Ale czy zaszczyty i szczęście naszego szlachectwa jedynie na równości się zasadzały? Szlachcic nie mógł być ani rządzonym, ani sądzonym, tylko przez tego, kogo sam wybierał; a sam z zagrodu swojego mógł się przenieść i na ławicę poselską, i na krzesło senatorskie – i na tron nawet. Toteż nasi przodkowie krwią swoją tego zaszczytu dokupili się dla potomków. Hetmani podawali do klejnotu szlacheckiego żołnierzy, co się w bitwach wsławiali, a sejmy ich za szlachtę przyznawali – i takich nazywano ex charta belli. Stąd w ostatnich czasach, kiedy król Poniatowski otrzymał pozwolenie co roku po kilku nobilitować – pozwolenie, z którego do zbytku nadużył, że były co sejm skargi i domagania się, choć daremne, posłów, aby metryki koronne im składać, bo król zamiast kilku kilkuset może nobilitował – zawsze jednak były dodawane w nobilitacjach te wyrazy: praeciso scartabellatu, chociaż to nie było za zasługi wojenne. Była nawet czas jakiś konstytucja ubezpieczająca szlachectwo każdemu Żydowi przyjmującemu wiarę katolicką, prawo pobożne, przeciw któremu nie można było sarkać, bo stworzone było do gorliwości narodowej, chcącej wszelkimi środkami rozprzestrzeniać królestwo Boże na ziemi. Ale takowe szlachectwa nie były u nas poważane, bo zdawało się nam, iż stan rycerski w rycerskich tylko zasługach powinien szukać swojego początku. A szlachectwo ex charta belli, choć świeże, było na równi z najdawniejszym poważane. Nie podszywano się dawniej do cudzych szlachectw, ale prawnie do nich przystępowano. Kiedy hetmań Żółkiewski podał do szlachectwa czterdziestu mężów włościan, co się odznaczyli pod Kłuszynem, sejm im wszystkim nadał nazwisko Żółkiewskich, tylko im kazał pieczętować się nie Lubiczem Żółkiewskich, ale jakimś innym herbem, dla uniknienia familijnego zamieszania. Toż i hetman Rewera Potocki do klejnotu szlacheckiego podał wielu chłopów ukraińskich, co nie tylko że do buntu Chmielnickiego należeć nie chcieli, ale z nim razem krew za ojczyznę przelewali, i sejm potwierdził jego sprawiedliwe żądanie: stąd na Rusi powstali Sabatynowie, Ułaszyny, Jaroszyńscy, Santamany i inni, co bez niczyjego zgorszenia przystąpili do udzielności szlacheckiej, a z których ojczyzna miała potem pociechę. Dlatego bardzo nam było przykro, kiedy przybysz, przywłaszczywszy sobie szlachectwo, nieprawnie za jednego z naszych chciał uchodzić, bez innych zasług, tylko że ma pieniądze. Na takiego zawsze się znachodził potomek zasłużonego przodka, nierad, aby czy mieszczanin, czy chłop zbiegły mógł zostać jego sędzią lub prawodawcą, a może i królem. Ten mu zadawał imparitatem, a gdy mu je dowiódł, samozwaniec cały majątek utracał, który najczęściej iure caduco dostawał się temu, co go przekonał o nieprawe posiadanie zaszczytu jemu nienależnego i tym uwolnił obywatelstwo swojego województwa od wielkiego zgorszenia; ile że gdy by mu tego n i e dowiódł, podpadał poena talionis.
Młodzieży teraz o tym gadać, to słucha jakby o żelaznym wilku jej pleciono; albo ona rozumie, czym było nasze szlachectwo? Wie ona z historii, że Jan Zamojski podpisał się: Nobilis Polonus omnibus par – a może o tym nie wie, że na Litwie jest kilkadziesiąt domów, co książęcego tytułu nosić nie chcą, a mają do niego prawo. Nie tylko Ogińscy, ale Puzynowie Mickiewicze, Świrscy, Wańkowiczowie, Mirscy noszą mitry na herbach i są prawdziwymi książętami, do czego nigdy przyznawać się nie chcieli przez miłość równości szlacheckiej i po wtóre, co księstwo prawdziwemu szlachcicowi dodawało? Jeszcze to nie najdawniej, kiedy książę de Ligne, panujący w Niemczech, ożeniwszy syna swojego z naszą księżniczką Massalską, starał się o indygenat dla siebie na sejmie 1786 roku; otrzymał ten zaszczyt, ale z takimi trudnościami, że powiedział publicznie: „Łatwiej w Niemczech o udzielność niż w Polsce o szlachectwo”. I dziwi się młodzież, że ci sami, co długo trutynowali, czy tak wielkiego męża, hetmana rzymskiego cesarza i księcia udzielnego, przyjąć szlachcicem lub nie, obruszali się na jakiego rzeźnika lub bandurzystę, co sam siebie nobilitując, deptał najkardynalniejsze prawo narodu! A potem, doświadczenie przekonywa, że z ludzi podejrzanego szlachectwa niewielka pociecha.
W podróży swojej do Ukrainy pan Sakowicz pisze, że w okolicach Machnówki dziedzice tak bezczelni, że jeden drugiemu psy i konie kradnie wśród białego dnia. Taka rzecz, niesłychana dawniej po szlachcie, mocno mnie była zastanowiła i temu wierzyć nie mogłem, jakoż i teraz myślę, że trochę przysadził pan Sakowicz. Ale już teraz miarkuję, skąd coś podobnego wyjść mogło. Dowiedziałem się, że JW. Potocki, wojewoda kijowski, został handlarzem i do swojego miasteczka Machnówki pościągał do tych różnych buchalterii, do których szlachta nasza niezdatna, różnych przekrztów a popowiczów, a mieszczuków: tego do pióra, tego do kasy, tego do transportów. A oni, nazbierawszy grosza, szlachtą się porobili i między sobą porozbierali część dziedzictwa wojewody, a że zabór zaraz nastąpił, to im uszło i via facti [drogą faktu dokonanego] utrzymali się przy szlachectwie; i teraz urzędują, i nosy do góry zadzierają ich synowie. I cóż może być dobrego z takich? Nie lepiejże było za naszych czasów kadukiem pozbyć się takiego śmiecia niż jak dziś być nim obsypanym? I chwała niech będzie Bogu, że jeszcze na Litwie szlachta się trzyma i od dziadów i naddziadów na dziedzicznej roli pracuje. Toteż takich paskudztw o nas nie piszą. Tłomaczę jaśnie, dlaczego my tak nasze szlachectwo cenili. Nie była to pycha, ale natura naszych ustaw, naszej Rzeczypospolitej; a kto jej był zasłużonym, tym samym mieliśmy go nie tylko za szlachcica, ale za magnata, choćby się urodził chłopem. I na dowód tego przytoczę przykład pana Sawy, co się urodził prostym Kozakiem, nobilitacji nie miał, a był marszałkiem zakroczymskim w czasie konfederacji barskiej.
Znał mnie on, bo prawie na moim ręku skonał; a chociaż, nie chwaląc się, z dawnego rodu jestem szlachcicem (bo każdemu w metrykach koronnych wolno odczytać, jak sześciu Sopliców podpisało się na elekcją króla Stefana), byłem mu posłuszny. A nie tylko ja i mnie podobni, ale JW. Potoccy, wojewodzice wołyńscy, byli pod nim regimentarzami, a choć magnaci całą gębą, drżali przed nim. Razu jednego za to, że jeden z wojewodziców nie dość prędko dopełnił jego rozkazu, czym Drewiczowi udało się wyjść prawie z naszych rąk, to pan Sawa jak zaczął łajać wojewodzica i grozić mu, że jeżeli kiedykolwiek dopuści się podobnej niepilności, to każe mu w łeb wypalić. To było w obliczu wielkich panów, zapewnię spokrewnionych z wojewodzicem, a nikt nie powiedział: „A co to ma Kozak gnębić senatorskiego syna?” – bo wszyscy mieli Sawę za równego siebie. Jakoż on poświęceniem dla ojczyzny wyrównał te zasługi, które magnaci po przodkach swoich odziedziczyli, a którymi jedynie są magnatami.
Sawa urodził się w czehryńskim starostwie, skąd był ów przeklęty zbrodzień Chmielnicki (tak to z jednego drzewa może być i krzyż, i motyka!), a że od dzieciństwa umiał śpiewać dumki i grać na bandurce, pan Woronicz, wówczas starosta czehryński, przywiózł go małego do Warszawy, a gdy go odumarł, a Sawa podrósł, po dworach służył za kozaka; bandurkę zarzucił, a nawykł do innych zabaw i spisą, i szablą tęgo robił, i na polowaniach zające z pistoletu bił, i naszego języka się wyuczył, i nasz obrządek przyjął, chociaż i pierwej był katolikiem, jeno obrządku ruskiego, ale mając szlachetne serce, jak najmniej się chciał różnić od szlachty. On to w czasie siedmioletniej wojny w pułku Szybilskiego – prostego, jak on, włościanina – Fryderykowi pruskiemu służył i niepospolitą sławę zjednał; i mógłby tam los sobie zapewnić, ale zatęskniwszy się za ojczyzną do niej powrócił, a jako nieszlachcic, nie mógł się w komputowym wojsku umieścić, i musiał na nowo po panach służyć. Otóż kiedy się zaczęła konfederacja barska, był wielki zjazd w Piotrkowie na reasumpcji trybunału i mnóstwo było panów z licznymi dworami; a że wielcy panowie, co prawie wszyscy mieli dobra na Rusi, utrzymywali Kozaków zbrojnych na koniach, w Piotrkowie było ich kilkuset. A Sawa, co się znajdował pod tę porę w Piotrkowie i wisiał przy dworze JW. Działyńskiego, marszałka trybunału, że był sam Kozakiem, łatwo się z nimi porozumiał i tak koło nich pochodził, że mógł na nich liczyć, jak na cztery tuze.
I kiedy pan Kwilecki, starosta kościański, marszałek konfederacji, po podniesieniu konfederacji w Poznaniu poszedł ku Piotrkowowi, rozbiwszy księcia Sołtykowa pod Rozrażowem, Sawa, zebrawszy do półtrzecia sta Kozaków na dobrych koniach, wśród dnia wyszedł z Piotrkowa, spotkawszy rejterującego się Sołtykowa, na niego napadł niespodziewanie, rozbił go do reszty, zabrał mu harmaty, jego samego wziął w niewolę, złączył się z panem Kwileckim i z nim razem wszedł do Piotrkowa. Ten wypadek rozszerzył konfederacją po całej Wielkopolsce. Pan Kwilecki oddał Sawie dowództwo swojej przedniej straży i zaczęli maszerować ku Warszawie, jako Sawa upewniał, że stolica dostanie się w ich rękę, że gwardia koronna z nimi się złączy i że nie ma czego się obawiać stojących tam Moskali. Gdyby posłuchano pana Sawy, inny kierunek rzeczy by wzięły.