Lektura Gońca (591)
Ruiny, jakieś ledwo ponaprawiane domy, przybudówki i komórki. Budynki przecięte na pół, rury kuchennych piecyków wychodzące z niewiadomo jakich dziur, okna zasłonięte kartonami a wszędzie zwały cegieł, żelastwa, doły z wapnem i jakieś maszyny. Ale życie wrzało tu jak w ulu. Odbudowa, budowa, urządzanie się w starych miejscach, budowanie nowych, a przy tym wspólna, powojenna bida, która łączyła, cieszyła i była zaprzeczeniem wszelkiej samotności! Pewnie, że każdy nosił gdzieś pod sercem blizny i okropne okaleczenia wojenne, obozowe i powstaniowe, ale to była Warszawa, która żyła, patrzyła w przyszłość i ciągnęła do przodu, razem i wesoło!
Nie jestem warszawiakiem, a jeśli tak to tylko takim „naturalizowanym”, ale od samego początku - od dnia - kiedy przyjechałem do tego miasta - pokochałem je jak swoje. I szczerze mówiąc poznałem je dobrze! Chciałem być wszędzie i wszystko widzieć.
-Może pojechalibyśmy na Powązki poszukać grobu tego Korewy - spytałem.
-A daj ty mi święty spokój! Nie mam czasu na rozwiązywanie jakichś zagadek - odparła - ale jak chcesz to jedź. Ja tu mam co robić! Muszę przejrzeć te tony ubrań w szafach i na strychu. Jak wrócisz to zapakujesz je w worki. Zawieziemy je do pojemników z używanymi rzeczami. Może się komuś przydadzą.
I na tym stanęło.
Mimo tego jednak, że „odrobiłem swoją pracę domową” i posprawdzałem na internecie, gdzie może się znajdować grób adresata kartki, to szczęścia nie miałem.
Pracownica Zarządu Cmentarza Powązkowskiego także nie umiała mi pomóc.
Zaraz potem spytały mnie czy nie widziałem jakichś zwierząt. Powiedziałem, że tylko jeża i że to jest mój pierwszy spacer w tym lesie.
-Oo, a my wczoraj widziałyśmy całą rodzinę dzików!
-Dzików? I nie zlękły się siostry?
-Nic a nic! Cóż by nam dziki mogły zrobić?! Rozstaliśmy się z uśmiechem. To było coś odświeżającego i z tym większą ochotą poszedłem dalej.
Na terenie budowy o odpoczynku nie było mowy, bo robotnicy i kierowcy gnieździli się w blaszanych barakach dobrych do parogodzinnego snu, ale nie do tygodniowego zregenerowania sił. Wysyłano więc ludzi do Goose Bay, skąd latał mały, 24-osobowy samolot do Montrealu.
Benno brał urlopy tak jak inni.
To się stało wtedy gdy wracał z wykopów do baraku skąd wybierał się z paroma innymi do Goose Bay żeby złapać samolot. Nagle zobaczył na skraju drogi umundurowanego mężczyznę, który machał żeby go zatrzymać. Benno - myśląc, że to ktoś z przemysłowej straży - zwolnił, ale mężczyzna nie czekał tylko w biegu wskoczył na stopień trucka. Benno odkręcił szybę.
-O tak - uśmiechnęła się starsza pani - gdy zobaczyła kartę i nazwisko adresata - pamiętam - pamiętam dobrze! Pan Korewa mieszkał tu pod 17-tym, ale umarł już biedaczyna - umarł.
-A co się stało z żoną? - pytałem. Z tą kobietą, która pisała tę kartkę.
-Z żoną? - pani Żołyńska wyglądała na szczerze zdziwioną. On nigdy nie miał żony. Wiem, że był parę lat w obozie - ale nie pomnę gdzie - a potem zjawił się tu przed Powstaniem i był ranny. Razu pewnego - ale to już musiało być później - aresztowali go i wypuścili dopiero za Gomułki. Ale schorowany był bardzo. Umarł w niedługim czasie.
Jednym z takich wspomnień był dzień gdy jako ministrant towarzyszyłem księdzu, który szedł z komunią świętą do chorego. Właściwie nie szedł tylko jechał furmanką przysłaną z jakiejś chałupy - z drugiej strony Sanu.
Jechałem z księdzem.
Ministrant był potrzebny. Dzwoniłem co jakiś czas, a ludzie, których mijaliśmy przyklękiwali na drodze. Miałem też koło siebie kropidło i metalowy saganek z wodą świeconą, ale to było zarezerwowane dla chorego.
Droga była dość uciążliwa. Przedwiośnie, błoto, siąpiący deszcz i prześwitujące co jakiś czas blade, jakby chore słońce. Kraczące wrony krążyły to tu to tam, a podmuchy zimnego wiatru targały moją komeżką. Paskudny czas. Nawet na umieranie! Chyba przyjemniej umierać - dajmy na to - w żniwa, albo wczesną, ciepłą jesienią niż w taki chory, zamazany dzień przedwiośnia. No ale co było robić?
Umierał chłop, którego przywaliło drzewo w lesie. Chałupa był stara. Dwie izby. Kuchnia i sypialnia. Klepisko. Próg wysoki. Ksiądz musiał się schylić żeby wejść do środka. Na kuchennym klepisku klęczały baby i denerwująco zawodziły niekończącą się pieśń, z której zapamiętałem sobie parę słów:
„Myśmy występków mnóstwem na śmierć zasłużyli,
Lecz głęboka Twa rana chce, byśmy prosili.”
Ostatnie sylaby każdej zwrotki przeciągały żałośliwie, „podkręcając” je dodatkowo tak jak to robił Ray Charles śpiewając „What you say?!?” w swojej piosence „Hit the road Jack”.
W półotwartych drzwiach sypialni widziałem umierającego. Leżał przykryty pierzyną. Nad łóżkiem widać było obraz świętej Rodziny i zatkniętą, zeschłą palmę. Koło łóżka paliła się świeca i stało krzesło. Pewnie przygotowane dla księdza.
Baby śpiewały. Ksiądz pochwalił Pana Boga, wszedł do sypialni i zamknął drzwi.
Spowiedź.
Inaczej to wyglądało niż ta księża wizyta w „Jodle”. Inaczej. Ale czasy i miejsce były inne.
Jakżeż inne!
W tym stanie rzeczy następnego dnia postanowiłem pojechać na Mokotów. Znalezioną w bibliotece kartę miałem w kieszeni, ulicę Wejnerta znałem.
To będzie takie małe oderwanie od tego co jest - myślałem. Coś mi mówiło, że takie poszukiwanie może być ciekawą przygodą.
Mokotów pławił się w majowym słońcu i małe uliczki, które tak dobrze znałem z moich szkolnych czasów, pełne były zieleni.
Miejsca przywołujące tyle wspomnień! Moja szkoła mieściła się na Naruszewicza róg Alei Niepodległości. Uliczka Wejnerta była tuż za nią. Nie była długa, ale teraz wyglądała inaczej niż wtedy. Dla nas - uczniów Liceum św. Augustyna to właśnie miejsce miało szczególne znaczenie. To właśnie stąd - z tej uliczki - porwano Bohdana Piaseckiego - syna fundatora naszej szkoły. Uzmysłowiłem sobie, że akurat teraz - w 2017 roku - mija sześćdziesiąt lat od tego dramatu. To była wtedy głośna sprawa. Można powiedzieć, że i głośna i tajemnicza. Na dobrą sprawę porywaczy nigdy nie złapano, ale ówczesne władze nie były tym zbyt zainteresowane.
Dawne dzieje.
Na Wejnerta nie było gdzie zaparkować. Samochody stały na chodnikach i okolica była inna niż ta, którą pamiętałem sprzed pięćdziesięciu paru lat. Niektóre odcinki wyglądały jednak znajomo. Stare, przedwojenne wille, zanurzone w cichych ogrodach, pełne rozkwitających kwiatów drzemały cicho - całkiem tak jak wtedy gdy jako kilkunastoletni chłopak chodziłem tam z kolegami. Szedłem w kierunku Lenartowicza. Gdzieś tu - w tej okolicy - umówiłem się na swoją pierwszą randkę. Który to był rok? Może 64-ty?
Dom, którego szukałem nie istniał. Nie mogłem go znaleźć. Numer co prawda był, ale to był raczej nowy dom - z całą pewnością wybudowany dużo później niż 1946. Mimo to postanowiłem sprawdzić.
Otworzyła mi kobieta w średnim wieku, ale na moje pytania o przeszłość nie umiała odpowiedzieć. Była zresztą dość podejrzliwa.
-A pan to chyba nie stąd?
-Chodziłem tu do szkoły, ale potem wyjechałem i teraz mieszkam w Kanadzie.
-O, w Kanadzie - ożywiła się - a wie pan, że mój wuj mieszka w Kanadzie. Czasem przyjeżdża. To co - pytał pan o ten dom? Najlepiej panu powie pani Żołyńska - tu z naprzeciwka - ale ona już nie wychodzi z domu. Niech pan spróbuje. Z tego co wiem to mieszka tu od wojny. Staruszka, ale głowa jeszcze otwarta. Może coś panu powie...
Dom miał dwa piętra. Mieszkanie pani Żołyńskiej było na parterze i gałęzie blisko rosnących bzów dosłownie wchodziły w jego okna. W środku było więc prawie ciemno. Mimo to, przez ten półmrok przebijały się promienie majowego słońca i tworzyły na ścianach jasne, wesołe plamy.
W mieszkaniu - oprócz leżącej w łóżku pani Żołyńskiej siedziała drobna kobieta, która wcześniej otworzyła mi drzwi. Sąsiadka.
Było cicho. Zegar tylko tykał na ścianie i słychać było gruchanie gołębi, które chodziły po parapecie. Okno było otwarte i majowe zapachy wciskały się z całą siłą.
- Boże, jak pięknie pachnie - usłyszałem - a kto to przyszedł Madziu - czy to pan doktor?
-Nie, nie pani Zofio - lekarz przyjdzie za chwilę. To jakiś pan do pani. Mówi, że kogoś szuka.
-No to proś go proś, ale nie na długo bo czekam na lekarza. Wie pan - zwróciła się do mnie - męczą mnie tymi lekarstwami, a przecież ja jestem całkiem zdrowa...
-Tak trzeba pani Zofio - wtrąciła Madzia - tak trzeba. Trzeba brać lekarstwa żeby nie bolało.
-Ee tam - pani Żołyńska machnęła ręką - głupstwa, głupstwa - jak będzie trzeba umierać to się umrze i koniec. Wie pan jaka ja już stara jestem?
Ale nie zdążyłem odpowiedzieć, bo rozległ się dzwonek do drzwi i rzeczywiście przyszedł lekarz.
Musiałem się wycofać.
-Niech pan przyjdzie - zdążyłem usłyszeć - niech pan przyjdzie! Może jutro?
Madzia odprowadziła mnie do drzwi.
-Jak pan ma czas niech pan przyjdzie. Ona lubi mówić o dawnych czasach. Wojnę tu przeżyła.
-Przyjdę. Z całą pewnością przyjdę. Będę w Warszawie jeszcze parę tygodni. Będzie mi bardzo miło. Wie pani - chciałbym ze starszą panią porozmawiać o tych, którzy mieszkali tu po wyzwoleniu.
-Oo, jestem pewna, że będzie panu umiała pomóc. Pamięć ma znakomitą. Ja jej tu przynoszę jedzenie i czasem coś posprzątam bo biedaczka sama jest i prawie już nie wstaje.
-Nie ma nikogo bliskiego? Dzieci?
-Nie. Nikogo. Miała syna, ale coś się z nim stało - nie lubi o tym mówić. Pomoc społeczna tu przychodzi, od czasu do czasu pielęgniarka, ja też czasem pomogę - jakoś to się narazie kręci, ale mówiąc między nami - chyba już niedługo. Pan wie - ona ma już prawie setkę!
Wyszedłem. Przepych wiosny uderzył mnie jak alkohol. Było tak miło i łagodnie jak wtedy - za moich szkolnych lat. Wydało mi się, że znowu słyszę radiową transmisję i pełen emocji głos Bogdana Tuszyńskiego:
-Halo, halo, tu Wyścig Pokoju!
I zaraz potem:
-Widzę ich, widzę! Zieliński na prowadzeniu! Ciągnie mocno, mocno - tuż za nim Smolik - zaraz za nim Sajdhużin a dalej widzę Rumuna Moiceanu...
Aż się otrząsnąłem! Maj!
I znowu wydało mi się, że słyszę głos spikera - tym razem z pierwszomajowego pochodu:
- A oto przed trybuną maszerują pracownicy Polskich Linii Lotniczych LOT! Efektownie wyglądają stewardessy w swoich niebieskich mundurkach! A więc stewardessom hurrra!!!
Musiałem wracać. Chciałem zdążyć na naszą codzienną wizytę w „Jodle”. Opuszczałem Mokotów z żalem i chociaż wiedziałem, że wrócę to coś mi mówiło, że ten pierwszy czar dawnych miejsc i towarzysząca mu pogoda mogą nie wrócić.
Myliłem się. Pogoda trwała w najlepsze i wszystko wskazywało na to, że maj będzie jak marzenie.
Do „Jodły” zdążylismy jednak dopiero na podwieczorek. Mieliśmy trochę mieszanych przeżyć, bo z jednej strony z naszą podopieczną nie było kontaktu a z drugiej strony, spotkała nas miła niespodzianka.
Z tym kontaktem to było raz lepiej a raz gorzej. Dzień do dnia nie był podobny. Czasem zaczynała coś mówić, ale po dwóch słowach zapominała o co jej chodziło. Czasem było trochę łatwiej, ale po paru chwilach słuchania naszych opowiadań przymykała oczy i „odchodziła”. Cały też czas szarpała słabą ręką koszulę pod szyją. Słabym głosem mówiła, że koszula ją uwiera, że dusi i że musi się rozebrać. Zresztą przeszkadzało jej prawie wszystko. Jej chudziutkie, przeźroczyste ręce cały czas błądziły po kołdrze w poszukiwaniu jakiegoś malutkiego choćby szwu, który mogłaby zacząć rozrywać. Ciągle szukała w poszwie otworu przez który wkłada się kołdrę. Gdy go znalazła z zadziwiającym uporem otwierała i starała wyciągnąć kołdrę. Wyglądało na to, że to rozpinanie i wyciąganie działa na nią jak narkotyk i pozwala rozładować nagromadzoną złość. Na opiekunki, na pampersy, na jedzenie a przede wszystkim na siebie. Na różne sposoby dawała do zrozumienia, że nie może sobie przebaczyć tych wcześniejszych złamań obu bioder, ręki a wreszcie udaru.
Miłą niespodzianką natomiast była mała scenka, którą przy wyjściu zobaczyliśmy w jadalni. Otóż pani Maria - przełożona Domu - starała się zorganizować małą potańcówkę dla pensjonariuszy. Muzyczka była miła i lekka. Było trochę przytupywania nogami a nawet znalazła się tancerka - pensjonariuszka, która dzień wcześniej wołała do nas z uporem i upartym błaganiem żeby ją zabrać do domu!
Teraz kręciła się wolno po jadalni i od czasu do czasu usiłowała nawet klaskać. Naturalnie jedna z opiekunek trzymała ją - dla bezpieczeństwa - pod rękę.
Pomyślałem sobie, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Dziś tak a jutro inaczej.
Niemniej widok jej uśmiechniętej twarzy był dla nas dowodem, że wszystko co tu widzimy jest niesłychanie zmienne i zależne od chwili i nastroju. Tak jak w żłobku gdzie małe dzieci płaczą, śmieją się, znowu płaczą i znowu są szczęśliwe. Jakżeż starość podobna jest do niemowlęctwa!
W parę dni później wróciłem na Mokotów. Tym razem zostawiłem auto na Pułaskiej - niedaleko Królikarni i postanowiłem pójść pieszo.
Park zapraszał otwartą bramą. Dobrze pamiętałem rok, kiedy oddano go do użytku. 1965. Rok wcześniej umarł powszechnie znany rzeźbiarz Xawery Dunikowski. Pałac w Królikarni poświęcono właśnie jemu. Byłem wtedy w dziewiątej klasie i moim profesorem od historii był Bolesław Habdank Dunikowski - stryjeczny brat rzeźbiarza. Mówił nam o nim, wspominał drogę Artysty a przede wszystkim prawie zaraz po otwarciu wystawy w Królikarni zaprowadził nas tam.
Teraz szedłem z żoną parkowymi alejkami i oglądałem głowy wawelskie, brzemienne kobiety, szeregi rzeźb, na które patrzyłem tak jak przed wieloma laty.
W drodze na Wejnerta szliśmy ulicą Woronicza. Tramwaj osiemnastka skręcał tu ze zgrzytem tak jak wtedy. Po prawej stronie minęliśmy słynną „królówkę” czyli Liceum Królowej Jadwigi. Nasza szkoła - jako męska - zapraszała dziewczyny z „królówki” na karnawałowe zabawy bo to z kolei było liceum żeńskie!
Ileż tam wtedy rodziło się i umierało miłości i miłostek! W rytmie „A Hard Day’s Night”, „I Want to Hold Your Hand” i innych nawiązywaliśmy znajomości, które w paru przypadkach ... przetrwały lata i owocowały małżeństwami.
Tym razem pani Żołyńska nie czekała na lekarza i mogła ze mną chwilę porozmawiać. Pani Madzia otworzyła nam drzwi, było trochę sumitowania się, że nie ma nas czym poczęstować, ale zaraz potem wycofała się do drugiego pokoju. Myślę, że gdybym był sam to mógłbym odejść z kwitkiem, ale obecność mojej żony wpłynęła uspokajająco.
Samotność czuło się wszędzie. W niekończących się spacerach po korytarzach, w szeptach odmawianego tu i tam różańca, w ciszy przy jadalnianych stolikach. Drzwi do pokojów były zazwyczaj pouchylane więc idąc korytarzem widziałem siedzące na łóżkach nieruchome postacie. Czekające. Samotność. Parę rodzinnych fotografii na stoliczkach przy łóżkach, oprawiony obrazek Matki Boskiej, czasem kwiatek a poza tym cisza... Dawne, uciekające życie...
Myślałem o moim bibliotecznym znalezisku, o mokotowskim adresie i z niego także wyzierała samotność. Paliła mnie myśl żeby pojechać na Wejnerta i poszukać. Znałem tą uliczkę. Moja nie istniejąca już dawna szkoła mieściła się opodal.
Przychodziliśmy do „Jodły” każdego dnia i prawie zawsze, przy przekraczaniu furtki a potem wejściowych drzwi i podczas jazdy windą myśleliśmy o tym jak to jest z tymi bolącymi decyzjami o umieszczeniu kogoś bliskiego w Domu. Ta myśl, którą wałkowaliśmy miliony razy wracała i była obecna w rozmowach z innymi wizytującymi. Przychodzili do swoich bliskich z jakimiś ekstra łakociami, czasem słoikiem domowej zupy - takiej kwaśnej, szczawiowej, z jajkiem na twardo. Przynosili ptasie mleczko, soczek, ale to były tylko takie gesty, bo zwykle stało to potem nieruszone.
Prawie zawsze mówiło się o tych naszych biednych podopiecznych, a więc matkach, teściowych, teściu czy ojcu, który - „wie pan - był zupełnie samodzielny - nawet do sklepu sam chodził. Jeszcze sobie lubił czasami wypić kielicha - a tu nagle - patrz pan - upadł! No i co? Wylew! Szpital - proszę pana - a potem w domu - to, wie pan, wzięliśmy Ukrainkę, bo sami nie dawaliśmy rady. Ojciec ciężki, cała prawa strona niewładna, ani warunków nie było żeby go pielęgnować. A żona to już - proszę pana - rąk nie czuła. I plecy ją rozbolały od tego przewracania ojca z boku na bok. Potem przyszły odleżyny. A Ukrainka kosztowała nas, że szkoda gadać. Dobrze, że żona ma brata w Szwecji bo sami to szkoda gadać - nie starczyłoby... Tu chociaż ma fachową opiekę... Ale nie mówi. Nawet nie wiem czy nas poznaje. Lekarz mówi, że ten paraliż może się cofnie, ale tak między nami - jak ma się cofnąć? 87 lat!”.
Ale to wszystko nie było takie proste i cały czas „nie zgadzało się” jakoś z polskim rozumieniem świata. Z naszą tradycją. Z przekonaniem, że stary, chory człowiek winien dokonywać swego żywota w domu.
Nawet szpital był tu czymś obcym i nie „naszym”, a co dopiero mówić o domu starców! Dom starców kojarzył się z jakimś ponurym hospicjum, w którym starzy, niedołężni ludzie leżą w korytarzach i czekają na śmierć. Z biegiem czasu coś się tam jednak zaczęło zmieniać a przede wszystkim to, że takie domy okazały się wyjątkowo dobrym interesem. Było ich więcej i więcej, a zaczem konkurencja, wyższa jakość, nawet luksusy a co za tym idzie reklama, kuszenie pensjonariuszy z zagranicy, jeszcze dodatkowe atrakcje, nawet potańcówki. Ale mimo to świadomość zmieniała się niesłychanie wolno. Ciągle jeszcze pokutowało to dawne mieszkanie trzech czy czterech pokoleń pod jednym dachem. Może brało się to także i z tego co inni powiedzą?
„Matkę oddał do domu starców! Serca chyba nie miał!”
Takie powiedzenie to nie było tylko stwierdzenie faktu. To było ciężkie oskarżenie, przed którym w wielu polskich społecznościach trudno się było obronić.
Ale wśród tych, z którymi rozmawiałem przeważało nowe. Lekarze też tak mówili.
„Nie ma co próbować. Nie dacie sobie rady. Tu jest potrzebna stała, fachowa opieka a nie wygniecione, domowe łóżko w kącie sypialni.”
Ale potem zawsze powstawał dylemat gdzie? Jaki dom? Który jest lepszy, a który droższy i co tam jest, co dają...
Przy którejś wizycie spotkałem w „Jodle” pana Jurka, który akurat przywiózł swoją mamę. Mama leżała dość przytomna, ale nie mówiła. Uśmiechała się tylko od czasu do czasu. Z panem Jurkiem byliśmy mniej więcej w tym samym wieku. Zamieniliśmy parę zdań w łazience. On mył protezy mamy a ja brałem ręczniki do wytarcia moczu, który rozlał się z przedziurawionego cewnika. Rurka zakleszczyła się jakoś w oparcie na lóżku i mocz zaczął kapać.
Mniejsza z tym.
-Wie pan - zaczął - zanim tu przyjechaliśmy sprawdziłem inne domy. Wygląda na to, że ten tutaj jest dobry. Co pan sądzi?
-Tak - opieka z całą pewnością jest bez zarzutu.
-No widzi pan - to dobrze. Nie myliłem się. Wie pan - ma się te możliwości posprawdzania tu i tam. Ja jestem ze „służb” - rozumiemy się?
-Jak to - pytałem szczerze zdziwiony - jeszcze pan pracuje? Wygląda na to, że jesteśmy z tego samego rocznika - a w każdym razie bardzo blisko - zażartowałem.
-Jakie „pracuje” - panie - ja mam już pod siedemdziesiątkę i od dwudziestu lat jestem na emeryturze. Stary portfel - stare „służby”, ale te kontakciki to się jeszcze ma he, he...
„Kontakciki” - pomyślałem.
Jakby przez mgnienie oka poczułem dziwny dreszcz, coś mi się przypomniało, jeszcze z dawnych lat, jakieś zablindowane okno, puste korytarze i szczekanie psów, ale to było tylko przez moment. Szybko się otrząsnąłem, ale odniosłem dziwne wrażenie, że sprawa powróci.
Parę dni potem przyszedł czas płacenia za kolejny miesiąc i przy tej okazji postanowiłem porozmawiać z przełożoną Domu o bibliotece i starej karcie znalezionej w książce.
-Nie wiem - pani Maria była pełna żywej chęci pomocy, ale naprawdę nie wiedziała.
-Ja tu jestem dopiero od roku a książki przynoszą rodziny naszych podopiecznych. Część przekazujemy do innych domów a część zostawiamy. Różni ludzie, różne księgozbiory. Nie sądzę żebym mogła pomóc. Mówi pan o jakiejś karcie pocztowej? Proszę bardzo - jeśli pana interesuje i chce pan odnaleźć adresata - to proszę bardzo! Jeden warunek: wszystko mi pan potem opowie i może zrobimy z tego artykuł do naszego biuletynu reklamowego - co pan na to? Zgoda?
-Jasne, że zgoda! Ale pani Mario - nie ma pani rzeczywiście żadnych informacji o rodzinach, które przynosiły książki? Przecież jakiś ślad musiał gdzieś pozostać...
- Nie, chyba nie, ale sprawdzę. Dam panu znać.
I na tym się skończyło. Co do płatności to trzeba było jeszcze zapłacić za pampersy i lekarstwa a także za kroplówki i coś jeszcze, ale ostatecznie taka była umowa.
Wychodziliśmy wczesnym popołudniem. Tuż koło drzwi nie było dziś naszego buchaltera. Żałowałem, bo chciałem się z nim umówić na oglądanie starych zdjęć. Była natomiast nieznana nam - chyba nowa pensjonariuszka, która prawie natychmiast podeszła drobnymi kroczkami i chrapliwym szeptem szybko zaczęła powtarzać:
-Weźcie mnie do domu! Weźcie! Ja chcę do domu! Weźcie mnie, weźcie!
Tego już było trochę za dużo. Jak na jeden dzień - stanowczo za dużo. Miałem „nerwy na wierzchu” i wracałem rozdygotany jak galareta.
Wcześniej jeszcze - tuż przed obiadem - był katolicki ksiądz, który obchodził pokoje z komunią świętą. Kto chciał ten przyjmował. Nie wiadomo dlaczego dziwnie się śpieszył. Wyglądało na to, że chce jak najprędzej zakończyć swój obchód.
Jakoś wytrąciło mnie to z równowagi.
Przecież każda z tych staruszek - oczywiście z tych rozumiejących - cieszyłaby się gdyby kapłan poświęcił jej więcej czasu a tymczasem musiała im wystarczyć pośpiesznie wypowiadana formułka - „żałuj za grzechy” - i już. Jeszcze ta stuła trzymana przy nosie i zakrywająca usta - tak jakby go drażnił jakiś zapach. A zapachu - o dziwo - nie było. Nie tak jak w wielu innych tego typu domach. Nie było żadnej, tak charakterystycznej woni dezynfekcji. W „Jodle” pachniało. Wszystko było nowe, salowe pucowały co mogły i rozpylały po korytarzach zapachy. Jakby rzeczywistej jodły.
Ta księża wizyta a potem staruszka błagająca szeptem o zabranie jej do domu szarpnęły moimi nerwami.
Żarliwy szept błądzącej staruszki tętnił mi w głowie. „Weźcie mnie do domu, do domu...”.
No dobrze - próbowałem się uspokoić - powiedzmy, że wszyscy mieszkańcy „Jodły” wracają do swoich domów. Czy te domy i rodziny są w ogóle w stanie zapewnić im opiekę?
Tak - wiele razy słyszałem nabrzmiałe emocjami, ciężkie od łez stwierdzenia, że dom to przecież dom, że wśród swoich, że „na własnych śmieciach” i że starych drzew się nie przesadza i tak dalej i temu podobne. A jeszcze do tego to prawie prokuratorskie pytanie:
-A gdyby tak ciebie dzieci wyrzuciły do jakiegoś domu starców to jakbyś się czuł?
Bzdury, bzdury - wściekałem się w myślach, ale starałem się opanować bo jechaliśmy wąską, dość ruchliwą drogą i trucki naciskały mnie żebym nie zwalniał.
Ileż razy wspólne mieszkanie z całkowicie niedołężną starą osobą ruinowało życia tych cierpiętniczych opiekunek i opiekunów? Ileż razy biedna, nieświadoma staruszka wiązała życie całej rodzinie?
Jednocześnie próbowałem wyłowić w swojej pamięci wszystko to z czym można było porównać nasze obecne problemy. Jak to było? Czy starość zawsze była tragiczna, cuchnąca kałem i moczem, śliniąca się i wykrzykująca nieratykułowane, agresywne dźwięki?
Stawali mi przed oczyma dawno zmarli bliscy.
Widziałem mojego pradziadzia, który przez ostatnie parę lat swojego długiego życia niemal co noc budził swoją córkę krzykiem:
-Kiniusiu - konam!
Kiniusia biegła z drugiego pokoju, podawała wodę, czy poprawiała poduszki, czasem przykładała jakiś kompres a potem wracała do łóżka.
Pradziadzio żył do 93 roku życia.
A mój ukochany dziadzio Franio? Mój ojciec chrzestny. Umierał spokojnie leżąc w wielkim małżeńskim łożu z wiązką pijawek wgryzających się w jego grubą, potężną szyję. Pijawki wysysały „złą krew”. Dziadzia wąsy sterczały z dwóch stron jak białe wiechcie. Jeden był krótszy bo babcia Wandzia korzystając z dziadzia niemocy chciała mu je któregoś dnia „po kryjomu” zgolić. Mówiła, że dla wygody przy pielęgnacji. Na jej nieszczęście w trakcie pierwszej próby dziadzio otworzył nagle oczy i czując co się dzieje popatrzył na nią takim wzrokiem, że biedna babcia omal nie zemdlała. Dziadzio nic nie powiedział bo już nie mógł mówić, ale był świadomy. Babcia przez parę dni chodziła jak widmo a wąsy pozostały niezgolone.
Umarł po paru tygodniach choroby. Leżał później na katafalku w jadalnym pokoju a świece rzucały na ciągle jeszcze nastroszone wąsy ciepłe światło. Przychodzili sąsiedzi, znajomi, klękali a potem statecznie rozmawiali półgłosem chwaląc zasługi zmarłego.
Starość, choroba, śmierć wydawała mi się podówczas normalna, zwykła. Na pewno nie groźna.
Prababcie, babcie, ciocie, niezmierzone zastępy wujów i różnych pociotków odchodzili jakoś spokojnie, cicho a nawet z humorem...Wpadłem w miłą toń sielankowych myśli i wspominków i przez krótki czas pławiłem się w niej jak w spokojnej sadzawce.
Jakiś truck jadący tuż za mną zatrąbił ze zdenerwowaniem, bo w czasie tego zamyślenia niebezpiecznie zwolniłem. Zaraz też otrząsnąłem się z głupkowatych fantazji, bo co ja tam wtedy - ośmio-dziesięcioletni smarkacz mogłem w ogóle wiedzieć
- zwłaszcza o chorobach, opiece, niedołężności i konaniu. W tamtych czasach wszyscy, którzy mieli koło sześćdziesiątki byli dla mnie potwornie starzy a siedemdziesięcioletnią babcię Kinię pytałem czy wtedy gdy była mała San już płynął. Babcia śmiała się wesoło i mówiła:
-A co ty sobie smarkaczu myślisz, że babcia jest z epoki lodowcowej?
Inna rzecz, że nikt mnie wtedy w te ciężkie, smutne tematy nie wciągał. Zdarzyło się co prawda parę razy, że byłem blisko kogoś starego a nawet umierającego, ale te wspomnienia nie miały wagi uciążliwości i smutku. Raczej pewnej egzotyki czy nawet atrakcji.
Jola... Jola...Jola... Jękliwe, proszące wołanie niosło się dalekim echem przez korytarze, pokoje i w ogóle po całym terenie Domu Opieki „Jodła”. Dom był zdumiewająco akustyczny. Wołanie dochodziło z pokoju 31, gdzie na jednym z dwóch łóżek leżała kobieta po udarze. Jola... Jola... powtarzało się w równych odstępach czasu. Ale Joli nie było i nikt nie wiedział kiedy i czy w ogóle przyjdzie.
Dom był prawie nowy i w rzeczy samej bardzo wygodnie i nowocześnie urządzony. Na środku dość rozległego ogrodu rosła wielka jodła, która bez żadnych wątpliwości była patronką nazwy Domu.
Starzy ludzie. Głównie kobiety. Wiele z nich po udarach. Niedokrwiennych, krwotocznych i jakichś innych, których same nazwy wywołują dreszcze. Udary pozostawiające zwichnięte umysły, czasem paraliże, szeroko otwarte, patrzące w pustkę oczy, nieustanne drżenie rąk, nóg...
Chore leżały z otwartymi, bezzębnymi buziami z dziwnie zadartymi głowami, które jeszcze bardziej upodabniały je do trupów. Niektóre z podłączonymi kroplówkami, cewnikami, nie reagujące na delikatne słowa tych, które chciały je karmić. Gdzie tam im było do jedzenia?
A poza tym a może przede wszystkim wszechobecne pieluchy czy jak prawie wszyscy mówili pampersy.
Taki był wymóg Domu. Nawet ci, którzy mogli sobie jakoś poradzić sami obowiązani byli nosić pampersy. A to nie było łatwe. Dla wielu, które przed katastrofą udaru prowadziły w miarę normalną egzystencję załatwianie się w łóżku do pampersów było czymś niezrozumiałym i prawie okrutnym, więc buntowały się resztkami swoich sił. Zrywały je, darły i wygrzebywały spod siebie kał, którym smarowały łóżko, pościel i ścianę. Leżały potem półnagie, brudne, śmierdzące i z niewypowiedzianym wyrzutem patrzyły na salowe i pielęgniarki. Czasem, gdy udar nie związał im mowy i mogły mówić protestowały, krzyczały, a nawet biły na oślep słabymi, umazanymi kupą rękami.
Ale ich bunty były ignorowane. Były myte, smarowane kremem i ku ich przerażeniu zakładano im znowu świeże pampersy. Na koniec „buntowniczkę” ubierano w pajacyki zapinane z tyłu. I wtedy już trudno jej było wyrwać tę znienawidzoną pieluchę.
Te bunty, dramaty i protesty cichły z biegiem czasu.
Rutyna życia w Domu miała w sobie coś wojskowego. Jeden z pensjonariuszy nazywał ją „terrorem”. Posiłki, mycie, pampersy, rehabiltacja - wszystko to było o ściśle określonych porach. Prawdę mówiąc trudno sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. W takich środowiskach nie ma innego wyjścia.
Na drugim piętrze była biblioteka. Nigdy nie widziałem żeby ktoś z niej korzystał, ale ostatecznie byłem tylko gościem. Szedłem tam w czasie obiadu, podczas którego wizyty w pokojach były zawieszone.
Biblioteczka była o dziwo - doskonale zaopatrzona i z przyjemnością przeglądałem książki, do których przez wiele lat nie wracałem. Teraz była okazja. Półgodzinna przerwa obiadowa była więc dla mnie chwilą oderwania się od rzeczywistości. Bo rzeczywistość Domu, pomimo czystości i nowoczesności była - co tu dużo mówić - przygnębiająca. Młody fizjoterapeuta, którego spotykałem na korytarzach i w sali rehabilitacyjnej powiedział mi kiedyś, że już prawie nie wytrzymuje psychicznie.
A przecież - mówił - to jest mój zawód i moja praca, ale są chwile, że nie mogę... wie pan - nie mogę.
Opowiadałem mu więc o truckach, o pracy zawodowego kierowcy, o Kanadzie i w ogóle o życiu na drodze - i widziałem jak bardzo tego potrzebuje - tego oderwania się od starczych, niewładnych nóg, rąk, chodzików, drobnego dreptania i tęsknego wołania Jola...Jola...
W czasie naszych krótkich rozmów - ostatecznie był w pracy - prosił mnie:
-Niech mi pan jeszcze opowie coś o tych ciężarówkach!
No więc opowiadałem, ale były dni, kiedy go nie było i wtedy szedłem do biblioteki. Przeglądałem książki, które pewnie ktoś, kiedyś przyniósł w darze. Niektóre zupełnie nowe, inne „wyczytane”, z pozawijanymi rogami. Wielu klasyków, sporo wspomnień, zwłaszcza wojennych, biografie. Brałem raz jedną, raz drugą, trochę tak ja się robi w bufecie gdy chce się skosztować wszystkich potraw.
I w czasie przeglądania jednej z nich natknąłem się dość nieoczekiwanie na kartę pocztową. Pisaną ręcznie, ze znaczkiem. Ktoś kiedyś użył jej pewnie jako zakładki - żeby zaznaczyć miejsce. Wziąłem ją do ręki, ale z pewnym odcieniem wahania - jakbym naruszał czyjąś prywatność.
Była pisana atramentem, który w paru miejscach wytarł się nieco. Data pozostała jednak nienaruszona.
26 stycznia 1946! To była imieninowa karta. Adres na Mokotowie. Ulica Wejnerta. Oglądałem ją prawie z nabożeństwem. Tyle lat!
Ale karta to nie list, więc treść nie jest tajemnicą. Oto ona:
„Kochany! Twoje Imieniny już za parę dni - przyjmij najlepsze życzenia! Nie wiem kiedy ta kartka dotrze, ale zapewniam Cię o mojej do Ciebie miłości. Dostaliśmy się do Neu
Limburg (?) jadąc /tu tekst rozmazany/ ... ale to co nam dają jest za duże - osiem koni, świnie, gospodarka sielna, wkoło żywego ducha - mówią, że Niemcy jeszcze tu są - tak że nie spodziewam się pomocy od nikogo a zwłaszcza od Gonty (?). Pilnuj domu bo kto wie czy się tu utrzymamy - może wrócę - ale /tu znowu tekst nieczytelny/... z powstania uratowało. Nie wiem kochany, nie wiem jak to wytrzymam, ale muszę - tak jak w obozie - pamiętasz - całuję Cię z miłością - Twoja i zawsze Twoja”
Tyle udało mi się odczytać, ale pismo było drobne i jak powiedziałem - w paru miejscach zamazane więc treść wydała się dziwna i prawie niezrozumiała - chociaż - chociaż może nie tak bardzo. Ostatecznie cóż dziwnego? Ktoś wyjechał ze zruinowanej Warszawy i szukał nowego miejsca. Tak zwane Ziemie Odzyskane stały wówczas otwarte jak wielki zasobny dom. Przyjeżdżajcie i bierzcie! Bierzcie i gospodarujcie! I wielu jechało. Jechało w nadziei na coś lepszego...
Trzymałem kartę w ręce i aż się skręcałem żeby ją wziąć. Zaraz też owładnęła mnie natrętna myśl, żeby dojść do źródła, odnaleźć kogoś kto mógłby mi powiedzieć coś więcej o tych ludziach, ich życiu i jak to z tą kartą było i jak trafiła tu - do Domu „Jodła”. Jakoś się jednak przemogłem. Kartę zostawiłem, ale zapamiętałem książkę i stronę. Zapisałem adres na Wejnerta i wyszedłem. Przerwa obiadowa była skończona.
Te kobiety, które nie mogły gryźć i dostawały „miks” kończyły wcześniej, bo były karmione w pierwszej kolejności. Inne czekały cierpliwie na swoją kolej. Jeszcze inne, które mogły chodzić - już o wpół do dwunastej - człapały powolutku w kierunku jadalni. Obiad podawano tam po nakarmieniu tych, które były karmione w swoich pokojach. To wypadało dopiero około wpół do pierwszej, ale to nic - pensjonariusze czekali przy swoich stolikach. Byli cisi i cierpliwi. Ale nie zawsze i nie wszyscy. Jedna kobieta przychodziła pchając przed sobą krzesło. Używała je jako podpórki suwając hałaśliwie i wytrwale. Szuraniu krzesłem towarzyszył uparty, błagalny krzyk - Jola...Jola... Jola... Łoskot ciągniętego po posadzce mebla i uparcie powtarzane wołanie niosło się po całym domu i odbijało się echem bo jak wspomniałem budynek był dziwnie akustyczny.
Nikt jakoś specjalnie nie zwracał na to uwagi tylko jeden z mężczyzn siedzących przy osobnym stoliku sarkał krzywiąc się szkaradnie: Jola, Jola... cholera z tą Jolą...
Ale poza nim inni siedzieli cicho. Potem przychodził obiad. Zupa, drugie i kompot. Czasem kisiel, a czasem mus z jabłek czy galaretka. Jedzenie było dobre, ale niektórzy narzekali. Zorientowałem się później, że to należało do rytuału.
-Co to jest? Mięso? Jakiegoś psa chyba zakatrupili!
-Co ty też Helu opowiadasz - jakiego znowu psa?
-A czy ja wiem jakiego? Helu - ty się zawsze tak głupio pytasz!
Ale kręcąca się salowa słuchała i zaraz przychodziła z mediacją:
-Hej, dziewczynki - proszę jeść kochane - proszę jeść. Kotleciki, że paluszki lizać. Helciu żabciu - może jeszcze troszkę sałatki?
A „żabcia” kuliła się nad swoim talerzem, coś mruczała i jakby nie była specjalnie zadowolona. Zaraz też zaczynał się rozchodzić przykry zapach gazów. Helcia nie krępowała się. Robiła to głośno z dość niebezpiecznym bulgotem.
Pensjonariusze z obrzydzeniem odsuwali swoje talerze, zakrywali nosy i podnosili wysoko brwi. Inni nie czuli albo udawali, że nie czują. Miało to swoją dobrą stronę, bo rozmowy zaczynały się rozkręcać, ktoś się roześmiał, ale na krótko, ktoś rzucił jakiś dowcip. Mężczyźni siedzieli osobno.
Jednego z nich spotykałem zwykle przy wyjściu. Siedział na swoim chodziku-krzesełku i wygrzewał się do słońca.
-Ja tam proszę pana buchalterem byłem - zaczepiał mnie żeby chwilę pogadać. Buchalterem w przedsiębiorstwie. Ja wiem - proszę pana - jak bilansować i żeby wszystko grało. Wiem panie, wiem...
-A jak teraz - pytałem - dobrze tu panu? Trochę drogo - prawda?
-Ee tam, panie - ludzie chcieliby wszystko darmo - a przecież wiadomo, że taki dom musi na siebie zarobić. Jedzenie dowożą to i trzeba zapłacić, salowe, pielęgniarki, lekarz... A podatki to gdzie?
-A ile pan sobie lat liczy? - ciągnąłem żeby trochę przedłużyć rozmowę.
-91 proszę szanownego pana - 91! Ale jeszcze się trzymam - a co tam? Sanację pamiętam, w Powstaniu byłem, na Starówce...
-To był pan Powstańcem?
-Jeszcze jestem, jeszcze jestem. Pan wpadnie do mnie któregoś dnia. Zdjęcia panu pokażę. Pokój 17. Ale niech pan przyjdzie bo tu nie ma z kim pogadać... Przyjdzie pan?
W tym pytaniu czułem prośbę i obawę, że odmówię, ale słyszałem też głęboką samotność. Ukrywaną, ale bolącą.
Historia naszych przeżyć (10)
Napisane przez Jadwiga i Władysław AksamitMieszkaliśmy u starego znajomego, starego kawalera pod warunkiem, że dziecku nie wolno płakać w nocy, kiedy on śpi. Wtedy był zwyczaj, że dzieci powinno się karmić co 4 godziny, 8 uncji mleka. Nasza Krysia nie chciała wypić więcej niż dwie uncje i w niedługim czasie była głodna. Żeby nie płakała nosiliśmy ją na rękach całą noc. Wynajęcie mieszkania w Chicago wtedy było bardzo trudno, ale po jakimś czasie udało się nam znaleźć małe mieszkanie. Dostałem pracę w fabryce, gdzie produkowali farby drukarskie. Śmierdzące i brudne miejsce.
Po tygodniu rzuciłem tę pracę i z pomocą kolegi dostałem pracę w dużej mleczarni, która miała na stanie około 1,500 pojazdów różnego rodzaju. Otrzymałem pracę przy naprawie i budowie nadwozia do pojazdów używanych do dostaw mleka czy innych produktów mlecznych bezpośrednio do domów. (Co drugi dzień pod drzwiami stała butla mleka albo inne produkty mleczne. Później ten system został zaniechany.) Początki były bardzo trudne. Dziecko karmiliśmy mlekiem specjalnym dla niemowląt.
To mleko było bardzo drogie. 12-cie puszek tego mleka kosztowało tyle, co ja zarabiałem za 5 godzin pracy, ale jakoś dawaliśmy sobie radę. Zaczęliśmy poznawać nowych ludzi albo nawiązywaliśmy kontakty ze znajomymi, których znałem jeszcze z Polski. Założyliśmy klub i zaraz dostałem się do jego zarządu. Latem urządzaliśmy pikniki w lasach powiatowych. Miałem pracę i miłe życie towarzyskie.
Po dwóch latach kupiliśmy dom do spółki z moim kolegą z wojska, którego tam spotkaliśmy. Dom stary i zaniedbany, ale miałem trochę doświadczenia do robót drzewnych tak, że wieczorami po pracy z tym kolegą odnawialiśmy to wszystko.
Nasza Krysia też pomagała. Chodziła z młotkiem, stukała w co mogła, i powtarzała tylko ”siabyć”, co oznaczało brudne słowo, które słyszała u nas, kiedy coś w pracy się nie udawało.
Tak, zaczęliśmy stawać powoli na nogi. W 1954 roku urodziła się druga córeczka, Alicja. Trzy lata póżniej syn Władzio. Spełniliśmy - 106 - życzenia mamy.
W 1953-m roku pojechaliśmy do Kanady odwiedzić Jadzi chrzestną i innych znajomych, którzy wcześniej wyjechali do Kanady i tu się osiedlili. Mieli tu już nawet własne gospodarstwa. Zdecydowaliśmy się kupić takie gospodarstwo dla Jej rodziców. Za pożyczone pieniądze kupiliśmy kawał pola i stary dom.
Na Wielkanoc w 1954 roku pojechaliśmy ponownie do Kanady spędzić Wielkanoc całą rodziną. Ojciec Jadzi, rolnik z Polski, był w swoim żywiole. Miał kontrakty na sadzenie ogórków i pomidorów. Od tego czasu rok rocznie w lipcu przyjeżdżaliśmy do Kanady. Moje wakacje miewałem wtedy w lipcu, więc jechaliśmy spędzić urlop z rodziną w Brighton. Na sierpień musiałem wracać do pracy do Chicago a rodzina pozostawała jeszcze na - 107 - następny miesiąc. Przyjeżdżałem po nich znowu we wrześniu.
Hela ze swoją rodziną mieszkali początkowo w Toronto, ale później przenieśli się na farmę. Franek dostał zaraz pracę w fabryce butów Bata. Miał przeszkolenie technicznemechaniczne i to mu pomogło w otrzymaniu pracy, gdyż maszyny mają to do siebie, że się psują, wymagają ciągłej konserwacji i nadzoru.
Jadzia w Chicago podjęła pracę do w dużej restauracji w śródmieściu. Płaca była nie była wygórowana, ale napiwki były bardzo dobre. Powodziło się nam coraz lepiej. Mogliśmy sobie pozwolić na nowy samochód, a w 1960-tym roku kupiliśmy nowy dom. Dzieci chodziły do szkoły i dorastały. Uczyły sie bardzo dobrze.
Po kilku latach wyjazdy do Kanady (1100km) były coraz bardziej uciążliwe i dlatego postanowiliśmy się przeprowadzić i być bliżej całej rodziny. Dokonaliśmy tego w 1969-tym roku. To była może jedna z najlepszych decyzji w naszym życiu. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży domu w Chicago pobudowaliśmy wielki dom na wzgórzu z pięknym widokiem na jezioro Ontario. Z początku trudno się było przyzwyczaić do życia na prowincji. Kiedyś, w czasie naszych wakacji rano zbieraliśmy ogórki, pomidory, natomiast po południu jeździliśmy na plażę. Mieliśmy wtedy stary drugi samochód Falcon i po pracy wsiadaliśmy razem 10-em dzieci (nie tylko nasze) do samochodu i na plażę. Trzeba było widzieć zdziwienie ludzi patrzących jak tyle dzieci wysiadało z jednego samochodu.
Najstarsza córka Krysia ukończyła liceum. Uczyła się chemii, ale bardzo lubiła zwierzęta. W liceum także poznała przyszłego męża. Pobrali się w 1971-ym roku. Mają 5 córek i jedną wnuczkę.
Druga córka, Alicja zaczęła studia na uniwersytetecie. Chciała studiować medycynę, ale wtedy było bardzo trudno dziewczynie dostać się na ten kierunek, zmieniła zamiary i ukończyła studia komputerowe. Tam także spotkała swego przyszłego męża i pobrali się w 1978 roku. Dzisiaj mają też 3 córki i syna. Władzio nie chciał mieszkać w Kanadzie, powrócił do Ameryki i tam wstąpił do lotnictwa. Mieszka w Stanach; tam się ożenił, i mają dwie córki. Wszystkim naszym dzieciom powodzi się dobrze. Alicja wyjechała na zachód Kanady i mieszkają w Calgary. Jednie Krysia mieszka blisko nas, bo tylko godzinę jazdy samochodem. Często się odwiedzamy. Ponieważ lubiła bardzo zwierzęta, kupili farmę i hodują konie. Maja również psy i koty. Jej mąż także lubi zwierzęta i tak sobie żyją na łonie natury; ponieważ jest inżynierem chemikiem, pracuje w fabryce.
Zaraz po przyjeździe do Kanady zacząłem pracować jako mechanik. Płaca w Kanadzie była połową tego, co zarabiałem w Chicago, dlatego zacząłem myśleć o założeniu własnego warsztatu naprawy samochodów, a zwłaszcza naprawy i malowania karoserii. Wybudowałem garaż i zacząłem własny biznes. Pracy miałem zawsze więcej niż mogłem podołać. Jadzia dostała pracę w aptece. Dzisiaj już nie pracujemy zarobkowo. Jadzia dwa razy w miesiącu pracuje ochotniczo w szpitalu, odwiedza dom starców i pomaga w innych miejscach. Mówi: ”Może ja będę kiedyś będę potrzebowała pomocy i ktoś mnie pomoże.”
Nasz dom był zbudowany na dwu akrowej działce, piękne położenie z widokiem na jezioro, Ontario ale mieszkanie kilka kilometrów od miasta zaczynało stawać się problemem. Poza tym w lecie koszenie trawy, w zimie odśnieżanie dojazdu do ulicy, stawało się coraz trudniejsze. Dlatego zdecydowaliśmy sprzedać dom i kupić mniejszy i bliżej centrum w Brighton. Teraz mamy bliżej do sklepów, nawet nie musimy używać samochodu. Przeżywamy teraz naszą starość w spokoju, mając wszystkiego wystarczająco.
Co dwa lata jeździmy do Polski na nasze zjazdy tych, którzy przebywali w Afryce, a Władek odwiedza rodzeństwo i groby rodziców.
***
Na zakończenie kilka słów o innych członkach naszej rodziny. Jak już pisaliśmy wcześniej, najstarszy brat Staszek zmarł w ”raju sowieckim”. Drugi, Tadzio, będąc w wojsku, zginął kilka dni przed zakończeniem wojny w Niemczech. Mietek zaraz po ukończeniu wojny zapisał sie do lotnictwa brytyjskiego i niedługo po naszym przyjeździe do Szkocji wyjechał do Afryki na 5 lat. Po powrocie ożenił się z moją koleżanką z ławy szkolnej w Lusace. Przyjechali do Kanady i zamieszkali w Toronto, gdzie założył małą fabrykę, w której wyrabiał z metalu ramy do okien i drzwi, a także nogi do krzeseł; zawsze miał dużo pracy, zatrudniał kilku ludzi do pomocy. Należał do różnych organizacji cywilnych i kościelnych, zawsze gotów do pomocy każdemu, kto by tylko był w potrzebie. Mieli jednego syna i przybraną córkę. Zmarł mając 67 lat. Jego żona stale mieszka w Toronto. Młodsza siostra Hela wyszła za mąż za górnika, podobnie jak ja. Mieli dwie córki i 3-ch synów. Jej mąż zmarł mając 66 lat. Po kilkunastu latach wdowieństwa wyszła za mąż za wdowca i żyją dostatnio.
Młodszy Franek, po ukończeniu szkoły technicznej w Anglii, pracował krótki czas w Szkocji a po przyjeździe do Kanady pracował w dużej fabryce butów (Bata) mając pod sobą kilku ludzi, którzy naprawiali lub instalowali nowe maszyny do wyrobu butów. Jego żona Elżbieta także była wywieziona na Syberię wraz z matką i starszą siostrą. Przeżyli szczęśliwie i powrócili do Polski. Po śmierci matki, ojciec sprowadził je do Kanady. Mają czworo dzieci i powodzi się im dobrze. Najmłodsza Marysia, ukończyła uniwersytet i tam poznała swego męża. Przez jakiś czas pracowali jako nauczyciele, ale po krótkim czasie kupili mały sklepik, w który wkładając wiele pracy rozbudowali i dzisiaj prowadzą kombinację sklepu, gdzie sprzedają wszystkie produkty rolne, a najwięcej rozsad drzewek, flanców kwiatów i warzyw. Ale żyją w dostatku mają 4-ch synów, jedną córkę i kilka wnuków.
W 1992 roku pojechaliśmy do Polski na uroczystość zdania władzy przez rząd londyński na ręce rządu w polskiego. Skorzystaliśmy z tej okazji i zwiedziliśmy Polskę od gór do morza a także pojechaliśmy odwiedzić moje rodzinne strony na Białorusi, miejsce mojego urodzenia.
Dom nasz, jak i inne domy osadników poburzone i rozkradzione przez miejscowych ludzi a materiały użyte na budowę gorzelni. Wokoło jedynie puste pola. Z naszego domu tylko, pozostała kupa gruzów i krzew bzu. Łzy popłynęły mi po twarzy, kiedy to zobaczyłam. Ale miejscowa ludność pamiętała nas. Nasze pole nazwali Czulano na pamiątkę pana Czuło. Dwa lata później pojechaliśmy znowu z moją siostrą Heleną. Zdecydowaliśmy się postawić na cmentarzu pomnik z nazwiskami moich rodziców i imiona trzech moich braci z napisem. CIAŁA NASZE W OBCEJ ZIEMI SERCA NASZE W ROGOŹNICY.
Przez kilka lat sprowadzaliśmy na lato wnuczkę mojego kuzyna, która była chorowita doknięta opadami spowodowanymi przez wybuch atomowej elektrowni w Chernobylu. Z tego, co wiemy, pobyt w Kanadzie, świeże powietrze i dobre odżywianie, bardzo jej pomogły. Często wracam myślami do tych moich rodzinnych stron. Słyszałam powiedzenie: „Gdzie się ptak ulęgnie tam na starość ciągnie.” Nie mamy jednak zamiaru tam wracać. Tutaj jest cała rodzina i całkiem inne życie. Szkoda byłoby pozostawiać dzieci, wnuków i prawnuków tak, że pozostaniemy w Kanadzie na zawsze. Wracając myślą do dawnych lat i tego, co przeszliśmy, dziękujemy Bogu za wszystko, co mamy dzisiaj.
Historia naszych przeżyć (9)
Napisane przez Jadwiga i Władysław AksamitW następną sobotę nabrałem odwagi i poszedłem do drugiego obozu do tego baraku gdzie mieszkały kobiety. Wstęp dla mężczyzn był zabroniony. Ze strachu, żeby nas nikt nie zobaczył, Jadzia wzięła szybko płaszcz i poszliśmy do kina. Tak się zaczęła nasza znajomość. Od tego czasu zaczęliśmy chodzić na spacery albo do kina.
W tym hostelu mieszkało około 60 Polaków i miała chłopców do wyboru. Przyznała się później, kiedy pracowałem na nocną zmianę, chodziła z innymi na spacery. Ale zawsze coś ciągnęło ją do mnie. Kiedy zacząłem mówić o małżeństwie, nie podejmowała tego tematu, sądząc, że jest jeszcze zbyt młoda. Dopiero po roku znajomości zgodziła się na zawarcie małżeństwa. Według szkockiego prawa, ze względu na wiek, jej ojciec musiał wyrazić zgodę na zawarcie małżeństwa. W lipcu 1949-go roku rozpoczęliśmy nowe, małżeńskie życie.
Ja mieszkałem dotychczas w pracowniczych hostelach, podobnie jak jej ojciec. Bardzo trudno było z wynajęciem mieszkania, ale po pewnym czasie znalazłem jeden pokój, w którym zamieszkaliśmy, tymczasowo, a w międzyczasie staraliśmy się o jakieś lepsze mieszkanie. Domy, w których mieszkali Szkoci, były własnością właścicieli kopalń, ale po wojnie rząd objął kopalnie i wszystko było rządowe.
Po jakimś czasie udało nam się dostać trzech pokojowe mieszkanie pod warunkiem, że cała nasza rodzina musi tam zamieszkać. Później dostaliśmy 4-ro pokojowe mieszkanie. W Szkocji mężatki zazwyczaj nie pracowały, więc Jadzia pozostała w domu, ucząc się przy boku mamy, jak prowadzić dom. Hela dostała pracę w Edynburgu w pralni. Frankowi udało się dostać do szkoły w Anglii, wziął kurs technika. Najmłodsza Marysia poszła do miejscowej szkoły.
Jak zapisały mi się w pamięci nasze początki małżeństwa w jednopokojowym mieszkaniu? Nie było pieca, więc gotowała, co umiała na prymusie. Pewnego razu zaprosiłem trzech kolegów na obiad. Jadzia przygotowała poczęstunek, ale rozmowa wtedy jakoś nie szła. Koledzy używali wiele słów delikatnie mówiąc niecenzuralnych, ale to był dla nich „codzienny język”. Taki męski żargon był obcy dla dziewcząt, dlatego Jadzia była bardzo skrępowana i nie wiedziała jak reagować. Dlatego atmosfera tego spotkania była bardzo „sztywna”.
Zawsze marzyłem o kupnie motocykla. Za pieniądze pożyczone od ojca Jadzi kupiłem używany motocykl i dzięki temu mogliśmy zwiedzać Szkocję. Po wojnie w Szkocji większość żywności była racjonowana. Jedno jajko i około pół funta mięsa musiało wystarczyć na tydzień. Poznałem miejscowego hodowcę świń i kur, więc od czasu do czasu udało mi się kupić tuzin jajek czy kurę. Podobnie było z benzyną. Znajomy taksówkarz odsprzedawał mi po kilka litrów paliwa. Ja kończyłem pracę o 3-ciej po południu, wtedy po pracy wsiadaliśmy na motocykl i jeździliśmy po okolicy. Okolice ubogie, pola pełne kamieni jedynie pasały się krowy czy owce. Tam też gnieździły się dzikie króliki. Jadzia stawała z jednej strony na jamie, a z drugiej strony gołymi rękami kopałem i zawsze przywieźliśmy królika do domu.
Będąc jeszcze w wojsku zacząłem starania na wyjazd do Stanów, bo tam mieszkała moja ciotka mojej mamy, ale otrzymanie stałego pobytu nie było łatwe. Myślałem także o wyjeździe do Kanady, ale kiedy poznałem Jadzię, zaprzestałem starań. Moje wakacje wypadały w lipcu, pojechaliśmy zwiedzać Szkocję na motocyklu. Szkocja to piękny kraj, górzysty, Jadzia była bardzo szczęśliwa na tej wycieczce. Góry i jeziora wysoko w górach.
Powiedziała: ”Tych wakacji nigdy nie zapomnę.” Po jakimś czasie Amerykanie rozluźnili swoje prawa i zaczęli zezwalać na przyjazd do Ameryki byłym żołnierzom. Ponowiłem moje starania i niedługo dostaliśmy wizę. W międzyczasie Jadzia zaszła w ciążę. Znowu płacz i narzekanie, bo ledwo po dwóch latach życia razem, groziła nam rozłąka. Mieliśmy nawet zamiar zaniechać wyjazdu, ale Jej mama powiedziała: ”Jedźcie to może nas później sprowadzicie.” Jadzia bardzo chciała żeby jej ojciec nie musiał pracować w kopalni.
Jedna z moich ciotek mieszkała w Denver. Mieliśmy tam jechać, ale także w Chicago miałem znajomych z Polski, którzy jeszcze przed wojną wyjechali do Ameryki. Po przyjeździe do Stanów zatrzymaliśmy się w Chicago i dalej już nie pojechaliśmy. W tych czasach nie było w Stanach tak, jak teraz w Kanadzie. Nikt nic nie dawał za darmo.
Warunkiem wyjazdu było to, że musiałem się wykazać, że mam trochę pieniędzy na początek w Ameryce. Nasza podróż statkiem była można powiedzieć okropna. Wpadliśmy w straszną burzę i statek-olbrzym, a huśtał się niesamowicie.
Dopływając do Nowego Jorku już ze statku widzieliśmy samochody pędzące po ulicach. Powiedziałem wtedy Jadzi: ”Pierwsza rzecz, co kupuję w Ameryce, to samochód.” W niedługim czasie moje marzenie się spełniło. Kupiłem starego grata od znajomego. Później mieliśmy lepsze samochody, w miarę możności. 10 dni po przyjeździe do Chicago urodziła się nam córeczka Krysia. Najbliższy szpital prowadziły siostry zakonne Polki. Zakonnica sekretarka powiedziała mi: ”Dzieci to chcecie mieć; a co wy sobie myślicie, że ktoś za was będzie szpital płacił?” Nie miałem zamiaru prosić o jałmużnę. Powiedziałem tej zakonnicy kilka „ciepłych” słów, a na zapłacenie szpitala pożyczyłem pieniądze od znajomych, bo inaczej mogli trzymać dziecko jako „zakładnika”.