Powoli dochodzę do przekonania, że jestem po uszy zakochany, że Łucja jest mi potrzebna do życia jak powietrze i woda. Ona zapełnia po brzegi wszystkie moje upodobania, wszystkie wyobrażenia o kobietach – o kobiecym wdzięku, uroku, ona mnie przyciąga do siebie z taką niewytłumaczoną siłą, z jaką magnes przyciąga żelazo. Pragnę stać się dla Łucji najbardziej upragnioną i najbardziej ukochaną istotą, jaką ona jest dla mnie. Chcę posiadać jej wzajemność, jej wszystkie myśli, jej duszę. A jest to jednocześnie niemożliwe – jest przecież matką dwóch córeczek. Problem nie do rozwiązania. Nikt w Poznańskiem w owych czasach nie zdecydowałby się na wystąpienie o rozwód. I Łucja zdawała sobie z tego sprawę, ale nie chce o tym teraz myśleć, ja również nie. Chcemy przeżyć chwile naszego szczęścia i upojenia, nie zastanawiając się nad dniem jutrzejszym.
Serce ludzkie nie może się zabezpieczyć przed miłością, bo miłość to żywioł, a jeśli tak, to może ten żywioł wykorzystać w swojej pracy. Miłość nie powinna być hamulcem, przeszkodą, a motorem napędowym!
Tak się też stało. Sobotnie godziny razem spędzane stały się bodźcem do wytężonej pracy. Pracuję jak wół. Wyniki ostatniego tygodnia są znacznie większe od dotychczasowych przeciętnych za taki sam okres. Łucja staje się źródłem nie obniżania, a zwiększania wydajności. Istnieją teraz dla mnie wyłącznie trzy kwestie: szkoła, praca i Łucja. Żadna nie ma priorytetu, wszystkie są równe i zależne od siebie. Gros pracy gotowe w brulionie. Kolega Steffen wyraził gotowość przejrzenia jej w czasie świąt. Steffen zapowiada się na wybitnego filologa i naukowca. Kiedy i jak zdążył ten młody człowiek nałykać tyle wiadomości i wiedzy, przestudiować tyle dzieł, tak gruntownie opanować oba języki klasyczne, trudno sobie wyobrazić. Bije nas wszystkich o dwie długości. Toteż sądzę, że jego korekta będzie równocześnie wstępną akceptacją.
W najbliższą sobotę zamierzam pojechać do Poznania i podrzucić Steffenowi brulion. Łucja, o ile jej się uda, chciałaby również jechać i w roboczą niedzielę przedświąteczną załatwić zakupy i być znowu ze mną.
W niedzielę rano rozstajemy się z Łucją. Wręczam pracę Steffenowi i biegnę na dworzec, by być w Inowrocławiu dużo wcześniej od Łucji. Święta postanowiłem spędzić jak zawsze z Rodzicami, ale na Sylwestra być gdzieś na balu z Łucją.
W późnych godzinach wieczornych w przeddzień Wigilii ląduję w Antoninie. Wreszcie na łonie rodzinnym. Przez pięć dni prawie nosa nie wytknąłem z domu. Zresztą pogoda była pod psem – zadymka i mroźny wiatr. Oczywiście z kasztankami spędzałem codziennie kilka godzin, gawędząc z Idzim, tym miłym i kochanym Idzim, który mnie zastępował wobec Rodziców, który po długiej ze mną rozłące zapytał teraz, czy może mi nadal mówić po imieniu.
Wróciwszy do Inowrocławia, zastałem list od Krysi, w którym komunikuje, iż Sylwester odbędzie się u państwa Ruszczyńskich w Ściborze – zaproszenie dołączone. Jadąc na bal, wstąpią po mnie około 20. Strój balowy.
Państwo Ruszczyńscy to rodzice jednej z moich podopiecznych w kl. V. To mama Ruszczyńska przypuszczała, iż radzę jej wziąć korepetytora dla córki, myśląc o sobie. „Panie Profesorze, zapłacimy dobrze.” Szlag o mało mnie nie trafił. Tonem, z którego musiała zrozumieć, że mnie obraziła, odparowałem: „Pani wybaczy, ale ja nie będę szukał korepetytora dla Pani leniwej córeczki”.
Żeby zapamiętała, że profesor Zaborowski nie dziad, postanowiłem to wyraźnie podkreślić swoim udziałem w zabawie sylwestrowej, na którą z pewnością wszyscy przybędą z jakimś udziałem. Chciałem wszystkich zakasować. Ledwie się zmieściłem z tym pięknie udekorowanym koszem do powozu. Krysia pyta, czy zamierzam ich wszystkich zakasować. Mówię, że tak, i opowiedziałem o tym zajściu z panią Ruszczyńską. Nie zdradzam jednak zawartości kosza. A było w nim: 5 butelek szampana francuskiego, 5 butelek francuskiego koniaku oraz 5 dużych bombonierek wedlowskich. Po pięć z każdej rzeczy, ponieważ wierzę w tę liczbę. Piątego czerwca się urodziłem, w szkołach zdobywałem piątki, 5 lipca zdałem ostatni egzamin z historii starożytnej, a najszczęśliwszą wśród tych piątek to data 5 października tego roku: pierwsze spotkanie sam na sam z Łucją. Pozornie prezent bogaty – jak dla kogo. Dla mnie nie. Chciałem zaakcentować wobec innych również, że nie przychodzę tu jako biedny profesor, dla którego udział w tym balu jest zaszczytem, lecz jako równy do równych, w dodatku szlachcic, czym nie wszyscy mogli się wykazać. I taki też był mój stosunek do wszystkich obecnych, przeważnie rodziców dziewczynek naszego gimnazjum z wyjątkiem rodziców Łucji, państwa Zabłockich, którym okazywałem głęboki szacunek.
Ruszczyńscy byli dzierżawcami dóbr Ściborze, własność Heleny Gąsiorowskiej z Nicei, która była na Kujawach największą posesjonatką – 1,7 tys. ha. Majątki były tu raczej średniej wielkości, ale bogate, z urodzajną pszenno-buraczaną glebą, i uprzemysłowione. Ściborze było kluczem posiadłości i posiadało piękny, obszerny pałac, którego sale nadawały balowi odpowiedni blask. Osób było chyba ponad sto. Przybyły całe rodziny, i starzy, i młodzież. Z mojej klasy było aż pięć dziewczynek. Piękna Zosia Brzeska, Marynia Rosenstilówna (nie Żydówka), Jana Kubska, Lola Busse i Agnieszka Mlicka. Ta ostatnia we mnie po uszy zakochana, czego nie umie w żaden sposób ukryć, niebrzydka, wysoka, fizycznie najlepiej rozwinięta w klasie, rumiana blondynka z dużymi niebieskimi oczami i jak Krysia – z ciągle wilgotnymi wargami, co, jak znawcy twierdzą, jest oznaką namiętności. Nie zamierzałem sprawdzać.
Rozpoczęto tańce kujawiakiem. Poprosiłem Agnieszkę. Stanęła cała w pąsach, a kiedy ją objąłem, poczułem, że cała drży. Żeby ją uspokoić, zacząłem się tłumaczyć, że słabo tańczę kujawiaka, ale z jej pomocą dam sobie jakoś radę i jej nie skompromituję. Kujawiak, mówię, to nie łacina, trochę trudniejsza sprawa. Powoli Agnieszka stawała się spokojniejsza, śmielsza, nawet pochwaliła moje prowadzenie.
Do sztajera, w którym czułem się jak w walcu czy oberku mocny, poprosiłem Zosię. Mama się uśmiechnęła, potakując głową. Zosia okazała się wyśmienitą tancerką i towarzysko obytą. Z punktu zaczęła ze mną flirtować. Szaleliśmy po sali.
Wreszcie walc – z najpiękniejszą ze wszystkich tu obecnych niewiast. Widziałem, że nas wszyscy podziwiają. Nie chwalę się, ale nie miałem konkurenta w tym tańcu, a taki „dodatek” w postaci Krysi jeszcze podnosił jego urok. Krysia błyszczała w tym towarzystwie jak te świecące kandelabry kryształowe w salach.
Kiedy po jakimś czasie zagrano białego walca, Łucja stała już przy mnie. Ona go zamówiła i wiedziała, kiedy go zagrają. Dopiero teraz zamierzałem pokazać, co można z tego tańca wykrzesać, jeśli go tańczy para bez opamiętania w sobie zakochana. Moje dziewczynki przerwały swój taniec i zaczęły nam klaskać. Po tym tańcu otoczyły mnie moje podopieczne, każda zamówiła sobie po jednym tańcu. Nie zaniedbując obowiązków towarzyskich, tańczyłem na zmianę – raz ze starszymi paniami, to znowu z którąś z dziewczynek. Powiedziałem im, że gdyby nie te obowiązki, tańczyłbym tylko z nimi, bo są wiekiem bliższe mi niż reszta towarzystwa. Wtem orkiestra zagrała fokstrota i Marynia Rosenstilówna porwała mnie do tańca. Podobała mi się ta poufałość dziewczęca świadcząca o właściwym przyjęciu moich wypowiedzi. „Odbijany!” – zawołała Lola Busse i przejęła „pałeczkę” od Maryni. Poczułem się jak na zabawie szkolnej – bez epoletów profesorskich.
Teraz wszystkie podeszły do mnie, oświadczając, że założyły „Klub Młodych”! Wybrały mnie na prezesa. Czy mogłem się nie zgodzić? Wtedy Agnieszka wystąpiła w imieniu wszystkich z prośbą, by im mówić po imieniu, tylko im, ich piątce (znowu ta piątka). Zapytane, czy ta forma tylko na dziś, odpowiedziały, że na zawsze. Tę dziś zadzierzgniętą z nimi przyjaźń postanowiłem wykorzystać w szkole. Jak, tego jeszcze w tej chwili nie wiem. Pomyślę nad tym.
Na „bazie” tej piątki założyłem Kółko Filologiczne. Zapisała się cała kl. VII. Wyjaśniłem im, że co dwa tygodnie będziemy się po południu spotykali w naszej klasie, a będę im opowiadał o życiu Greków i Rzymian, o ich sztuce, literaturze i teatrze. Już na drugim spotkaniu prosiły, żeby przedłużyć spotkanie. Po spotkaniu odprowadzały mnie do domu, a po drodze dalsze pytania na co dopiero poruszony temat. Wkrótce również dziewczęta z innych klas zaczęły się zapisywać do Kółka, zwabione opowiadaniem o tych ciekawostkach. Nawet mamy na zebraniu rodzicielskim poruszyły ten problem. Niektóre mówiły, że „córka teraz zaczyna czytać poważniejsze książki.”
Natomiast w pokoju nauczycielskim jedna z koleżanek w czasie dyskusji na ten temat wypowiedziała się następująco: „Niech pan nie sądzi, że to tematyka je sprowadza na te zebrania. Czy Pan tego nie widzi? One kochają pana!”. Ja też je kocham, nawet bardzo – odpowiadam. „Ale one kochają się w Panu!” „Dobrze, jutro powiem im, żeby się kochały w Pani Lucynie Kempf” (siostra dyrektorki). Zrobiła się purpurowa i rzekłszy „Bezczelność”, wyszła.
Po kilku dniach dyrektorka poprosiła mnie do siebie na rozmowę. Zapytała, czy to prawda, że jestem z niektórymi uczennicami po imieniu. Wyjaśniłem, że konkretnie pięciu uczennicom mówię po imieniu. Opowiedziałem dokładnie, kiedy i jak się to zaczęło. Wysłuchała, potem zaproponowała, żebym się zrzekł wychowawstwa w kl. VII. „O, nie, chyba że Pani Dyrektorka zwoła zebranie rodziców, przedstawi im swój zamiar, poda przyczynę i uzyska ich akceptację. Jest jeszcze inne rozwiązanie: pozbawi mnie Pani Dyrektorka w ogóle wychowawstwa albo przydzieli wychowawstwo w innej klasie. W jednym i drugim wypadku będę mógł moim podopiecznym swobodnie podać prawdziwy powód tej decyzji. W dalszym ciągu nie znam zarzutów, jakie Panią do tego skłaniają czy zmuszają, bo nie te, które Pani na początku poruszyła – z tych się wytłumaczyłem. Nie mogą być dla mnie tajemnicą. Mogę Panią zapewnić, że, czego by mi Pani nie zarzuciła, nie będzie zgodne z prawdą.”
Długo jeszcze trwającą rozmowę zakończyła dość dziwnie. „Jest pan kolega bardzo młody, przy tym przystojny i ujmujący, i to są zarzuty.” Oczywiście nie w tym rzecz i nie tu pies pogrzebany. Chciała po prostu skierować moje ewentualne podejrzenie na kogoś zazdrosnego czy zazdrosną. A może chciała usatysfakcjonować swoją siostrę? Świat jest mały i każda sprawa prędzej czy później wyjdzie na światło dzienne. Jestem otoczony samymi niewiastami, a niewiasta nie może długo ukrywać tego, co usłyszała, nawet wtedy gdy przysięgła, że nie zdradzi tajemnicy. To po prostu przekracza jej wrodzone gadulstwo. Wcale się tą sprawą nie przejmuję. Jeszcze tylko trzy miesiące mego tu pobytu. Mam przewagę nad dyrektorką i wszystkimi, co zamierzają mi szkodzić.
Za kilka dni odwożę gotową już pracę dyplomową i jestem wolny od wszelkich kłopotów. Obecnie mogę czekać miesiąc i dwa, a nawet dłużej, na zatwierdzenie. Martwił będzie się Steffen.
Na ostatnim przed świętami wielkanocnymi zebraniu Kółka Filologicznego po raz pierwszy nie ja, a mój najlepszy filolog, Jana Kubska, wygłosiła referat na temat wpływu kultury hellenistycznej na poezję polską. Na to zebranie zaprosiłem naszą polonistkę, koleżankę Krysię Szczęsną. Nie spodziewałem się, że dziewczęta również przygotują się do dyskusji, a Agnieszka Milska uzupełni referat koreferatem na temat wpływu literatury hellenistycznej na twórczość Jana Kochanowskiego, czym zadziwiła koleżankę Szczęsną.
Po zebraniu, jak zwykle, dziewczęta odprowadzają mnie. Zdziwiły się dzisiaj, że nie ku domowi, a w stronę miasta kieruję swoje kroki. Zapytały wobec tego, czy mi mogą towarzyszyć. Oczywiście, zabrałbym was na kawę z ciastkiem, gdybym był pewien, że z tego ktoś nie zrobi skandalu.
Jak to teraz przyjemnie móc przy kawie poczytać prasę, spokojnie popatrzeć na gości kawiarnianych, nie spieszyć się do domu, mieć swobodę wyboru przyjemności, odetchnąć po kilkumiesięcznym wysiłku świeżym powietrzem podczas dalekich spacerów, jakich mi było przez tak długi okres bardzo brak. Postanawiam też zająć się dziewczynkami, którym łacina sprawia trudności bądź którym potrzebny jest nadzór. Przejrzawszy prasę, wyciągam notes i ustalam nazwiska tych uczennic.
19 kwietnia rozpoczynają się ferie. Jadę do Antonina, ponieważ nie umiem sobie wyobrazić, bym święta mógł gdzie indziej spędzać niż u Rodziców. Wielkanoc w tym roku późna – 24 kwietnia. Z okien wagonu przyglądam się zielonym polom zbóż, stajom zasadzonych ziemniaków, zasianym owsem i jęczmieniem, podrosłym już lucernom i koniczynom. Mijamy Kórnik, z którym łączą mnie miłe wspomnienia pierwszego zetknięcia z wielką biblioteką, ze zbiorami muzealnymi. Im bliżej Ostrowa – okolice lepiej znane z wycieczek harcerskich, obozów tetezetowskich. Wracają myśli do lat szkolnych, lat swobody i pogody, równocześnie lat, w których kształtował się patriotyzm i w ogóle charakter, lat młodzieńczej wiary i nadziei na odzyskanie niepodległej Ojczyzny.
Wreszcie Ostrów, „centrum świata i metropolia Ziemi”, jak go nazwał mój przyjaciel z ławy gimnazjalnej, znany poeta Wojciech Bąk. Tu kilkugodzinna przerwa w podróży. Krążę jak duch po mieście. Ulice znane jak dom własny: Kolejowa, corso ostrowskie, po której tam i nazad spacerowaliśmy z Frankiem Barczakiem i Kaziem Mierzejewskim, który potrafił z odległości 3 – 4 m trafić w zwisający na łańcuszku ze sztucy złoty talerz – szyld fryzjera, wypuszczoną ze zwiniętego w trąbkę jaka śliną. Rynek, ul. Gimnazjalna ze starą Budą, jak nazywaliśmy naszą szkołę, stamtąd na Stary Cmentarz, by pomodlić się nad mogiłą nieszczęśliwego Gottwalda, wspomnianego profesora greki, który w stopniu pośrednim wpłynął na wybór kierunku moich studiów.
W domu zastałem dobry nastrój. Rozkręcone przygotowania do nowego sezonu, bo wiosna w pełni i już za kilka dni można się spodziewać pierwszych gości. Przy skromnym wielkopostnym posiłku gwarzyliśmy z Ojcem do kolacji. Najpierw ja informowałem o swoich sprawach (nie sercowych), następnie Ojciec o tym, co minęło i o planach na najbliższy okres. „Jutro sam najlepiej ocenisz swoje gospodarstwo na Kociembie. Jak wiesz, mało się nim zajmuję.”
Po kolacji zapukał Idzi i zapytał, czy zechcę oglądnąć swoje kasztanki. Rzeczywiście – chyba po raz pierwszy w życiu zapomniałem po przywitaniu się z Rodzicami i służbą skierować swoje kroki do stajni. Zastałem konie w idealnym stanie. Gdy otworzyliśmy drzwi, przestały chrupać siano, wyciągnęły swoje piękne długie szyje z małymi główkami w naszą stronę i długo przypatrywały się temu nieznajomemu. Stałem jakiś czas, nie podchodząc, aby dać im czas na rozpoznanie mnie. Idziego posłałem po cukier, bo i o tym zapomniałem. Przyglądały mi się uporczywie. Mając już cukier w kieszeni, zbliżyłem się do nich, zacząłem po kolei głaskać ich nozdrza, tulić głowy do siebie. Po chwili Łasiczka jakby mnie poznała, swoim zwyczajem wtuliła łeb pod moje ramię, a poczuwszy cukier, rozpoczęła nozdrzami pocierać o spodnie w pobliżu kieszeni. Idziemu uśmiechały się oczy, tak był zadowolony. Kochał konie jak ja. Zawsze mawiał: „Bat trzymam w ręku dla fasonu, nigdy ich jeszcze nie uderzyłem”.
Obudziłem się późno. Na jednej z sal dziewczyny przygotowywały długi stół do pierwszego śniadania wielkanocnego, do którego – starym zwyczajem – zasiadali Rodzice w otoczeniu nas i całej służby. Śniadanie było zawsze po pierwszej mszy. Do tego momentu obowiązywał ścisły post. Od początku Wielkiego Tygodnia nie wolno było spożywać żadnych tłuszczów zwierzęcych, nawet mleka. Podstawowym pożywieniem wtedy były śledzie, kartofle, pieczywo i olej lniany, który lało się na talerz, posypywało solą i maczano w tym chleb, który w zasadzie winien był być gruboziarnistym razowcem. Wszyscy ściśle w owych czasach przestrzegali postów. W tych warunkach śniadanie świąteczne stawało się swego rodzaju obrzędem religijnym. Wszyscy wyczekiwali tej chwili z utęsknieniem.
Dodam, że podczas postu ludzie wstrzymywali się od picia alkoholu – umartwiali się. Wszyscy bez wyjątku odbywali spowiedź wielkanocną. Był to okres, w którym cały naród się odradzał, stawał się lepszym, moralniejszym, nie było bójek, kłótni, był powszechny pokój Boży.
Minęły te dobre, niepowtarzalne czasy, ale warto sobie przynajmniej przypomnieć, jak taki stół wielkanocny wyglądał. Na środku stołu prawie metrowej wysokości baumkuchen – sękacz. Po lewej i prawej jego stronie na olbrzymich półmiskach leżały wędzone szynki wieprzowe i pieczone (nie ugotowane) w cieście w piekarskim piecu. Ma ten sposób tę zaletę, że szynka pozostaje soczysta. Toporem rozbija się skorupę ciasta. Z nią razem odpada przywarta do niej skóra. Na słoninowej perlistej bieli wprawna ręka Matki nanosiła różne dekoracje przy pomocy utykanych w słoninie kwiatów goździków – używanych do zapraw. Dalej szły duże baranki z bielusieńkiego łoju z zawieszonymi na szyjach na wstążeczkach małymi dzwoneczkami i zatkniętymi w grzbietach biało-czerwonymi chorągiewkami. Wszystko to wraz z koszyczkami kolorowych jaj stanowiło barwną i wpadającą w oczy dekorację. Zieleń bukszpanu jak rama obejmowała cały stół. Nie przy tym jednak stole spożywano śniadanie. Dopiero do obiadu siadała do niego rodzina i Marysia.
Drugi stół, dużo dłuższy, był mniej dekoracyjny, za to znacznie gęściej zastawiony mięsnymi potrawami. Przy nim jedzono śniadanie w towarzystwie całej załogi.
Spożyciem święconych jaj rozpoczynano śniadanie. Po nich na stół tradycyjnym zwyczajem poznańskim wjeżdżała wieprzowa kiełbasa na gorąco i parówki. Tylko te dwa dania były na gorąco, reszta na zimno. One miały zabezpieczyć żołądek przed skutkami długiego postu.
W tym roku do stołu zasiadła wyjątkowo liczna służba. Rodzice zaprosili kelnerki i kucharki, z którymi zawarto już umowy. Rozpoczęcie sezonu z uwagi na późną Wielkanoc było bliskie. Było nas prawie 30 osób. Nie do wiary, ile pęt kiełbasy, „kiszek” (kaszanka) zdołaliśmy na zakąskę zdmuchnąć, ile następnie różnych jeszcze wędlin spróbować, „oćpać się” pieczonej szynki i cielęciny i zalać to wszystko winem czy piwem. Zwłaszcza to ostatnie znakomicie działa na trawienie. Bez piwa Poznańczyk nie wyobrażał sobie obiadu i kolacji. Wódki raczej nie pił.
Zwyczaj z wódką przy stole wprowadzili „galicjoki”, „kongresowiacy”, przybysze po I wojnie światowej.
W pierwsze święto Bożego Narodzenia czy Wielkanocy Wielkopolanin nie opuszczał domu, nie wyjeżdżał w goście, był dla siebie i najbliższej rodziny. Chciał mieć wokół ciszę niezmąconą przez gości, nie gotował posiłków.
W takim rodzinnym nastroju spędziliśmy pierwsze święto. Opowiedzieliśmy sobie wszystko, co każdy o drugim wiedzieć powinien. W wygodnych fotelach odpoczywało się po strasznym obżarstwie, pociągając z kufla piwo. Przeładowany żołądek nie zachęcał do spaceru, chociaż pogoda była prawdziwie wiosenna. Wcześnie udano się na spoczynek, by móc jutro zacząć czynniejsze życie.
W drugi dzień świąt po mszy i śniadaniu Idzi „założył” kasztanki i przez Bledzianów – Szklarkę – Czarnylas –Dębnicę pojechaliśmy na Kociembę, żeby „ocenić”, jak Ojciec powiedział, obecny stan tego gospodarstwa.
Zostałem zaskoczony rozmiarami, do jakich doszły obora, chlewy, kurniki. Dojnych krów było ponad trzydzieści, kilka przed wycieleniem, cielnych jałowic kilkanaście, młodzieży starszej i młodszej na rzeź też kilkanaście sztuk. Poza tym kilkanaście cieląt tegorocznych, którym przyjdzie najrychlej oddać życie. Do lipca mają się wycielić 22 sztuki.
Stan bydła prawie gwarantował samowystarczalność gospodarstwa. Najbardziej opłacalna była produkcja mleka, konsumowanego w sezonie bez reszty przez Antonin. Były dnie, że sprzedaż mleka słodkiego i zsiadłego dochodziła do tysiąca litrów. 10 macior dostarczało około 120 prosiąt rocznie (wtedy liczono przeciętnie po 6 prosiąt od maciory, dziś – 10). W chlewach ponad 30 tuczników o różnej wadze, które w kolejności swego ciężaru pójdą pod nóż. Pozornie dużo tego inwentarza, ale w sezonie każdy tydzień zabiera z obory co najmniej 3 – 4 sztuki.
Kurniki, mimo że na pozór liczne, nie stanowią większego znaczenia dla kuchni, z wyjątkiem jaj, w które są w stanie zaopatrzyć w pełni potrzeby stołu. Kuchnia ma tak wielkie zapotrzebowania na drób, że żadne własne drobiarstwo nie byłoby w możności go pokryć, nie mówiąc o kłopotach i z wychowem, i opłacalnością. Dorosły kurczak na targu w Mikstacie kosztował 1 zł, a obiad z pół kurczaka – 2,50 zł.
Lasy antonińskie były i są do dziś bogate w grzyby i czarne jagody. Wystarczy powiedzieć, że w sezonie codziennie odchodził z Antonina wagon z jagodami do Hamburga – doczepiany do berlińskiego pociągu pospiesznego. Był to wagon-chłodnia. Oczywiście jagody i grzyby były również stałą pozycją w karcie potraw w Antoninie.
Ta olbrzymia „fabryka” wymagała licznej obsługi. Jak już wspomniałem, z ludźmi nie było kłopotu, było więcej chętnych dziewczyn do pracy niż wolnych miejsc dla nich.
Szybko przeleciały ferie u Rodziców – wśród samych przyjaciół – ludzi i stworzeń. Trzeba jednak wracać do zajęć zawodowych, dziś już bez wiszącego nad głową miecza damoklesowego, raczej z nadzieją przyjemnego spędzenia ostatnich tygodni w Inowrocławiu. Żegnam się z Rodzicami, siostrą i całą załogą. W Kociembie poprzedniego dnia zrobiłem pożegnanie z małym przyjęciem dla miejscowej służby.
Wsiadam na bryczkę, Idzi oddaje mi lejce, ostatnie pożegnanie uniesionym kapeluszem i odjazd. Kasztanki wyciągniętym kłusem wiozą swego pana i przyjaciela na dworzec.