Długo wtedy myślałem o ojcu, polecając go św. Teresie. O jego niewzruszonej wierze i harcerskiej dzielności, o latach, które mu komuniści zrabowali, i jego zdrowiu, które mu zrujnowali. Jak straszna spotkała krzywda jego, jego rodzinę, Polskę. A te krzywdy, które widziałem jak pod szkłem powiększającym, myśląc o ojcu, w rachunku historycznym były przecież mnożone przez losy, życie i śmierć tych wszystkich Polaków zamordowanych w Katyniu i w Auschwitz, i w niezliczonych miejscach straceń, kaźni; przez miliony wyrwanych z ich ziemi, rodzin, środowisk; tych wypędzonych, wywiezionych i więzionych; i tych wszystkich pozbawianych pracy, możliwości rozwoju i uczestniczenia w budowaniu kraju po wojnie. Przecież w wolnej Polsce, ojciec, zamiast siedzieć w więzieniu zostałby pewnie, w najbardziej naturalny sposób, senatorem z okręgu częstochowskiego i prezydentem miasta Częstochowy. Urządziłby ją jako „miasto pod Jasną Górą”, podczas gdy komuniści zbudowali tam ogromną Hutę Częstochowa, jako przeciwwagę do Jasnej Góry. Ojciec pokochał Częstochowę i klasztor. Napisał w więzieniu z pamięci (tak!) przewodnik turystyczny po Jasnej Górze. Już tyle zrobił dla Częstochowy. I to wszystko zostało zniszczone. Mimo że pozbawiony pracy w Częstochowie, ojciec w parę lat później potrafił jednak jakoś włączyć się w planowanie jej rozwoju. To on zaproponował i przeprowadził – nie wiem w ramach jakich ciał, czy komisji – rozbudowę miasta w kierunku północnym, na niewysokie wzgórza o zdrowym klimacie, gdzie powstało całe wielkie i piękne „Osiedle Tysiąclecia” oraz miasteczko Politechniki.
Zastanawiałem się też, czemu ojciec darzył św. Teresę, młodą dziewczynę z północnej Francji, tak szczególnym nabożeństwem. Wiedziałem, że była głośna i niejako „modna” w latach 20. i 30., ale to przecież musiało leżeć głębiej. Musiała być dla ojca wzorem bezwzględnego, wręcz dziecięcego, zawierzenia Bogu, wierności ideałom i wartościom raz wybranym, trwania na raz obranej drodze. Święta Teresa musiała być dla niego także wzorem modlitwy wewnętrznej, duchowej, myślnej – niewątpliwie ojciec właśnie ten rodzaj modlitwy praktykował w więzieniu. Ojciec był przy tym absolutnie słowny. Wysłanie mnie do Lisieux było tego dowodem. Po długim czasie spędzonym w klasztorze św. Teresy odszukałem jeszcze jej dom rodzinny. Miała dobrego, świętego ojca, świętą matkę. To wielka łaska. Nie zmarnowała jej.
Już z góry, jeszcze w Polsce, planowałem trzy wyprawy, aby poznać trzy legendarne postaci naszej rodziny: do Mentony do babci Klimci, do Rzymu do cioci Wandy de Andreis, do Londynu do cioci Jadwigi Domańskiej. Napisałem do nich wszystkich z Paryża. Zaprosiły mnie najczulszymi słowami.
O babci Klementynie mówiło się „Babcia Klimcia”. Była jedną z tych członków rodziny starszej generacji, rozsianych po świecie, mieszkających gdzieś bardzo daleko; nie wiedziałem gdzie. Już w czasie wojny, a i po niej przychodził czasem list, którego nadawcą była „Madame Clementine De Nikitin”, w jej adresie było: Menton, France; ulicy nie pamiętam. Skoro przychodziły czasem listy od niej, to musiała i ona otrzymywać listy od nas, to znaczy od swojej siostry, a więc babuni Henryki Braunowej. Mama, która kiedyś wraz z ojcem odwiedziła babcię Klimcię w Paryżu, wysyłała do niej co roku na jesieni paczuszkę z suszonymi grzybami. Były to najpiękniejsze, same tylko kapelusze prawdziwków. Mama wiedziała, że im tam, w Mentonie, jest ciężko i samotnie. A grzyby to była najbardziej polska potrawa wigilijna. Mama nie była wylewna, ale takie właśnie uczynki objawiały jej wielkie i wrażliwe serce. Gdy babunia Henryka zmarła, mama nadal przesyłała babci Klimci prawdziwki na wigilię. Mało wiedziałem o tej babci: tyle tylko, że była, oczywiście, Polką, ale, wyszła, jeszcze pod zaborami, za mąż za rosyjskiego generała. Miała kilkoro dzieci. Synowie byli w Argentynie, a córki pod Sowietami.
Z Paryża jechałem nocnym pociągiem na południe. Rano wysiadłem na stacji w Mentonie. Choć w kalendarzu był już październik, to na Lazurowym Wybrzeżu było jeszcze lato; późne, ale ciepłe. Dopytałem się o drogę. Prowadziła od wybrzeża, gdzie była stacja, małymi uliczkami ciągle wzwyż. Miałem walizkę (bez kółeczek) i torbę; dość ciężko było pod górę. Odnalazłem adres: niewielka willa w niewielkim ogrodzie z palmami. Mały ganek obrośnięty winem. Wszedłem po schodkach. Zadzwoniłem.
Otworzyła mi drzwi stara pani. Domyśliłem się natychmiast: babcia Klimcia. Za nią stały dwie panie – też niemłode: ciocia Helenka i ciocia Wanda. Wszystkie były ubrane na ciemno. Zrozumiałem od razu, że są w żałobie – na pewno od lat: w żałobie po swoim poprzednim życiu, po najbliższych, po Polsce, znów pod okupacją sowiecką, i po ich drugiej ojczyźnie, Rosji, zabranej im przez bolszewików. Wyczułem, że byłem dla nich osobliwym, niezwykłym zjawiskiem, wyłonionym nagle zza „żelaznej kurtyny”, z przeszłości rodziny i kraju. Dla babci Klimci byłem odnalezionym i poznanym po raz pierwszy wnukiem, łączącym ją z rodziną w Polsce. Dla cioci Helenki byłem powiernikiem tej samej gorzkiej wiedzy, którą ona nosiła w sobie już od wielu lat i nikt na Zachodzie nie był w stanie jej zrozumieć: wiedzy o życiu pod komunizmem. Była zafascynowana i zemocjonowana, że widzi kogoś, kto tam żył i żyje nadal, kto stamtąd wyjechał i jest tu tylko przejazdem; zapewne nie mogła pojąć, jak mogłem planować powrót pod komunizm. Ciocia Wanda była jakby zamknięta, zgaszona, ale równie zemocjonowana moją wizytą jak pozostałe panie. Miałem się dowiedzieć, że tego dnia nie poszła do pracy, co było absolutnie wyjątkowe (traciła w ten sposób dzienny zarobek), aby mnie powitać.
Wszystkie trzy zajmowały jeden pokój. Jego duże okno wychodziło na południe, więc na rude dachy domków na stoku, zieleń krzewów i drzew, a dalej na błękit morza. Rzeczywiście było jakby lazurowe – pierwszy raz widziałem Morze Śródziemne. Na środku stał duży stół. Pokój był poprzedzielany szafami i parawanami; każda z mieszkanek miała swoją niszę.
Babcia Klimcia i ciocia Helenka przez trzy dni mego tam pobytu zadawały mi nieustannie pytania. Wieczorami, po powrocie z pracy dołączała do nich ciocia Wanda. Pytały mnie systematycznie o wszystkich członków najbliższej i dalszej rodziny. Chciały wiedzieć wszystko, znać szczegóły, zobaczyć domy i krajobrazy. Babcia Klimcia nie była w Polsce od dziesiątków lat, a jej córki chyba nigdy.
Opowiadały mi też nieco o sobie. Babcia Klimcia dostała się do Francji przez Odessę. Francuski statek odcumował, gdy już pod miasto podchodzili bolszewicy. Był przepełniony ludźmi zrozpaczonymi i rozhisteryzowanymi, albo zamkniętymi w kamiennej depresji. Okropne warunki higieniczne. Nieświeże jedzenie. Babcia miała na sobie i ze sobą dużo biżuterii, która pozwoliła jej utrzymać się przez wiele lat wygnania. Babcia miała wygląd niezmiernie, powiedziałbym, godny. Była nieco podobna do babuni Henryki. Jednak, o ile twarz babuni była pociągła, surowa i ostro rzeźbiona, a sylwetka bardzo szczupła, o tyle babcia Klimcia była pełniejsza, niższa, o twarzy okrągłej, ciepłym uśmiechu. Musiała być już bardzo stara. Nie wychodziła z domu, a po pokoju przemieszczała się, posługując się cienką laseczką ze srebrną rączką. Siedziała przy stole prosto. Jadła, choć na talerzu niewiele było, posługując się wykwintnie licznymi sztućcami. Mówiła zdecydowanie. Jej polszczyzna była nieco staroświecka, ale czysta, bez naleciałości rosyjskiego akcentu czy francuskiego słownictwa, mimo dziesiątków przecież lat życia poza Polską.
Ciocia Wanda gdzieś pracowała jako urzędniczka, wychodziła z domu wcześnie rano i wracała późno wieczorem. Nie pamiętam, aby mi powiedziała, co to była za praca. Musiała być bardzo nisko płatna. Ale to ona utrzymywała je wszystkie. Ciocia Helenka nie pracowała nigdzie, w ogóle bardzo mało wychodziła z domu, i to tylko w dzień. Bała się, że porwą ją sowieci i wywiozą z powrotem, wprost na Syberię. Była malarką. Przy oknie stały sztalugi. Pokazała mi kilka śródziemnomorskich krajobrazów, bardzo słonecznych i łagodnych, jakby na przekór jej ciemnym i okropnych wspomnieniom z Rosji. Opowiedziała mi całą swoją dramatyczną historię. Nie udało jej się uciec przed bolszewikami w czasie rewolucji. Mieszkała w dwudziestoleciu międzywojennym w Moskwie. Pracowała jako urzędniczka. Już przed wojną starała się o wyjazd za granicę do matki, ale nie dostawała paszportu. W czasie wojny, oczywiście, nie było o czymś takim mowy. Po wojnie ponowiła starania. Jako powód wyjazdu podawała chęć odwiedzenia matki, której nie widziała od lat i która chorowała. Babcia Klimcia wysyłała jej jakieś, zdobywane zapewne z trudem i kosztujące zapewne drogo, zaświadczenia o swoim pogarszającym się stanie zdrowia. Wreszcie ciocia Helenka otrzymała obietnicę paszportu, bodaj na pół roku, ze ściśle oznaczoną datą powrotu. Zanim go mogła otrzymać, musiała przedstawić zaświadczenie z pracy, że udzielono jej bezpłatnego urlopu, bilet tam i z powrotem oraz kwity za opłacone z góry za cały ten czas swoje blokowe mieszkanko – czynsz, światło, woda, gaz, ogrzewanie. Wzięła specjalnie tylko jedną małą walizkę, aby komuś nie przyszło do głowy, że wyjeżdża na zawsze. Nie sprzedała żadnych rzeczy. Oczywiście absolutnie nikomu nie powiedziała, że nie wróci. Wyjechała pociągiem z Moskwy do Kijowa, i dalej przez Bałkany, Włochy, do Mentony. Jako „byłej Polce”, nie wolno jej było jechać przez Polskę! (Te same metody biurokratyczne i policyjne: gdy Mickiewicz otrzymał wreszcie pozwolenie na wyjazd z Rosji na Zachód, to nie mógł jechać z Petersburga przez Wilno i Warszawę, tylko statkiem z Kronsztadu do pruskiej Lubeki.) Natychmiast po przyjeździe do Francji ciocia Helenka zgłosiła się na policję i wystąpiła o azyl polityczny. Po wielokrotnych przesłuchaniach jej i matki – otrzymała go. Ale stale żyła w strachu, że sowieci ją porwą. Już o tym napisałem, ale powtarzam, bo ona powtarzała to wiele razy. Więc stale żyła w strachu, dosłownie – stale. Reagowała nerwowo na każdy hałas czy szelest przed domem. Nigdy nie wychodziła po ciemku.
Spędziłem u babci Klimci trzy dni. Rano ona i ciocia Helenka dawały mi śniadanie (bo druga ciocia już była w pracy) – i zadawały kolejne pytania. Potem szedłem w dół, ku głównemu deptakowi Mentony, włóczyłem się po porcie, siadałem na plaży, ale nie wchodziłem do wody, bo nie stać mnie było na wynajęcie kabinki do przebrania się. Wracałem po południu i zasiadaliśmy do obiadu. Za każdym razem miałem wrażenie, że objadam te dobre panie, które na co dzień wiele do jedzenia nie mają.
Wyjeżdżałem z Mentony do Wenecji. Spędzając noc w pociągu, zaoszczędzało się opłatę za tę jedną noc w schronisku młodzieżowym. Zawsze tak robiłem. Celowałem więc na pociąg wieczorny. Gdy wychodziłem z willi, słońce było ostre, popołudniowe, boczne, świecące od zachodu.
Babcia żegnała mnie przy drzwiach. Miała zacięte usta. Pewnie tłumiła wzruszenie. Ciocia Helenka płakała. Bała się o mnie, że wracam pod komunizm i zaraz po powrocie mnie zaaresztują, a jak mnie będą przesłuchiwali, to zapytają o nią, więc żebym nawet na torturach nie powiedział, że jest w Mentonie. Ciocia Wanda była w pracy, pożegnała mnie wieczorem poprzedniego dnia.
Zeszedłem kilka kroków uliczką w dół i odwróciłem się. Ciocia Helenka zasłaniała oczy chustką, jej ramiona wstrząsał szloch. Babcia Klimcia stała nieruchoma, wyprostowana, w czarnej sukni, oparta na swojej czarnej laseczce. Skinęła mi dłonią.
Z Mentony pojechałem do Włoch. Celem był Rzym, ale zatrzymywałem się po drodze w Wenecji i we Florencji, w obu tylko na trzy dni. Nocowałem w schroniskach młodzieżowych (Auberge de Jeunesse), ale mało co spałem, bo włóczyłem się po miastach do późna, a wstawałem na zwiedzanie wcześnie.
Stosowałem wymyślony w Paryżu sposób zwiedzania. Z dworca udawałem się do schroniska młodzieżowego, którego adres brałem z zakupionego w Paryżu przewodnika-wykazu takich schronisk w całej Europie. Potem zapuszczałem się w miasto. Następnego dnia wchodziłem czy wjeżdżałem na jakiś najwyższy punkt i stamtąd „rozczytywałem” miasto. W Wenecji to była wieża bazyliki św. Marka. Piękny, rozległy widok na miasto, place, kanały, podłużną, wąską wyspę Lido, na którą się zaraz potem przeprawiłem, inne wyspy, dalej Adriatyk. Wiatr od wody. Zapach wody.
We Florencji wspiąłem się po schodkach na kopułę katedry. Stałem długo przed posągiem Dawida na placu Signiorii. Próbowałem zrozumieć, na czym polega piękno rzeźby włoskiego Renesansu. Czy na mistrzowskim wyważeniu realizmu i uniwersalizmu? A piękno włoskiej renesansowej architektury? Czy na połączeniu symetrii, harmonii proporcjonalności i funkcjonalności z monumentalizmem i dynamizmem, a do tego jeszcze z wyszukaną dekoracyjnością?
Już w Wenecji, a jeszcze silniej we Florencji, zostałem porażony, wręcz poniżony przez nadmiar tego piękna, którego nie byłem w stanie przetrawić, ogarnąć, zrozumieć. Ujrzałem moje niedouczenie, niemożność wyartykułowania, nazwania tych wszystkich stylów, epok, elementów architektury i szkół malarstwa, tych przeżyć i odkryć, których dokonywałem, nie, nie dokonywałem, tylko jakoś natrafiałem na nie po omacku. Jak zedrzeć zasłony? Jak zerwać z oczu łuski?
Z Florencji pojechałem pociągiem do Rzymu. Przed Stazione Termini odnalazłem odpowiedni autobus, tak jak ciocia de Andreis nakazała mi w liście. Wanda de Andreis nie była moją ciotką, tylko daleką kuzynką z linii Millerów. Z domu nazywała się Wyhowska – jej protoplastą był słynny ataman Wyhowski. I Millerowie, i Wyhowscy pochodzili z polskich, dalekich Kresów. Ciocia Wanda z wykształcenia była historykiem. Dlatego i dzięki temu była latami współpracownicą Karoliny Lanckorońskiej w jej fundacji i wydawnictwie. Wyszła za mąż przed wojną za włoskiego dziennikarza, Egisto de Andreis. Osiedlili się w Warszawie. Mieli bardzo dramatyczne losy wojenne i powojenne. Ciotka Wanda, urodzona na Podolu, a osiedlona w Rzymie, zatytułowała swą książkę wspomnieniową: „Między Dnieprem a Tybrem”.
Państwo De Andreis mieszkali na dalekim, północnym przedmieściu Rzymu w bardzo zwykłym, blokowym, ale obszernym mieszkaniu, do którego dojeżdżało się autobusem, a potem jeszcze trolejbusem; po raz pierwszy zetknąłem się z tym środkiem komunikacji – w Poznaniu ich nie było; potem trolejbusy służyły mi latami w Warszawie, w Lublinie.
Mieli trzech synów: Giorgio, Roberto, Stefano. Giorgia miałem spotkać ponownie w Warszawie jako włoskiego konsula. Najmłodszy, Stefano, był moim rówieśnikiem. Przyjeżdżał do Warszawy odwiedzać Giorgia. Raz nawet wybrał się ze mną samochodem do Łodzi, gdzie akurat grane było moje przedstawienie. Po latach, będąc z Justyną na Jubileuszu Świętej Lipki i audiencji u Papieża Jana Pawła II, odwiedziliśmy Giorgia i żonę w Rzymie, zaproszeni na obiad. Uderzające było dla mnie, że siedział u szczytu stołu w tej samej pozie i gestykulował tak samo jak jego ojciec czterdzieści lat wcześniej.
Te czterdzieści lat wcześniej, gdy odwiedziłem ciocię Wandę i pana Egisto, cała rodzina spotykała się wieczorem w domu na kolacji. Wszyscy byli dla mnie dobrzy, uprzejmi, życzliwi. Pan domu prezydował, zachowywał się i mówił bardzo autorytatywnie, patriarchalnie. On, i wszyscy członkowie rodziny, zadawali mi masę pytań o kraj, o rodzinę. Przy ich stole, jak poprzednio w Mentonie, a potem w Londynie u cioci Jadzi, przekonywałem się praktycznie, co to była „żelazna kurtyna” odgradzająca ich od kraju. I nas od nich, od Zachodu, od reszty cywilizowanego świata. W pokoju gościnnym, gdzie zostałem ulokowany, była ogromna biblioteka, a w niej całe półki „Kultury” i jej wydawnictw. Pamiętam ten pobyt w Rzymie może najbardziej jako ciąg nieprzespanych nocy. Bo zamiast spać – godzinami czytałem. Zdejmowałem z półek kolejne książki. Były to dla mnie wszystko lektury rewelacyjne, w kraju zakazane, nieznane mi, lub znane tylko ze słyszenia. Otwierały oczy, uczyły historii Polski, polskiej literatury. Podobnie jak poprzednio w Paryżu, nadrabiałem zaległości.
W dzień, przemierzałem pieszo kilometry ulic wyposażony przez ciocię we wskazówki i mapki. Tylko do katakumb, do świętego Pawła i na Via Appia trzeba się było wyprawić metrem. Wspiąłem się najpierw na dach Bazyliki św. Piotra. Dopiero potem wszedłem do wnętrza.
Tak jak w Paryżu, tropiłem polskie ślady w Wiecznym Mieście. Na Watykanie Mickiewicz spierał się z Papieżem Leonem XII, a Norwid odbierał z synowską atencją jego błogosławieństwo. Jakaż różnica nie tylko postaw, ale i epok polskiej literatury, polskiej duchowości. A gdzie, w jakim mieszkanku, zatrzymywał się Słowacki? A w którym pałacyku Krasiński? Przede wszystkim jednak zwiedzałem zabytki pogańskiej starożytności i nawiedzałem kościoły stolicy chrześcijaństwa. Wspaniała nauka historii Rzymu, historii architektury, malarstwa.
Wybrałem się też autobusem do Castel Gandolfo. Papież jeszcze korzystał tam z wakacji. Znalazłem się na niewielkim dziedzińcu, w gęstym tłumie. Na balkonie ukazała się sylwetka w bieli. Papież Pius XII. Wiedziałem, że to mądry, dobry papież, który był bardzo życzliwy Polakom i uratował tysiące Żydów w czasie wojny. Pamiętałem jego podobiznę wiszącą w zakrystii kościoła w Bolminie. Niezwykły moment. Namiestnik Chrystusa. Widziałem z bliska jego twarz – surowo wyrzeźbioną, ale uśmiechniętą dla pielgrzymów. Błogosławił. Pozdrawiał.
Następnie wybrałem się do Londynu, do ciotki Jadwigi Domańskiej. Nie pamiętałem jej sprzed wojny. Nawet nie wiem, czy ona kiedyś widziała tego małego chłopca, którym wtedy byłem. Ale rozpoznałem ją bez wątpliwości. To musiała być ona, ta wysoka, dystyngowana, piękna, elegancko ubrana dama, która czekała na mnie przy końcu korytarza prowadzącego od wyjścia z samolotu na londyńskim lotnisku.
Jechaliśmy kolejką, a potem czerwonym piętrowym autobusem (dla mnie nowość), który zataczał się i hałasował, tak że trudno było rozmawiać.
Suterena. Ze schodów prowadzących stromo w dół, wchodziło się do korytarzyka (gdzie było przygotowane dla mnie łóżko), stamtąd do kuchenki, znów mały korytarzyk, w nim drzwi do łazienki, a drugie do sypialni. Małe okienka położone wysoko, pod samym sufitem.
Pamiętam wieczory, gdy po późnej kolacji ja szykowałem się już do spania, a ciocia Jadzia i wuj Ludek zasiadali do stołu w kuchni, wyjmowali z szuflad jakieś pudełeczka i zaczynali pracować: wyrabiali sztuczną biżuterię, wkładając szczypczykami i obcążkami świecidełka do metalowych oprawek. Powstawały pierścionki, naszyjniki, broszki i kolczyki. Nie wiedziałem, jak długo w noc tak pracują. Ale robili to każdej nocy. Zasypiałem ze ściśniętym sercem.
Ona, wielka aktorka, niedawno temu dyrektor wielkiego teatru, on wybitny inżynier chemik – jest zapisane, że ok. 80 proc. granatów użytych w Powstaniu Warszawskim przez Armię Krajową pochodziło z zakonspirowanych (oczywiście) wytwórni Unii, organizacji stryja Jerzego. A wytwórnie te stworzył, kierował nimi i sam w nich pracował inżynier Ludomir Domański. Oboje ciocia Jadwiga i wuj Ludomir – oficerowie Armii Krajowej. Teraz chałupnicy.
Oboje przyjmowali mnie ogromnie gościnnie, serdecznie. Dzielili się ze mną hojnie ze swego niedostatku. Ciocia zaprowadziła mnie do teatru. Dzięki niej widziałem po raz pierwszy w życiu Marcela Marceau – w solowym recitalu pantominy, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie była ze mną, aby nie kupować drugiego biletu. Wysłała mnie też do Tate Galery i do British Museum. Mimo że poznałem już największe muzea francuskie i włoskie, były to wielkie przeżycia. Tate Galery ma wspaniałą kolekcję malarstwa europejskiego. A do British Museum Anglicy zwozili wiekami zabytki kultury materialnej rabowane w krajach swego imperium, „nad którym nigdy nie zachodziło słońce”. Ciocia wyprawiła mnie też do Klubu Orła Białego, dając mi za przewodnika jakiegoś swego znajomego aktora. Rozglądałem się po sąsiednich stolikach i słyszałem, jak bywalcy klubu zwracali się do siebie per „panie wojewodo” (tytuł w komunistycznej Polsce nieużywany), „panie senatorze” (już w „referendum” 1946 r. komuniści znieśli w Polsce senat), czy „panie generale”. Było to dla mnie niezwykłe, egzotyczne i wzruszające. Uosabiało i materializowało Polskę, której nie znałem.