farolwebad1

A+ A A-

Pamiątki Soplicy (22)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

pamiatki-soplicyAle doszedłszy do Bolimowa, pan Kwilecki odebrał wiadomość, że całe Kujawy i Płockie powstaną, aby tylko jeden zbrojny konfederat im się ukazał. I to go zdecydowało zaniechać Warszawę, której się prawie dotykał, aby dostać się na prawy brzeg Wisły. „Nuż nam się nie uda opanować Warszawy – mówił Sawie – bo ten tchórz Poniatowski, co mógł, to zebrał na swoję obronę? Jeżeli porażeni zostaniem, cała konfederacja wielkopolska przepadnie, której i trzecia część jeszcze nie powstała. Lepiej nam się wzmocnić w Płockiem, otworzyć związki z Litwą, a dopiero na pewno pójść do Warszawy”. Na próżno Sawa ofiarował mu z swoją awangardą samemu napaść na stolicę, tak był pewny swojego, na próżno cały szwadron pułku Mirowskich, prowadzony przez swojego porucznika Franciszka Dzierżanowskiego, przeszedł na naszą stronę pod samym Bolimowem, który doniesieniem świeżym potwierdzał wszystkie wnioskowania Sawy – nic nie mogło przekonać pana Kwileckiego, który sam był dobrym żołnierzem, w wojsku francuskim w młodości swojej służył, ale na nieszczęście więcej wierzył w naukowe zagraniczne prawidła wojskowości niżeli w instynkta polskie, tym więcej że popierał go w zdaniu inżynier francuski przy nim będący, a któremu mocno wierzył. Ten, uzyskawszy dość wziętości, iż przyczynił się do zwycięstwa pod Rozrażowem, nie mógł pojąć, jak można we trzy tysięcy ludzi dobywać miasto wielkie, obronione przez ośm tysięcy żołnierzy. Z boleścią więc serca Sawa musiał prowadzić awangardę ku Wyszogrodowi, gdzie się przez Wisłę przeprawili szczęśliwie.

        W istocie pod pewnym względem nie pomylił się pan Kwilecki, bo jak tylko gruchnęła wiadomość, że nasi opanowali Wyszogród, całe Kujawy i Płockie podniosły konfederacją. Tam oddzielił od siebie Sawę pan Kwilecki, sam poszedł do Płocka dla poparcia konfederacji, a Sawę we trzysta koni posłał ku Zakroczymowi, aby rozszerzać powstanie po Mazowszu. Pan Franciszek Dzierżanowski z częścią Mirowskich, których jemu zostawił, z rozporządzenia pana Kwileckiego poszedł pod komendę Sawy. Z początku chciał z nim kota drzeć, jak szlachcic i oficer gwardii z Kozakiem, ale pan Sawa tak mu się dał poznać, że chociaż pan Dzierżanowski przy nadzwyczajnym męstwie był dość burzliwym, tak go słuchał jak dziecię piastunki. W Zakroczymiu stał batalion moskiewski i kilkuset Dońców, ale mnóstwo tamecznej młodzieży szlacheckie] do naszych umknęło i zaciągnęło się pod znaki Sawy. Moskale widząc, że dąży ku Zakroczymowi, wyszli naprzeciw niemu, tym pewniejsi zwycięstwa, że silny oddział karabinierów przyszedł był do nich z Warszawy. Rozwinęli się Moskale przed Zakroczymem i na widok naszych zaczęli strzelać z armat, kiedy jeszcze niepodobieństwo było nikogo trafić. Pan Sawa zalecił panu Dzierżanowskiemu cofać się przed kawalerią moskiewską, a sam, zakryty jego obrotem, rzucił się w lewo, by napaść na piechotę, jak się jazda oddali. Udało się doskonale. Pan Dzierżanowski, uciekając przed karabinierami i Dońcami, tak ich za sobą wyprowadził, że pan Sawa jak piorun pokazał się pod samym Zakroczymem. Piechota moskiewska uszykowała się w czworobok i dała ognia; ale pan Sawa nie dał im się poprawić, czworobok złamał, cztery armat zabrał i cały batalion co do nogi wyciął. Opamiętała się jazda moskiewska, że się oddaliła, wzięła się więc do odwrotu. Ale tu pan Dzierżanowski zaczął ją gnębić; jednak w największym porządku szła, pokąd myśląc, że do swojej piechoty się cofa. Pan Sawa ją przywitał kartaczami z armat przez siebie zdobytych; natenczas wszystko się rozsypało: ten do Lasa, ten do Sasa, a pan Dzierżanowski tego nachwytał, ile sam chciał.

        I tak wszedł pan Sawa do Zakroczymia, gdzie mnóstwo było obywatelów po klasztorach uwięzionych, którym natychmiast wrota otworzono. Liczne magazyny wpadły w jego ręce, a czego pan Sawa dla wojska nie użył, rozdał między mieszkańcami i nie tracąc czasu, zebrał szlachtę będącą w mieście, aby natychmiast sporządziła akt powstania. Tak się podniosła konfederacja w Zakroczymiu; marszałkiem jednomyślnie ogłoszonym został Sawa, a regimentarzami panowie Lelewel i Kiciński.

        – Bójcie się Boga, panowie! Ja prosty Kozak; jak ja mam nad wami marszałkować?

        – Innego marszałka nie chcemy! – krzyknęła szlachta. – Pan Bóg i twoje zasługi zrobiły ciebie polskim szlachcicem, nim sejm ciebie takim uzna.

        Przy tym nie byłem, ale świadom jestem, jakbym temu wszystkiemu [był] przytomny; bo wiem to i od samego pana marszałka Sawy, i od pana Dzierżanowskiego, i od pana Lelewela, regimentarza zakroczymskiego, i od wielu innych, z którymi później służyłem, a wszystkich relacje na jedno godzą się. Dość że ta sama szlachta, co nie tylko urzędziku, ale wioski dzierżać by nie pozwoliła nieszlachcicowi, marszałkiem swoim ogłosiła Kozaka; bo nasza duma szlachecka nie była ad destruendum, sed ad aedificandum patriae [na zniszczenie, ale na budowanie ojczyzny]. A sam widziałem, jak inni marszałkowie i sam JW. Pac, co był nad nimi wszystkimi, obcowali z nim jak z równym i szanowali go tak, że gdyby go wyniesiono i na kasztelana krakowskiego, nikt by się ani skrzywił, taki z niego był wielki wojownik i godny obywatel.

        – Ciągle się wsławiał marszałek zakroczymski; gdzie było największe niebezpieczeństwo, można było zakład trzymać, że się jego znajdzie. A że ludzie przy nim i za nim padali, że kule ustawicznie mu dziury robiły w odzieniu, tak że zawsze łatany chodził, a sam nigdy plejzerowany nie był, a Rusini że są zabobonni, między jego Kozakami było przekonanie, że on był charakternikiem, jak mówią na Ukrainie, to jest, że umiał kule zamawiać, iż go żadna trafić nie mogła. Więc to od nich i po nas rozeszło się; przyznaję, że sam temu wierzyłem, a to mniemanie bardzo jego obrażało: raz, że był dobrym katolikiem, po wtóre, że jako rycerza miał siebie za zhańbionego, iż o nim myślano, że na pewno w niebezpieczeństwo idzie; i nieraz świadkiem byłem, jak przeklinał swoje szczęście, że rany dostać nie może. Ale na moje i ojczyzny nieszczęście przekonałem się, że on nie był charakternikiem. Bo już kiedy nasze zaczęły się interesa plątać, pan Sawa przedsięwziął próbować, czy mu się uda wziąć Warszawę, zebrał z różnych komend do tysiąca jazdy, między którymi i ja mu się dostał; szliśmy więc lasami powiatu radomskiego; często udawało się nam gromić oddziały moskiewskie, nawet pod Jedlińskiem Drewicza śmy zbili i może byśmy go samego wzięli, gdyby pan regimentarz Potocki nie był się o jedną godzinę spóźnił; ale taki wzięliśmy przeszło pięćdziesiąt jego huzarów, których wszystkich kazał pan marszałek zakłuć i pastwiono się nad nimi. Pan Sawa był ludzki i z niewolnikami moskiewskimi łagodnie się obchodził; ale że Drewicz wielkie okrucieństwa popełniał, żonom konfederatów piersi odrzynał i niewolnikom skóry z ramion zdzierał, by im wyloty wiszące robić – więc równym okrucieństwem się odpłacał niewolnikom jego komendy. Po tym zwycięstwie poszliśmy dalej, zawsze dążąc ku Warszawie; Suwarow, natenczas brygadier, we cztery tysiące ludzi oddzielił się, by nas ścigać, i zastąpił nam drogę pod Mszczonowem. Sawa, choć nierównej siły, odważył się pójść wstępnym bojem. Mszczonów był w ręku Moskali; staw wielki przedzielał ich od nas, a grobla długa prowadziła do miasteczka. Już jazda moskiewska przeszła była groblę i piechota zaczynała przez nią przechodzić. Pan marszałek chciał napaść na jazdę, nim piechota przejdzie, i skrzydłem ją atakując, od grobli oderżnąć. Na to uszykował do boju prawie cały swój korpus, pana wojewodzica wołyńskiego zostawiwszy w odwodzie z półtorasta końmi. Dobrze się udało było, bo zaraz uderzył na nich, że zaczęli uciekać w nieporządku, i już ich był oderżnął, ale nad samą groblą na wzgórzu stały harmaty moskiewskie, które jak dały ognia, od pierwszego wystrzału pan Sawa dostał kartaczem w udo, że spadł z konia. Była to jego rana pierwsza i ostatnia. Kozacy, co byli do niego jak do ojca przywiązani, widząc go rannym, okropnie się pomieszali (oni to mieli go za charakternika), podnieśli go, a on z największą przytomnością oddał komendę regimentarzowi zakroczymskiemu Lelewelowi, zlecając mu, by ścigał pierzchającą jazdę moskiewską, a sam się kazał zanieść do karczmy, pod którą stał wojewodzic wołyński z odwodem, gdzie i ja się znajdowałem.

        Zaczęliśmy obwiązywać, jak umieli, ranę pana Sawy. Cierpiał mocno, jak widać było po twarzy, ale najmniejszego jęku nie wydał, tylko wszystko patrzał na komendę swoję, którą panu Lelewelowi był oddał. Ale ten jej rady dać nie mógł; bo jak się spostrzegli, że nie Sawa ich prowadzi, pierzchnęli tak, że uciekający Moskale opatrzyli się i na nowo zaczęli się szykować. Pan Sawa widząc, że dobrowolnie nasi na zgubę idą, choć udręczony boleściami, kazał wynieść kołyskę z karczmy i ją przywiązać do dwóch koni swoich najlepszych, na których posadził doświadczonych Kozaków, a samego siebie kazał włożyć w kołyskę, tak że między dwoma Kozakami na powietrzu wisiał, i kazał sobie podać proporzec. Tak niebezpiecznie i niewygodnie siedząc, uszykował nasz odwód i zakomenderował naprzód, aby do powrotu zmusić uciekających żołnierzy.

        Jakoż oni na widok wodza opamiętali się, który wisząc między końmi na powietrzu, przy najokropniejszych bólach do ataku nas wszystkich prowadził, złamał szyk moskiewski i zmusił ich do ucieczki. Ale wszystko było za późno. Już i piechota moskiewska, i armaty przeprawiły się były przez groblę. Jak zaczęli więc dawać ognia na nas, sam pan Sawa pomiarkował, że nie ma nic do czynienia, tylko albo uciekać, albo doczekać się, aż co do jednego nas wszystkich ubiją.

        A że boleści jego coraz więcej się wzmagały, że od rozumu aż odchodził, tyle tylko że korpus odprowadził poza Mszczonowską Wolę, a przedzieliwszy się wsią od ścigającej nas kawalerii moskiewskiej, która, dwa razy rozsypana, po trzeci raz na karku nam siedziała, z dwóch stron kazał wioskę podpalić. A wiatr był tak wielki, iż wkrótce cała objętą została płomieniem; to wstrzymało czas jakiś Moskalów.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.