i jutrzejszy dzień – do odjazdu pociągu – poświęcić na zwiedzenie Warszawy i poczynienie zakupów, związanych z warunkami polowań po wodach i bagnach.
Jaki powinien być ekwipunek, miałem spisany na podstawie wiadomości z „Łowca Polskiego”: buty rybackie z cholewami do pasa, buty gumowe z cholewami, nieprzemakalna kurtka myśliwska, różnego rodzaju naboje, obuwie z cholewką na spacery i inne utensylia. Z „Łowca” znałem też adresy reklamujących się firm.
Byłem oszołomiony warszawskimi sklepami i wystawami oraz ich zawartością. To jednak nie Poznań, to rzeczywiście stolica Polski. Pierwsze kroki kieruję do Warszawskiej Spółki Myśliwskiej na ul. Królewskiej 17. Na tej samej ulicy pod numerem 31 był Skład Broni i Amunicji Sawicki i Czerski, trochę dalej, przy ul. Marszałkowskiej 146, Straburzyński posiadał Skład Broni i Amunicji. Nie mogłem się na te cacka napatrzyć do syta. Kiedy u Straburzyńskiego zobaczyłem sztucer Winchester 270 i naboje do niego – z szybkością początkową 948 m/s, stanąłem przed nim i długo się zastanawiałem, czy sobie coś takiego zafundować – 800 zł, dwa dobre konie wierzchowe. Oczywiście kupiłem. Na Senatorskiej 31 w firmie Boy i Spk. nabyłem buty rybackie i gumowe oraz płaszcz nieprzemakalny, a w firmie „Leo” przy Marszałkowskiej półbuciki brązowe na „słoninie” – nowość ostatnich miesięcy, i drugie buciki z cholewką. Różnych naboi mam ponad 500 sztuk, najwięcej na ptactwo.
Tak zaopatrzony wsiadam do pociągu i o siódmej rano wysiadam w Sarnach. Oddaję bagaż na przechowanie i wchodzę do pokoju naczelnika stacji, by zasięgnąć języka na sposób szukania mieszkania. Dowiaduję się od niego, że jest taka tablica na budynku, w którym mieści się magistrat. Wiszą na niej różnego rodzaju ogłoszenia. Jeśli nie znajdę takiego ogłoszenia, radzi mi udać się na stronę poleską – po tamtej stronie torów kolejowych, gdzie w ubiegłym roku postawiono kilka nowych domków. Może ktoś wynajmie pokój.
Wyruszam najpierw na miasto w kierunku magistratu. Ulice bardzo szerokie, po bokach drewniane chodniki, żadnego bruku ani utwardzonej nawierzchni, wszędzie piasek. Domy parterowe z drewna. Ubogo to wszystko wygląda. Magistrat w podobnym, tylko trochę większym budynku. Nie znajduję ogłoszenia o wolnym pokoju do wynajęcia. Krążę po mieście. Wstępuję do sklepu spożywczego, który na wystawie ma pieczywo, jakieś pierogi, pieczoną kiełbasę i inne. Wewnątrz starszy, wysoki, barczysty, szpakowaty jegomość za ladą. Przeczytawszy na tablicy firmowej nazwisko Herman, domyśliłem się, że to Niemiec. Miałem rację. Wdałem się z nim w rozmowę i wiele się dowiedziałem o mieszkańcach i życiu w mieście. Podobnie jak naczelnik stacji radzi udać się na poleską stronę. Zapytany, gdzie można coś zjeść, prosi do pokoju za bufetem. Siadam i pożywiam się świeżą bułką z pieczoną na gorąco kiełbasą i popijam herbatą.
Po stronie poleskiej wstępuję do każdego po kolei domku. Każdy ma od strony ulicy – raczej drogi – ogródek z kwiatkami, oszkloną werandę. Domki ładnie pomalowane, wszędzie widać czystość, porządek. Przyjemnie popatrzeć. Gdzieś w połowie ulicy zatrzymuję młodą dziewczynę, która twierdzi, że w ostatnim po lewej stronie domku na pewno jest pokój, a nawet dwa, do wynajęcia. I rzeczywiście. Ładny duży pokój z wyjściem z werandy. Cena: 30 zł z opałem, herbatą rano i wieczorem. Mieszka właścicielka z czternastoletnią córką i ośmioletnim synkiem. Mąż maszynista kolejowy w warsztatach w Łucku przyjeżdża tylko na niedzielę.
Chłopiec bierze wózek i idziemy na dworzec po bagaże. Kiedy już się rozpakowałem, poukładałem rzeczy w szafie, chcę wyjść, a tu żadnych drzwi nie ma z otworem na klucz. Próbuję odgadnąć sposób zamykania domu. Nijak nie wychodzi. Ki diabeł? Zwracam się z tym do gospodyni. Zamiast odpowiedzi otrzymuję pytanie: A pan skąd? Mówię, że z Poznańskiego. To u was są złodzieje? Mówię, że nie ma, ale każdy zamyka dom na klucz, gdy wychodzi. Tu nie ma złodziei, więc po co zamki.
Nie mogę uwierzyć, ale nie mam wyjścia, i zostawiając duży majątek, udaję się do miasta. Po drodze przyglądam się innym domkom. Żaden nie ma kluczowego zamka. Przypomniało mi się wtedy, że kiedy przed I wojną światową jeździliśmy z Rodzicami do Kalisza, do wujostwa (za granicę!), czasem się zdarzyło, że nie było ich w domu, ale drzwi do willi nie były zamknięte na klucz.
Po drodze wstępuję do gimnazjum. Zastaję dyrektora i sekretarza. Melduję się, dyrektor o nic nie pyta, bo dokładnie zna mój życiorys, tylko dziwi się, że już jestem. W moim podaniu bowiem zastrzegłem, że będę zwolniony z wojska 31 sierpnia i spóźnię się o 2-3 dni. Otrzymuję rozkład zajęć: 24 godziny tygodniowo łaciny i nic więcej. Świetnie. Sobota 4 lekcje, w poniedziałek nie mam zajęć. Nadzwyczajnie.
Do wieczora daleko. Zwiedzam miasto. Czy to naprawdę miasto? Żadnego kawałka brukowanej ulicy, żadnej kamiennej płyty chodnikowej. Dlaczego pod drewnianymi chodnikami rowy?
Dowiaduję się, że w pewnych okresach roku w tych rowach zbiera się woda. Rowy stanowią jakby ka- nalizację, z tym że tylko w niektórych częściach miasta odprowadzają wodę, w reszcie ulic są tylko zbiornikami wody z braku spadku. Strona poleska jest wyżej położona i tu jest suszej. Wreszcie odkrywam „centrum” miasta. Mały Rynek otoczony różnymi sklepami, przeważnie żydowskimi, kilka jest rosyjskich, niektóre domy z cegły, są dwie kamienice dwupiętrowe, w jednej z nich elegancka restauracja.