Na obiad poszedłem do tej pięknej restauracji, by zobaczyć to towarzystwo, które tu przychodzi. Przy trzech zestawionych stolikach siedziało kilku oficerów z Korpusu Ochrony Pogranicza z pułkownikiem na czele. Było jeszcze przy kilku stoikach po dwie, trzy osoby, byli i tacy, jak ja – samotni. Nie domyśliłem się, że przecież stali mieszkańcy jedzą obiad w domu u siebie. Zapytałem kelnera, o jakiej porze najwięcej gości. Wieczorem, a w niedzielę także po nabożeństwie.
Po obiedzie zwiedzam resztę wschodniej strony miasta, gęsto zabudowanej starymi przeważnie domkami z ogrodami, ze studnią z żurawiem, chlewikiem, stożkami siana. Wygląda to biednie, raczej po wiejsku.
W poniedziałek poszedłem jednak do gimnazjum, żeby się zapoznać z koleżankami i kolegami. W pokoju nauczycielskim zastałem siedzącego młodego jegomościa, a obok niego dwie walizki. Wstał i przedstawił się. Okazało się, że polonista, świeżo po studiach na Uniwersytecie Warszawskim, oczywiście pierwsze pytanie, czy tu łatwo o pokój. Ponieważ zrobił na mnie miłe wrażenie, zaproponowałem mu wynajęcie pokoju w domu, w którym mieszkam.
Powoli zaczęli się schodzić koledzy i koleżanki, wszyscy w średnim wieku – około czterdziestki. Jedna tylko niewiasta dużo starsza, chyba po sześćdziesiątce. Po pięćdziesiątce był dyrektor Depinois i Mroziewicz, nauczyciel rysunków, który, jak się później dowiedziałem, sam rysować nie umiał. Był to jeden z tych, którzy swoje wykształcenie i wszystkie dyplomy opierali na zeznaniach trzech świadków. Po wojnie wiele było takich wypadków. W Pyzdrach był nawet lekarz, o którym mówiono, że podczas wojny był sanitariuszem, a kiedy poległ lekarz pułkowy, zabrał jego papiery i pod jego nazwiskiem prowadził praktykę lekarską.
Otrzymałem wychowawstwo kl. IV – 70 procent dziewczynek. Klasy nie są liczne ale, co ciekawe, im wyższa klasa, tym liczniejsza i wiekiem starsza od średniej wieku uczniów identycznych klas w szkołach w innych rejonach kraju. W klasie VIII dziewczęta mogłyby być od lat matkami, chłopcy od lat na studiach. Nie ma w wyższych klasach ucznia i uczennicy, którzy by nie repetowali przynajmniej raz, a w większości wypadków – po dwa i trzy razy. Stąd ten wiek.
Pytanie: z czego rodzi się to lenistwo? Wiadomo, że na aktywność człowieka zasadniczy wpływ ma klimat, przyroda, łatwość czy trudność zdobycia środków utrzymania, pożywienia. Najaktywniejsi i najpracowitsi są ludzie Północy, terenów górskich, gdzie przyroda sama prawie nic człowiekowi nie daje, wszystko trzeba jej wyrywać z gardła, spieszyć się z uprawą ziemi i ze zbiorem plonów, robić zapasy na długie miesiące ciężkiej zimy. W krajach ciepłych, tropikalnych natomiast można skromnie wyżyć bez pracy bądź małym wysiłkiem. Krótko mówiąc: człowiek jest pracowity bądź leniwy w zależności od tego, czy łatwo, czy trudno zdobywa potrzebne środki utrzymania. Co kształtuje ten układ na Polesiu? Żeby móc odpowiedzieć, trzeba by dobrze poznać miejscowe warunki. Na razie ich nie znam. Może za kilka miesięcy uda mi się rozwiązać tę zagadkę.
W ciągu kilku dni, bez niczyich starań, stworzyła się trójka kolegów: Władek Laprus (poznany polonista), Jaś Król, oficer rezerwy, nauczyciel gimnastyki i kierownik przysposobienia wojskowego, oraz ja. Jaś niski, krępy, rumiany, dowcipny i zawsze uśmiechnięty, pracował tu już od roku, znał tutejsze warunki i zwyczaje, wiedział, gdzie co kupić, on poddał myśl, byśmy się razem stołowali prywatnie – u Ukrainki, u której on się sam stołuje, tzn. jada obiady i kolacje. Poza dobrym wiktem można przy kolacji posłuchać dumek ukraińskich, którymi uprzyjemnia wieczór młoda, śliczna Ukrainka, siostrzenica gospodyni, przygrywając sobie na gitarze. Wszyscy trzej kochaliśmy muzykę i śpiew, byliśmy romantycznymi młodzieńcami. Jaś był o kilka lat od nas starszy, ale usposobieniem dorównywał nam. Nic też dziwnego, że nasze kolacje często się przedłużały do późnych godzin, o ile czas na to pozwalał. Gospodyni chętnie się z tym zgadzała, bo wtedy była druga kolacja, nie tylko dla nas, ale i naszych miłych niewiast. Czasem była też butelka wina albo coś wspaniałego w postaci kresowego krupniczku: spirytus, masło, miód i czekolada. Filiżanka tego napoju, pitego na gorąco, waliła chłopa z nóg. Kresowiacy i kresowianki pili tylko krzepkie napoje, mężczyźni najchętniej czysty spirytus w postaci okowity z gorzelni.
Po naszej poleskiej stronie oficerowie rezerwy mieli swój Klub z salą zebrań, służącą też w każdą sobotę i niedzielę za salę tańca. Niestety, moi partnerzy byli nietańczący. Oficerów rezerwy w tych stronach było bardzo dużo, nie tylko pracujących w różnych instytucjach i urzędach, w szkolnictwie, ale przede wszystkim setki osadników wojskowych zwolnionych z armii po wojnie otrzymało z parcelacji kilkudziesięciohektarowe działki. Trzy północno-wschodnie województwa: wileńskie, nowogródzkie i poleskie, należały do najuboższych w kraju.
Po wprowadzeniu ustawy o reformie rolnej z roku 1920, rząd dążąc do aktywizacji tych rejonów i integracji, wprowadzał parcelację majątków, sprowadzając z centralnej Polski rolników, a jednocześnie obdzielał ziemią zwalnianych z wojska oficerów i podoficerów. Jak wiemy, na Kresach Wschodnich były największe latyfundia. Wystarczy powiedzieć, że liczba majątków obszarniczych w stosunku do liczby ogólnej gospodarstw wynosiła niecały 1 proc., natomiast obejmowała połowę areału uprawnego. Latyfundia po 10, 20, 30 i więcej tysięcy hektarów nie należały do rzadkości. Trzeba pamiętać, że tylko mała część powierzchni stanowiła grunty uprawne, reszta to lasy, bagna, które np. na Polesiu stanowiły 80 proc. ogólnego obszaru. Niemniej jednak 80 proc. ludności utrzymywało się z zajęć rolniczych.
Nim przejdziemy do szczegółów, musimy sobie uprzytomnić, co nazywamy Polesiem i kto je zamieszkuje. Wołyń, jedna z najpiękniejszych krain na słowiańskim południowym wschodzie, składa się z dwóch oddzielnych i wielce różniących się krain: właściwego Wołynia i Polesia Wołyńskiego. Wołyń jest równiną, gdzieniegdzie tylko znacznymi wzniosłościami przerżniętą. Od Krzemieńca po Dubno ciągnie się kredowo-granitowe pasmo Wzgórz Awratyńskich. Dalej – pomiędzy Łuckiem a Włodzimierzem, teren gładki jak stół. Żytomierz i Konstantynów leżą wśród stepów, na których, niczym oazy – tam i siam – widnieją gaiki dębowe i brzozowe. Gdy lato w pełni, wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, faluje morze pszenicy, rosnącej na tłustym, zmieszanym z gliną czarnoziemu.
Polesie Wołyńskie pokryte jest torfem, zarośnięte wysoką trzciną i sitowiem. Tu ptasi raj. Są tam krogulce, cietrzewie, głuszce, jarząbki, dropie, czarne jastrzębie, myszołowy, pszczołojady, rybitwy, białozory, czaple, nawet orły i sokoły. Najliczniej reprezentowane są kaczki. Nie tysiące, a miliony – różnych gatunków i krzyżowań, gnieżdżą się w niedostępnych szuwarach, a kiedy czasem wzbiją się w górę, zasłonią słońce jak ciemna chmura. W jeziorach leśnych i rzekach ryb co niemiara.
Rzeki wołyńskie należą do różnych dorzeczy: Dniepru, Bugu, Dniestru. Każda z nich ma legendę pełną uroku i wspomnień, zarówno krzepiących, jak i bolesnych, złączoną bądź z losami ludzi tu zamieszkałych, bądź z historią całego kraju, a właściwie czterech krajów, których dzieje tak często i zarazem tak tragicznie się zazębiały: Rusi, Polski, Litwy i Rosji.
Nad Horyniem, jedną z najdłuższych rzek Wołynia i Polesia, rozciągała się „mleczna droga” kniaziów litewskich i ruskich. Powiadano, że na południe od Prypeci, która stanowi północną granicę Polesia, równie łatwo było o tytuł kniaziowski, jak na północ od niej o kołtun. Większość stanowili ubodzy kniaziowie i bez wyraźnych uprawnień heraldycznych. Ale było tu również wiele rodów możnych i sławnych, jak Putiatowie czy Puciatowie, albo Holszańscy-Dubowiccy, Wołłowiczowie, Sołomoreccy, Radziwiłłowie, Zbarascy, Zasławscy, Sanguszkowie, Czartoryscy, Wiśniowieccy, Czetwertyńscy, Koreccy, Giedroyciowie, Platerowie i inni.
Było też na Wołyniu wiele rodów czysto koroniarskich – spod Krakowa, Poznania, Lublina, Warszawy, różnymi czasy tu wkorzenionych, jak Jełowiccy, Tarnowscy, Morawscy, Lubomirscy, Potoccy, Kaszowscy, Czaccy, Szeptyccy, Zaborowscy, Czarneccy, Grabowscy.
Były wreszcie rody zgoła obcego pochodzenia, które, uzyskawszy indygenat, osiadły na Wołyniu: Olizarowie z Serbii, Heydenreichowie ze Szwecji i Worcellowie z Saksonii. Rody te w parowiekowej służbie Rzeczypospolitej zabłysły najwspanialszymi zaletami obywatelskimi, stały się chlubą społeczeństwa polskiego.
A lud wołyński wciąż zachowywał swoją odrębność etniczną. Język i obyczaje jeszcze w XIX w. mieszkańców Wołynia były żywą pamiątką czasów, kiedy na placach miasteczek i we wsiach stały ołtarze na cześć przeciwstawnych potęg nadprzyrodzonych: Czarnoboha i Białoboha.
Wołyniacy pochodzą w prostej linii od Drewlan, a po części od Krywiczan i innych pomieszanych plemion słowiańskich. Dzięki położeniu swego kraju i warunkom społecznym, które trzymały z dala od obcych wpływów cywilizacyjnych, przez długie wieki utrzymali w stanie prawie nietkniętym swój pierwotny charakter słowiański, swe dawne tradycje, podania, obrzędy i pieśni, no i zabobony.
Po drugim i trzecim rozbiorze Wołyń przeszedł pod panowanie Rosji, stając się gubernią wołyńską z Żytomierzem jako stolicą. Lud Wołynia wszystkie te zmiany dynastii i rządów przyjmował dość obojętnie, bez żalu, nie upatrując w nich żadnego uszczerbku dla swojej istności. Żyła w nim pamięć chmielnicczyzny, tliło zarzewie wolnicy kozackiej, tłumionej tylko przywiązaniem do pracy na urodzajnej glebie wołyńskiej, ale nie zapaliła się jeszcze iskra tego poczucia, które każe ludziom działać na rzecz własnej sprawy narodowej, ciążyć do własnej państwowości.
Poleszucy tworzą w Słowiańszczyźnie samoistną grupę. Mają oni też bardziej zwartą historię od Białorusinów czy Ukraińców. Na terenie Polesia istniały kiedyś trzy księstwa: Brzeskie, Kobryńskie i największe z nich – Pińsko-Turowskie. Księstwa Brzeskie i Kobryńskie upadły już w wieku XII i XIII, ale potężne ks. Pińsko-Turowskie, właściwe państwo poleszuckie, istniało do roku 1569 – początkowo niezależne, a w latach 1386–1569 jako lenno polski. Ostatnią jego władczynią była królowa Bona. Ziemia Pińska jako jednostka administracyjna samodzielna istniała do końca XVIII w.
Mamy więc określone terytorium, posiadające swoją zamkniętą i odrębną historię, jako Kraj Poleszuków. Według Konstantego Srokowskiego, który na polecenie ówczesnego premiera, generała Władysława Sikorskiego, opracował dla niego sprawę narodowościową na Kresach Wschodnich, wydaną w Krakowie w 1924 r., liczba Białorusinów w trzech kresowych województwach: wileńskim, nowogródzkim i poleskim, wynosiła w 1924 r. około półtora miliona osób. Według niego, Białorusini stanowią na Polesiu prawie połowę ludności.
Naród białoruski, istniejący od stuleci, wykształtował się w epoce feudalizmu. Cementował go język, początkowo mający charakter urzędowy w całym Księstwie Litewskim, i obyczajowość. Wskutek trudnej drogi historycznej jednak dopiero w drugiej połowie XIX w., w dobie wzmożonego ucisku ze strony władz carskich, świadomość narodowa zaczęła przenikać do szerszych warstw.
Na szerokich obszarach, od Podlasia do Mińszczyzny, brakowało wyraźnej granicy językowej. Zjawiskiem nagminnym było posługiwanie się mową ludu i zarazem polszczyzną. Szlachcic zagrodowy posługiwał się mieszanym językiem polsko-białoruskim. Chłopi uważali się zazwyczaj za „miejscowych”, „tutejszych”, uznając nadrzędność językowo-kulturalną polską, szlachta zaś, zdając sobie sprawę z różnic etniczno-kulturowych, traktowała na ogół lud jako polski, niezależnie od mowy, jaką lud się posługiwał. W „Księgach Pielgrzymstwa” Adam Mickiewicz pisze na ten temat: „Litwin i Mazur bracia są, czyż kłócą się bracia o to, że jednemu na imię Władysław, a drugiemu Witold? Nazwisko ich jedno jest, nazwisko Polaków”.
W mowie białoruskiej istniały z dawna dwie grupy dialektów: północno-wschodni i południowo-zachodni, a między nimi trzeci, środkowy, wzdłuż linii Wilejka – Mołodeczno – Mińsk – Bobrujsk – Rzeczyca, i właśnie ten stał się podstawą języka ogólnonarodowego. Te bowiem terytoria przodowały pod względem ekonomicznym, polityczno-ustrojowym i kulturowym, coraz bardziej centralizując się wokół Mińska.
Do roku 1905 ruch narodowy miał zasięg niewielki, nie docierał do szerokich mas, które były społecznie jeszcze nieuświadomione. Bez większej pomyłki można twierdzić, iż dopiero podczas I wojny światowej, i to za sprawą obu okupantów: Niemców i Austriaków, zaczęła się rodzić samowiedza narodowa Białorusinów i Ukraińców, którzy w powiecie sarneńskim stanowili duży odsetek ludności. Później działał na Wołyniu i w powiecie sarneńskim przez jesień i zimę 1918/1919 ukraiński rząd Petlury, po nim jakiś czas bolszewicy. W ludność wsiąkała też pewna liczba żołnierzy ukraińskich z oddziałów wojskowych ukraińskich, które zorganizowali Niemcy, wydzielając spośród jeńców rosyjskich w osobne obozy Ukraińców, których szkolili w poczuciu narodowo-ukraińskim przez osobnych instruktorów, sprowadzonych z Galicji. Było to celowe nastawianie Ukraińców przeciwko Polsce, prowadzone nieprzerwanie aż do końca II wojny światowej. Była przecież ukraińska dywizja „SS Galizien”, składająca się z ochotników – szowinistów ukraińskich.
Wieś poleska, jak zresztą większość wsi białoruskich, wytwarza niemal wszystkie artykuły pierwszej potrzeby sama: sprzęty domowe, naczynia, odzież, bieliznę, obuwie, sanie, wozy, narzędzia rolnicze, wyplata kosze, plecie sieci. Jednym słowem, poważną rolę odgrywa archaiczne, samowystarczalne gospodarstwo, charakterystyczne dla głębokiego feudalizmu. Toteż pieniądz znajduje tu dużo mniejsze niż gdzie indziej zastosowanie. Zapotrzebowanie wsi poleskiej na produkty przemysłowe jest zaspokajane w 80 proc. przez „przemysł” domowy.
Głodu tu nie ma, ale ludność wiejska wiedzie żywot bardzo prymitywny. Do nędznej strawy złożonej głównie z ziemniaków czy kaszy gryczanej, kapusty i razowego chleba, często brakuje nawet szczypty soli, a cóż dopiero mówić o cukrze. Mięsa, a nawet mleka spożywa się w niewielkich ilościach, i to tylko w większych gospodarstwach, w których trzyma się krowy w oborze dla produkcji i sprzedaży mleka. Tylko te gospodarstwa wyrabiają masło. Bydło i trzoda chlewna z małych gospodarstw wczesną wiosną wyrusza w lasy i na pastwiska serwitutowe i wraca do domu późną jesienią – zwykle w zwiększonym stadzie. Wszystkie świnie są tego samego gatunku i podobne do siebie, rozpoznanie czyja która jest niemożliwe, a jednak każda trafi do swego „patyka” po kilkumiesięcznej wędrówce po lesie.
Poleszuk we własnym zakresie produkuje tytoń z suszonych liści olchowych z domieszką wiśniowych dla zapachu, łowi ryby, suszy je na słońcu czy wędzi i przygotowuje zapas na zimę. Nadwyżki produktów zbożowych przechowuje się w dębowych kadziach – na wypadek nieurodzaju. Nie sprzedaje się ich, ponieważ pieniądze nie są potrzebne.
Rozwój rolnictwa poleskiego związany jest z pastwiskami i hodowlą. Gospodarka zbożowa jest tu jakby etapem przejściowym od prymitywnego gospodarstwa pasterskiego do nowoczesnego pastwiskowo-hodowlanego. Polesie charakteryzuje właśnie początkowe stadium rolnictwa zatrzymanego, a raczej zakonserwowanego przez wyjątkowe zabagnienie, które sprawiło, że Polesie niemal zupełnie ominął wielowiekowy dobroczynny postęp rolnictwa, stawiając je w rzędzie najbiedniejszych, najniżej kulturalnie stojących krain Europy. Dopiero odrodzone państwo polskie zabrało się do regulowania rzek, udostępniania bagien. Ale kilka lat przeszło, nim zrozumiano, iż z melioracją bagien musi iść melioracja umysłów, iż łatwiej jest niejednokrotnie osuszyć najwięcej niedostępne bagno, niż z Poleszuka zrobić dobrego gospodarza na nim.
Rybactwo poleskie – jeziorowe i rzeczne – stanowi jedną z nielicznych, a bardzo ważnych dziedzin naturalnego bogactwa. W porównaniu z innymi częściami Polski ta gałąź gospodarstwa wysuwa się na jedno z pierwszych miejsc, tak pod względem wydajności, jak i znaczenia jej dla miejscowej ludności. Ale jednocześnie brakuje tu jakichkolwiek norm prawnych regulujących stosunki w tej gałęzi gospodarki. Do niedawna, podobnie jak na całym terytorium byłego zaboru rosyjskiego, nie obowiązywały w tej dziedzinie żadne przepisy o ochronie rybołówstwa, a sposób eksploatacji nie podlegał żadnym ograniczeniom prawnym. Do tego dochodzi jeszcze specyficzny charakter przyrodniczy rzek poleskich – zupełna nizinność, płaskość kraju i ogromne kompleksy bagien, przez które wolno płyną nieuregulowane rzeki, podzielone na wielką liczbę ramion tworzących liczne ślepe odnogi – dalej jeziora połączone stale lub tylko w czasie wiosennych zalewów z właściwym korytem rzeki. Powolność biegu i ogromny zalew wiosenny sięgający nieraz kilka kilometrów od normalnego koryta rzeki, doskonałe warunki przyrodnicze dla rozmnażania i żerowania ryb potęgowane są brakiem jakichkolwiek zanieczyszczeń rzek przez szkodliwe odpadki przemysłu.
Woda rzek i jezior jest własnością sąsiednich majątków, gromad wiejskich, lasów państwowych. Panuje tu zasada: „Czyj brzeg, tego woda”.
Upłynęły już dwa tygodnie, a ja nie byłem jeszcze ani razu na polowaniu. Zapisałem się na członka miejscowego koła łowieckiego, ale, jak na razie, nie urządza się żadnych polowań. Kolega Mroziewicz („plastyk”) radzi nikogo nie pytać, wsiąść w pociąg, pojechać kilka kilometrów, wysiąść na byle której stacji blisko wody i polować. Tu nikt nikomu nie broni polować. Dla mnie, wychowanego na przepisach prawnych i przyzwyczajonego od dziecka do bezwzględnego przestrzegania ich, taka ewentualność jest nie do przyjęcia. W żadnej dzielnicy kraju nikt nie odważyłby się wejść z fuzją na cudzy teren, a co dopiero polować na nim. Uznany zostałby za kłusownika, a przepisy karne za kłusownictwo są szczególnie ostre.
Postanowiłem zapisać się do koła oficerów rezerwy i wśród nich szukać myśliwych. Zacząłem się już martwić, bo jest pełnia polowań jesiennych na kaczki, jarząbki, bekasy, dubelty, kuliki, kwiczoły, gęsi, przede wszystkim na cietrzewie, których w ogóle nie znam, a ja wciąż tracę czas. Przyczyna w tym, że jestem z natury człowiekiem nieśmiałym, jakim pozostałem do dnia dzisiejszego.
Wreszcie jest sobota. Trudno doczekać do wieczora. W Klubie Oficerskim (podchorążowie mogli być członkami) zbiera się podobno śmietanka powiatu i inteligencja pracująca. Jestem jednym z pierwszych gości, zasięgam języka u gospodarza Klubu i u szatniarza. Dowiaduję się, że obowiązuje tutaj zwyczaj przedstawiania przez prezesa lub członka zarządu każdego nowego członka, który się tu po raz pierwszy zjawia, obecnym gościom.
Pierwszą poznaną parą byli państwo Czermakowie, jak się okazało, właściciele tartaku w Antonówce. Małżeństwo dystyngowane, około pięćdziesiątki, zażywne, towarzysko bardzo obyte, zachowujące się dość swobodnie, z czego widać, że są tu jak u siebie w domu.
Powoli sala się zapełnia. Poznałem już chyba ze trzydzieści osób. Ciągle stoję z gospodarzem Klubu blisko wejścia i poznaję nowych gości. W pewnym momencie podchodzi do mnie jegomość i prosi „do naszego stolika”. Nie wiem, kto zacz. Prowadzi do stolika, przy którym siedzi elegancka pani, zapewne żona, która też, nie podając ręki, zaczyna: „Musimy pana profesora bliżej poznać – uczy pan nasze córki”.
Wymienia: Wanda Tuszowska i Janina Machońkówna (z pierwszego małżeństwa). Już jestem w domu: Nina z klasy VIII – bardzo mi się podoba. Wanda mieszka prawie vis a vis mojego domu. Dlaczego Nina mieszka gdzie indziej? Pani Tuszowska szybko opowiedziała mi wszystko, co by mogło mnie interesować. Tuszowscy są właścicielami majątków Kotki i Załuże. I ja się zdradziłem, dlaczego aż z Poznańskiego tu przybyłem. „Takich mateczników dla cietrzewi, jak u nas, nie znajdzie pan profesor nigdzie” przerywa pani Tuszowska i zaprasza na cały sezon na polowania. Zapewne się chwali, ale co szkodzi przekonać się. A nuż prawda. Po kolacji tańce. Wypada „obtańczyć” wszystkie po kolei panie, tymczasem mi chodzi o panów, ale savoir vivre tak nakazuje. Po pani Tuszowskiej poprosiłem do tańca panią Czermakową, która mnie siłą zatrzymała przy swoim stoliku. Ponieważ Antonówka jest stacją kolejową i można by prawie codziennie po lekcjach wypuszczać się na polowanie, zdobyłem się na odwagę i zapytałem pana Czermaka, jakie są możliwości korzystania z polowań nad Horyniem. „O każdej porze dnia i nocy zapraszamy – to moje tereny łowieckie – bez zapowiadania się”. Tak skomplikowane dla mnie zagadnienie okazało się takie proste. Mroziewicz miał rację.
Kresy Wschodnie w ogóle, a szczególnie Polesie, pozostało do dziś jedyną w Polsce połacią ziemi, gdzie myśliwy może jeszcze zdobyć chwile prawdziwych rozkoszy zarówno w obserwowaniu i obcowaniu z przepiękną dziką naturą, jak i w spotkaniach z rzadkimi okazami fauny naszego kraju.