Lektura Gońca (591)
V
Przebywał tu już ponad pięć miesięcy wciąż niewzywany na przesłuchanie. Z pewnością było to zamierzone, żeby psychicznie wyczerpany więzień, „skruszony”, „gadał na śledztwie” – jak powszechnie nazywano tutaj brutalnie prowadzone przesłuchania.
W połowie kwietnia, pewnego wieczoru, tuż przed „kolacją”, bez uprzedzenia, otwarto nagle drzwi celi.
– Na literę „be”! – zawołał strażnik, stając, jak zwykle, na progu otwartych szeroko drzwi. Zawsze tak stawał, kiedy wywoływał kogoś na śledztwo. Więźniowie musieli natychmiast cofnąć się w głąb celi, a ten, którego nazwisko zaczynało się na wymienioną literę, obowiązany był je natychmiast wymienić. Robili tak ze względu na więźniów z innych cel, żeby ci nie dowiedzieli się, kto siedzi w sąsiedniej, lub nawet dalszej celi. I kiedy strażnik prowadził już więźnia po korytarzu, zaznaczał swoją obecność uderzeniami kluczy o rury, kaloryfery lub tylko o ścianę. A robił to na wypadek, gdyby z naprzeciwka inny strażnik też prowadził jakiegoś więźnia. Wówczas jeden z więźniów natychmiast musiał się zatrzymać i odwrócić twarzą do ściany, a ten drugi spuścić głowę i patrzeć pod swoje nogi. Zasadą była tu całkowita izolacja więźniów z różnych cel.
Treść jednego z biletów: „Najdrożsi, przejeżdżam przez Ostrów, ale nie z wycieczką. Honorcia z dziećmi pewnie żyją, ale wywiezieni. Nie martwcie się o mnie, bo na pewno wrócę. Gdyby Honorcia po wojnie przyjechała do Rososzycy, to niech czeka na mnie, bo w Warszawie nie ma domów”. Na drugiej kartce: „Jedziemy nie wiadomo dokąd. Honorcia z Dziećmi najprawdopodobniej żyją, ale gdzie są, nie wiem. Nie martwcie się, zobaczymy się za kilka tygodni – Staś”.
Jak tylko się zorientowałem, że jedziemy w kierunku Leszna, na wyrwanej z notesu kartce napisałem kilka słów do swego najserdeczniejszego przyjaciela Franciszka Barczaka, by ją wyrzucić w Łąkocinach. Na przejeździe leśnym stał dróżnik, któremu zrzuciłem kartkę. Doręczył ją Barczakowi.
W Lesznie na dworcu po raz pierwszy otwarto po dwóch dniach wagony i pozwolono wyjść na peron. Nie będę opisywał tych widoków. Nie można się temu dziwić. Leszno przypomniało mi piękne czasy, garnizon mojego 55pp po ukończeniu podchorążówki. Pułkiem dowodził późniejszy generał i dowódca Armii Krajowej, płk Rowecki-Grot.
Późnym popołudniem pociąg stanął w lesie – niedaleko od Głogowa. Była tu maleńka stacyjka. Wzdłuż toru stało kilka wojskowych kuchni. Kominki dymiły. Otwarto wagony i kazano wysiąść. SS-mani ustawili nas w kolejki. Z każdych dwóch wagonów tworzono jedną kolejkę, którą skierowano do jednej kuchni. Stało 6 kolejek. Przed każdą kuchnią czyste menażki z łyżką, do których każdy otrzymał dużą warzechę dość smacznej zupy i kawał chleba wojskowego. Można było nawet dostać repetę, z czego wielu skorzystało. Zauważyłem, że ani tu, ani w Lesznie nie liczono nas. Ryzykant mógł wiać, tylko dokąd. Kto cało wyszedł ze Starówki, wysoko cenił swoje wyniesione życie. Muszę zaznaczyć, że nikt nas nie traktował jak niewolników.
Ale na to pan strażnik, zapamiętały:
– Mnie nie o buty chodzi, ale o śmiech ludzki, coś na mnie ściągnął. Ja twoich modlitw i posług nie potrzebuję; na twoją skórę mam chrapkę. A że ci jej dotąd nie wytatarowałem, to dziękuj mojemu umiarkowaniu, że pod bokiem pierwszego senatora naszej prowincji burdy nie chcę robić. Ale życzę ci, gałganie, jak najdłużej trzymać się klamki książęcego dworu i z Nieświeża nie wyjeżdżać, bo dzień, w którym przestaniesz być sługą księcia wojewody, będzie wigilią dnia tego, w którym pięćset łóz dostaniesz.
Dopiero pan Scypion uczuł, że nie cygańska, ale stara szlachecka krew po jego żyłach krążyła.
– Jak ty śmiesz – odezwał się – batogami straszyć szlachcica, co nie twój chleb je? Żeś się wzmógł fartuszkowym majątkiem, to myślisz, że tobie wszystko wolno? A przypomnij no sobie, że twój ojciec karbował ci skórę przy swoich organach, kiedy mój był namiestnikiem kawalerii narodowej, gdzie by ciebie i na luzaka nie przyjęto. Otóż, żebym dowiódł, że twoje pogróżki lekce sobie ważę, to lubo kawałka chleba nie mam, zaraz księciu panu podziękuję i ciebie zmuszę, byś mi stanął, jak przystoi temu, co się mieści w stanie rycerskim. A jeźli mi nie staniesz, zaniechawszy ostrzyć zęby na moją sławę, tedy plac ostrzelam, ogłoszę ciebie po całej Litwie za infamisa, i choć piechotą od zaścianka do zaścianka chodząc opowiem szlachcie, że zaufany w pieniądze, coć Pan Bóg dał, lepszego od siebie szlachcica batogami straszysz, chleb mu odebrawszy. A wszyscy pójdą za mną, bo w mojej osobie całą ubogą szlachtę pokrzywdziłeś!
Ludzi ogarnia podniecenie. Więc oddaje się ich na pastwę rozwścieczonego żołdactwa i na zagładę? Kiedy chcieli przejść z białymi płachtami na stronę nieprzyjaciela, powstańcy nie pozwolili. Wytwarza się nastrój, który by można określić jako zbiorowy szał rozpaczy i zapamiętania.
Całe gromady kobiet, dzieci i starców wychodzą z nor i ruin, łączą się w ogromną rzekę i ruszają na powstańczą barykadę przy pl. Krasińskich pod bramę przejazdową pod gmachem sądów w stronę Żoliborza. Zaczynają rozbierać barykadę. Nie odnoszą skutku prośby, a dowódca barykady otrzymał rozkaz utrzymania barykady za wszelką cenę. Dopiero otwarcie ognia do tłumu przerywa tragiczną sytuację. Niemcy zbliżają się do tej barykady, ale chłopcy nie ustępują i zatrzymują jedno po drugim natarcie Niemców.
Nieustannie nadlatują samoloty nad właz do kanału i sieją bombami. W pobliżu usadowili się wyborowi strzelcy, trzymają dojście do włazu pod nieustannym ogniem. Śmierć jednych nie odstrasza drugich, bo wiedzą, że te hordy zbrodniarzy i tak by im nie darowały życia.
Toteż kiedy pani strażnikowa pożegnała męża, powiwszy mu jedyną córeczkę, on ledwo że nie zupełnie rozum utracił z żalu i gdyby nie wielka jego wiara, byłby sobie życie odebrał. Łbem tłukł się o ściany, rady dać sobie nie mógł, więcej roku okrom swojego plebana nikomu się nie dał widzieć, nawet był brodę zapuścił; a tak zaniechał gospodarkę, że gdyby ówcześni słudzy byli takiego sposobu myślenia jak dzisiejsi, majątek w puch rozbitym by został. Zgoła tak zdziwaczał, że familia nieboszczki już zabierała się do odezwania się względem opieki nad dzieckiem i majątkiem, który był pański, bo, już z siebie potężny, bez wielkiej pracy sam wzrastał. Na koniec ocknął się pan strażnik ze swojej melancholii. Testament, jak się należy, sporządził, opiekunem nad sobą i majątkiem dziecka zrobił pana podkomorzego Rejtena, a zostawując sobie sto tysięcy do wolnego rozporządzenia, sam wstąpił w Wilnie do nowicjatu jezuitów. Tam, jak mu ogolili brodę a wzięli go na refleksją, jakoś się opamiętał; bo największy żal się umityguje przy prawdziwej pobożności i perswazji ludzi roztropnych. Wszakże ja sam więcej jeszcze miałem powodu rozpaczać po mojej Magdusi. Do trzydziestu lat z nią przeżywszy, nie tylko że doświadczałem doli pomyślnej, jak państwo strażnikowstwo przez te lat kilka, co z sobą mieszkali; ale doznałem z nią pospołu i niemałych bied, pokądeśmy do dobrego nie przyszli; a wiadomo, że związki serc więcej się ściskają wspólnictwem niedoli niż pomyślności. Przecież dusza, przepełniona goryczą, znalazła na koniec tyle siły, aby Bogu ofiarować odebrany pocisk, a tym samym bez jakiejś pociechy nie została odprawiona. Tak i pan Ryś po gwałtownym żalu tyle się opamiętał, iż nawet poznał, że nie był powołany do zakonnego żywota, ale że na świecie wedle woli boskiej miał szukać zbawienia. Jakoż sami ojcowie jezuici przekonali go, że ani zgromadzenie z niego, ani on z surowej reguły pociechy mieć nie będzie.
– Nazywam się Stanisław Bohuszewicz. Z zawodu jestem historykiem. Pracowałem jako archiwista w Archiwum Akt Dawnych w Warszawie przy ulicy Długiej 7. Poza pracą zawodową jeszcze studiowałem na Wydziale Historii, a ściślej podjąłem studia doktoranckie w przedmiocie historii średniowiecza... A później pracowałem...
– A pańska przeszłość okupacyjna? – spytał któryś z nich.
– Jestem żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych, obecnie w stopniu porucznika. Mój okupacyjny pseudonim to – „Virtus”...
– Przepraszam, pan powiedział: „Jestem żołnierzem”... A przecież...
– Ja nim wciąż jestem! – odrzekł stanowczo.
– Słuchamy – powiedział ten szpakowaty pan, wyglądający na ich tutaj przewodnika czy grupowego.
– Do konspiracji przystąpiłem dość późno, bo dopiero w czterdziestym drugim, dzięki koledze, Władkowi, a przedtem zajmowałem się studiami nad moją ulubioną historią oraz... przyznam się szczerze, handlem, jako koniecznością zarobienia na życie.
Akcje wspierają pociąg pancerny na Dworcu Gdańskim i eskadry nurkujących bombowców startujące z pobliskich lotnisk polowych po kilkanaście razy dziennie. Cóż mogą przeciwstawić nieprzyjacielowi powstańcy? W najlepszym razie pistolety automatyczne, steny, breny, schmeissery, błyskawice, kilka ciężkich karabinów maszynowych i przeciwpancernych typu Piat z ograniczoną liczbą pocisków, dalej granaty produkcji powstańczej, butelki zapalające (zastępowały działka przeciwpancerne). Ale i tych brakowało. Przed kilkoma dniami wyszedł rozkaz, aby oszczędzać amunicję (podobnie jak w ostatnich dniach września 1939 r.) i strzelać tylko do celów pewnych. Nierzadko dowódcy do poważnej akcji otrzymywali dla 100 ludzi 15-20 granatów.
Powoli cała obrona opiera się na „rodzimej” produkcji broni i amunicji. Na Starówce jest 5 ośrodków produkcji granatów i butelek zapalających, jest nawet szef uzbrojenia grupy Północ, kpt. „Marek” (Franciszek Pogonowski), były kierownik biura studiów w fabryce amunicji w Skarżysku. W powstaniu improwizowano różnego typu granaty, napełniając je najdziwniejszym materiałem. Wielekroć wcale nie ustępowały granatom produkcji fabrycznej. Były granaty szturmowe z zapalnikiem uderzeniowym – nosiły nazwę „perełki”, „filipinki”, „karbidówki”, „sidolówki”, „siekacze”. Jeńcy niemieccy rozbrajali niewypały pocisków artyleryjskich i granatników, wydobywając z nich trotyl. Powstaje też produkcja miotaczy ognia: hydrant uliczny czy zwykły rozpylacz ogrodniczy do tępienia owadów przemienia się w rękach powstańców w miotacz ognia.
Pojechał więc Ryś do Starczycy, zawsze z synkiem, sam w swoim paradnym ubiorze, a synek z pozytywkiem w ręku i z pałasikiem u boku. Zajechawszy pod bramę, wysiedli oba z wózka i szli sobie ku folwarkowi. Książę siedział za oknem i patrzał się na dziedziniec. Kiedy chłopczyk za ojcem zbliżał się do ganku, żuraw przyłaskawiony, ale nieco napastliwy, zapędził się za nimi. A wtem Karolek, rzuciwszy pozytywek, dobył szabelki i jak palnie żurawia po szyi, powalił go o ziemię. Staremu aż mrowie przeszło po sustawach – i nie dziw, bo jeszcze na Litwie taki się nie był narodził, co by nie drżał przed księciem chorążym, nie wyjmując księcia hetmana, lubo ten był jego bratem, starszym i latami, i urzędem. Cóż dopiero miał czynić chudy pachołek! Ale książę wyszedł na ganek, za boki trzymając się od śmiechu:
– Zucha przywiozłeś do mnie, panie kolego. Dziękuję za pozytywek, ale do niego musisz mi dodać ptaszka, co z nim się stawi. Ja go umieszczę między moimi paziami i posunę go z czasem, że mu nigdy na kęsie chleba nie zabraknie, sam widzisz, że on nie do klawiszów stworzony.
I tak stary odjechał jeden do nieświeskich organów, a Karolek został na dworze książęcym.
Natomiast brygada Kamińskiego pod dowództwem mjr. Frołowa, licząca 1700 „specjalistów” spośród oddziałów różnej narodowości walczących przy boku Niemiec, miała najgorszą opinię. Pochodziła z ochotniczego zaciągu nacjonalistów rosyjskich. Dowodzi brygadą kapitan sowiecki Kamiński, który w czasie wojny wzięty do niewoli wstępuje, podobnie jak to uczynił generał Antoni Własow, do „Rona” – Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija. Ten sowiecki kapitan szybko zostaje generałem i dowódcą brygady SS. Ta brygada walczy na Okęciu i Ochocie. Dowództwo nad tą zbieraniną Himmler powierza Reinefarthowi, SS Gruppenfuehrerowi i generałowi policji, który podczas okupacji wsławił się w Wielkopolsce jako bezwzględny tępiciel polskości. Podczas napadu na Polskę w 1939 r. był zaledwie plutonowym. Ten wyzuty z wszelkich uczuć ludzkich siepacz wyprzedzał w tym zbrodniczym procederze wielu profesjonalnych zbrodniarzy.
Jak widzimy, przeciwko powstańcom działają przede wszystkim formacje podległe Himmlerowi, a nie dowództwu Wehrmachtu. Żołnierze Wehrmachtu są zbyt ludzcy, nawet Hitler im nie wierzy, że wykonają rozkazy jego zgodnie „z intencją”.
W a r s z a w i e
(...) „Bogu podamy w końcu dłonie
spalone skrzydłem antychrysta
i on zrozumie, że ta młodość
w tej grozie jedna była czysta.”
Krzysztof Kamil Baczyński
Szanowni Państwo, rozpoczynamy druk rękopisu powieści p. Wojciecha Antczaka z Mississaugi. Zapraszamy do lektury!
I
– Stanisław Bohuszewicz? – zapytał go niski, przysadzisty mężczyzna.
I nim się zorientował, kim jest pytający go facet w podniszczonej skórze i w zawadiacko przekrzywionym kapeluszu, został popchnięty przez tego drugiego łapsa wprost do stojącej tuż przy krawężniku „cytryny”. Siedząc już pomiędzy nimi, zagłębiony w miękkiej kanapie tylnego siedzenia, próbował protestować, tłumaczyć im, że to na pewno jest jakaś pomyłka... Wtedy ten drugi, znacznie wyższy od siedzącego obok faceta w skórze, warknął na niego, żeby milczał.