Lektura Gońca (591)
– Teraz do waćpana, panie poruczniku!
Pan łowczy przerwał z pośpiechem:
– Co waćpan chcesz, panie Pawliku, znaleźć u żołnierza? Jeżeli ma kilka tynfów, czy i te już mu zabierzesz? Nie godzi się!
– Wielmożny pan już za sobą mówił, a panu porucznikowi Pan Bóg dał język – i do mnie obracając się:
– Czy pan masz pieniądze?
– Mam kilka złotych i oto one.
– A więcej nie masz przy sobie?
– Więcej nic.
– Niechże pan da na to słowo szlacheckie i żołnierskie, a ja wierzę – i podał mi rękę.
– Otoś mnie zagadł, panie Pawliku! To darmo. Bądź co bądź, a honoru nie splamię – i dobywszy trzosa: – Masz go waćpan; ale piekielną wyrządzasz mi krzywdę! To nie moje pieniądze: Rzeczypospolitej; a jakie ich było przeznaczenie, wszystko diabli porwali.
– Wybaczaj, panie poruczniku – powiedział Pawlik – każdy żyje ze swego: szlachcic z pańszczyzny, żołnierz z żołdu, Żyd z łokcia i kwaterki, a rozbójnik z tego, co mu Pan Bóg w cudzej kieszeni przyniesie. Bądź, panie, weselszej myśli, bo smutek szkody nie wróci. A wielmożny pan komisarz niech z Bogiem rusza nazad i moich ludzi tu odeszle. Tu, na tym samym miejscu, będzie ich czekał mój namiestnik; a jak była między nami przyjaźń, tak i będzie, póki mnie wielmożny pan znowu nie zaczepi, bo ja pewnie nie zacznę. Pana porucznika sam do Szyjeckiej Budy odprowadzę.
W LUBLINIE: RÓŻEWICZ, KAJZAR, CYNKUTIS, AUTORZY LUBELSCY
W repertuarze współczesnym na scenie lubelskiej pojawiły się nazwiska najwybitniejszych polskich dramatopisarzy: Abramow, Bryll, Mrożek, Różewicz, Szaniawski. Ważny okazał się cykl sztuk Różewicza: „Akt przerywany” (1970), „Śmieszny staruszek” (1970), „Przenikanie”, montaż oparty głównie na jego poezji (1971), „Kartoteka” (1972), „Stara kobieta wysiaduje” (1973). „Akt” został zagrany w ogóle po raz pierwszy na scenie teatru zawodowego. „Kartoteka” – po raz pierwszy w oparciu o cały dostępny tekst.
Wprowadzenie „Aktu przerywanego” do repertuaru było trudne, bo to sztuka jakby nieskończona, a władze, w tym cenzura, aby wydać w ogóle zezwolenie na wprowadzenie takiej pozycji do repertuaru, domagały się pełnego, konkretnego dramatu. Musiałem przedstawić moje opracowanie dramaturgiczne tekstu, tłumaczyć, że pewne sceny zostaną dookreślone dopiero w czasie prób. Ostatecznie zezwolenie udało się uzyskać.
Nie mogłem jednak robić dywersji i nie przyjąć tej „nagrody”. Po podpisaniu listy wypłat poprosiłem do siebie prezesa nieistniejącego formalnie związku naszej grupy i poprosiłem, żeby tę kwotę przyjął jako pomoc dla najbiedniejszych dwóch – trzech osób, zachowując w tajemnicy źródło, skąd ona pochodzi. Niestety, jakąś drogą dotarło to do moich kolegów. Nasze stosunki służbowe i koleżeńskie z Ivanką uległy od tego czasu oziębieniu. Pretensje o to mieli koledzy Zawadzki i Niemiec (po wojnie zmienił nazwisko na Niemski), uważając, iż przede wszystkim nam się należała ta pomoc. Nawet Fribolin przy okazji złośliwie zauważył, że „Pan nie przyjął zapomogi dlatego, że od Niemców, prawda? Powinienem się obrazić na Pana”. Ale się jednak nie obraził.
Natomiast prezydent Kulski, który wymagał bezwzględnej dyscypliny służbowej, w tym przypadku pochwalił moje postąpienie. Z rozmowy wy- wnioskowałem, że musiał porządnie natrzeć uszu Ivance, skoro zaznaczył, że każde działanie poza jego plecami, które wprowadza poczucie niesprawiedliwości w aparacie pracowniczym, musi go zmusić, chociażby z największym żalem, do posunięć aż do zdjęcia ze stanowiska.
Opowiadał mi pan łowczy, że w puszczy cudnowskiej ma swoje siedlisko zgraja Pawlika, sławnego zbójcy, który jest postrachem szczególnie Żydów, gdyż niejedne miasteczko złupił.
Jakoż przed dwoma tygodniami, zapewne dla wywiadów, Gontar, jego namiestnik, z dwoma hultajami pokazali się na targu cudnowskim z furą półdrabków, niby zwyczajnie pobereżniki. Ale szynkarz jeden, który już raz był w ręku Gontara i niezawodnie by wisiał, bo już miał stryczek na szyi, jeno że na jego szczęście Pawlik trafem nadszedł i kazał go z duszą puścić, obdarłszy do koszuli – poznał go i zaraz pobiegł dać znać dworowi.
– Jakem się o tym dowiedział – dodał pan łowczy – ruszam czym prędzej na targ z Kozakami. Udało mi się złapać dwóch hultajów, ale Gontar jak w wodę wpadł. Całe miasteczko do góry nogami przewróciłem, ani sposobu było go znaleźć. Mając przecie podkomendnych, kazałem ich w dyby zabić: cały dzień wały mi kopią około zamku, a w furdydze nocują.
Wkrótce Hahn przeniesiony został do Warszawy, na takie samo stanowisko. Wtedy Albinowski wykorzystał przyrzeczenie i przypomniał się Hahnowi. Hahn dotrzymał słowa i według życzenia Albinowskiego przydzielił mu lokal przy ul. Marszałkowskiej, między Świętokrzyską a Królewską, gdzie dzisiaj prywatne pawilony, oraz drugi lokal przy ul. Tłomackie. Oba te lokale należały przed wojną do Hirschfelda. Jeszcze przed utworzeniem getta doszło do spotkania Albinowskiego z Hirschfeldem, który zaproponował Albinowskiemu, żeby się starał o przydział tych lokali, wtedy Hirschfeld sfinansuje remonty, adaptacje i urządzenia. Inicjatorką tych powiązań była przystojna łodzianka, Żydówka, kochanka Albinowskiego. Tak dokładnie przedstawił mi to wszystko Hirschfeld.
Ale w jakim charakterze mam ja w tym gronie występować? Hirschfeld na to: ma pan „żelazną” przepustkę do getta i za pana pośrednictwem chciałem się kontaktować ze światem po tamtej stronie. Mam do pana pełne zaufanie. Zgodziłem się, jednak pod warunkiem, że to będzie korespondencja wyłącznie ustna. W tej chwili chodziło jedynie o skontaktowanie się z Albinowskim.
LATA 1970. W LUBLINIE I NIE TYLKO...
Wracam w lata siedemdziesiąte. Wspaniałym czasem był dla mnie i Zosi letni wyjazd do Francji w 1971 r. Dostałem stypendium Alliance Française. Postanowiliśmy pojechać oboje z Zosią. Będzie biednie, ale będzie pięknie. Chodziliśmy razem po Paryżu, który poprzednio przemierzaliśmy sami, osobno. Teatry, muzea, kafejki. Pojechaliśmy wspólnie na Festiwal do Avignon. Tam, korzystając z zaproszenia poznanego tam małżeństwa Francuzów, jeździliśmy wiele z nimi, ich samochodem, po Prowansji. Z Avignion pojechaliśmy do Grenoble, aby odwiedzić Irenę Reklewską. Mieczysław, jej mąż, a brat przyrodni Zosi, był w podróży służbowej; miałem go poznać dopiero za parę lat, gdy zatrzymaliśmy się z Zosią w Grenoble w drodze powrotnej do Polski z Festiwalu Teatralnego w Sitges w Hiszpanii. Będąc w 1971 r. u Ireny, wjechaliśmy kolejką linową na Mont Blanc. Potem przejechaliśmy autobusem przez góry – zachodnie wzniesienia Alp – na Lazurowe Wybrzeże, gdzie zatrzymaliśmy się w Lavandoux, w gościnnym domu państwa Aspar i ich córki Solange, znanej nam z Polski, malarki, koleżanki Teresy, siostry Zosi. Pan Aspar zaprosił nas na rejs swą dużą żaglówką na wyspę Porcroles. Jedliśmy tam najlepszą na świecie zupę bouillabaisse.
Między fraczkowymi to, między tymi, co po polsku z musu tylko i z biedy mówili, a po zagranicach ciągle wędrowali i pudrowali czupryny, można je było znaleźć stosami; wszak to oni przy sterze rządowym siedzieli.
A czy to kontuszowi sprowadzili Moskali przy schyłku Augusta III?
Czy kontuszowi nas poddali pod gwarancją carowej? Czy kontuszowi podnieśli konfederacją słucką, toruńską lub zawiązali targowicką? Czy to kontuszowi marszałkowali na sejmach podziałowych? Wszystkie spiski na ojczyznę w języku francuskim się knowały; a jeśli uwikłał się w paskudztwo jaki nieobaczny kontuszowy szlachcic, zawsze go do tego namówił fraczkowy dworak, pełen poloru i oświaty. Wszakże nawet te zabójcze wyrazy w nasz język wprowadzone, którymi sejmy podziałowe szafowały, a które my, nie rozumiejąc, powtarzali, nie ze szkół jezuickich, ale z akademii zagranicznych do nas przywędrowały.
Kiedy to my nie znali tego przebrzydłego zagranicznego rozumu, konfederacja barska sześć lat się trzymała. Bo kiedy marszałek jeneralny ogłosił pospolite ruszenie, szlachcic nie brał na rozum, czy to się uda lub nie, ale słuchał powinności, nie oglądał się na majątek ani na żonę i dzieci: siadał na konia i tam ruszał, gdzie prawo krajowe iść kazało. A kiedy nastała Konstytucja 3 maja, za którą każdy z nas był gotów dać się umęczyć, że bardzo oświeceni ludzie rządzili, ani pomyślili ogłaszać pospolitego ruszenia: „To stara ustawa – mówili – trzeba naśladować ukształcone ludy i tylko wojsku poruczyć obronę narodu”. Toteż po kilku tygodniach wszystko się skończyło.
Pojechałem na tydzień oglądania przedstawień, aby niejako na nowo poznać zespół aktorski, choć z wieloma ludźmi już przecież pracowałem. Trzeba było pilnie, na co nalegał Torończyk, odbyć rozmowy sezonowe. Mogłem także obejrzeć mieszkanie, które miałem otrzymać. W warunkach PRL-u było zupełnie dobre: trzy pokoje z kuchnią i łazienką, na pierwszym piętrze, w środku osiedla blokowego, więc nie bezpośrednio przy ulicy.
Jak się jednak okazało, gdy tam zamieszkaliśmy, w tym osiedlu była restauracja z dancingiem. Okno naszego pokoju sypialnego wychodziło – prawie – na okna tego lokalu. Pięć dni w tygodniu mieliśmy do późnej nocy „koncert” lichej muzyki tanecznej. Po wewnętrznych uliczkach osiedla zataczali się pijani. Niepokoiło nas to, bo choć Zosia i dzieci nie wychodziły wieczorami z domu, to pod oknem stała świeżo kupiona syrenka. Tak, w Lublinie kupiliśmy nasz pierwszy samochód, właśnie syrenkę, częściowo przy pomocy pożyczki od mamy Zosi. I pewnego ranka patrzę z okna – syrenka znikła. Straszne przeżycie. W naszej sytuacji finansowej – straszna strata. Myśleliśmy, że ukradł ją jakiś bywalec tej pobliskiej restauracji. Na szczęście po trzech dniach syrenka się znalazła. Stała na przedmieściu Lublina uszkodzona, porzucona, z pustym bakiem, ze śladami jazdy po ściernisku – w błotnikach były wiechcie słomy.
W kilka dni po objęciu tego stanowiska Fribolin składa wizytę kurtuazyjną prezydentowi Kulskiemu, a następnie nam, dyrekcji finansowej, jako szef finansów w urzędzie nadzoru. Wysoki, przystojny, w mundurze kapitana Wehrmachtu, nieco szpakowaty, elegancki pan. Ponieważ dyr.Ivanka mówił słabo po niemiecku, Zawadzki wcale, Fribolin prowadził rozmowę prawie wyłącznie ze mną. Na pożegnanie powiedział do mnie: „Ich hoffe, dass Sie mich in kuerze besuchen kommen” – spodziewam się, że mnie Pan wkrótce odwiedzi. Sprawa trochę kłopotliwa, ale Ivanka nie poczuł się dotkniętym, raczej się uradował, że będę mógł być buforem Zarządu Miejskiego w pertraktacjach, zwłaszcza finansowych.
Tak się też i stało. Już na pierwszym posiedzeniu nad preliminarzem budżetowym okazało się, że nie Kunze, a sam Fribolin prowadzi konferencję, że orientuje się znakomicie w sprawach finansowych i budżetowych, że jest partnerem twardym, niełatwo narzucić mu swój pogląd, stanowczo forsuje swoje tezy, jest w dodatku bardzo pedantem i nawet trochę histerykiem.
Debaty ciągną się godzinami. Nie tak łatwo go rozgryźć. Szukamy jego słabych stron, bo przecież każdy takie ma. Nie można ich znaleźć. Jedno, co zmienia czasem napiętą sytuację, to wtrącenie jakiegoś stosownego do debaty dowcipu lub anegdoty. Ale skąd je wciąż brać, zwłaszcza że te debaty wcale nie nastrajają do dowcipkowania, raczej do mordobicia, ponieważ władze niemieckie zmierzały do redukowania zakresu działalności polskiego Zarządu Miejskiego poprzez ustalenia w zakresie budżetu, tego teoretycznie wszech-instrumentu rządzenia. Stąd też pod pretekstem ustaleń finansowych oszczędności Niemcy zamierzali realizować nacisk polityczny.
Otóż tedy te wszystkie dusze stały przed sądem Bożym, tak jak później po zupełnym rozstaniu się z ciałem stanęły. I każda dusza z zupełną mądrością o wszystkich swoich grzechach wiedziała i o wszystkich grzechowych okolicznościach, bo to wszystko było na tychże duszach wyrażone, że i błogosławiona Anna to wszystko widziała, jakby na swojej dłoni. A już i Pan Bóg nie miałby potrzeby te dusze sądzić, bo każda sama siebie by osądziła najsprawiedliwiej. Strach był tam wielki, bo póki z ciałem, dusza sama siebie niby oszukuje, ale bez niego nie ma rady, wszystko przed sobą na wierzch wychodzi. A bardzo było mało dusz, wedle relacji naszej świętej, które by sobie przyznały prawo do nieba; niewiele też było wprawdzie, co by na wieczne potępienie zasłużyły, ale najwięcej takich, którym trzeba było oczyszczać się pokutą. Nam się zdaje, że czyściec niestraszna rzecz, ale dusza okrutnie się go boi, bo tam takie cierpienia, że wszystkie nasze są fraszki, a nad wszystkie cierpienia wstyd, że aż poniewolnie pokutować trzeba, a tak łatwo było za żywota od tego się ustrzec. Truchlały więc dusze, że i błogosławionej Anny rozbiłaby się na sam widok ich udręczeń, by jej łaska boska nie dodała siły do zniesienia tego, na co patrzała. Otóż nasz Zbawiciel powiedział tym wszystkim duszom:
– Jeszcze na was ostateczny koniec nie przyszedł, wrócicie do ciał, które na was czekają. A jeżeli stan, w którym was postawiłem, myślicie, że jest na przeszkodzie waszemu zbawieniu, wybierzcie sobie dogodniejszy, a który wybierzecie, tego ja wam dam.