Załadowali wszystkie maszyny, które nie były zniszczone, potrzebne materiały, Polaków, Rosjan i Czechosłowaków na pociąg towarowy i tam przewieźli.
Podróż trwała 3 dni. Po drodze mieliśmy piękne widoki jadąc wzdłuż wielkiej rzeki Ren. Podziwialiśmy plantacje winogron i warzyw. (Kilka lat temu pojechaliśmy zwiedzić Anglję, Francję, Niemcy, i Szwajcarję; Jechaliśmy tamtędy, ale tym razem statkiem turystycznym.)
W czasie wojny jazda pociągiem była ryzykowna, ponieważ samoloty alianckie zaczęły bombardować wszystko, a między innymi tory kolejowe. Jechaliśmy, ale co chwila kierowaliśmy wzrok na niebo czy nie pokaże się samolot. Zajechaliśmy na miejsce i byliśmy ulokowani w wojskowych barakach francuskich. Zaczęliśmy zakładać maszyny w podziemnych korytarzach, pozostałych po wykopanej rudzie żelaznej. Warunki życiowe były okropne w porównaniu do tego, jakie mieliśmy w Niemczech. Rano, jeszcze po ciemku pobudka, dano trochę czarnej imitacji kawy, i do roboty. Przerwy na posiłek nie było, bo nawet nie było co jeść. Wieczorem dostawaliśmy miskę zupy. Czesi byli kucharzami. W pobliskim gospodarstwie był chory koń. Pewnego dnia zdechł. Kucharze chcieli ubogacić zupę i użyli mięso ze zdechłego konia. Kiedy przyjechaliśmy, po pracy wszyscy poczuli jakiś niesamowity smród. Tej końskiej zupy nikt wtedy nie jadł. Musieliśmy czekać do następnego wieczoru na inną zupę. Lato było bardzo gorące, natomiast noce chłodne.
Alianci wylądowali we Francji. Niemcy nigdy nie przypuszczali, że oni będą się tak szybko posuwać naprzód. Przy końcu sierpnia Niemcy zebrali nas i przemieszczali w inne miejsce, szliśmy piechotą. Ja z jednym z kolegów po drodze uciekliśmy z szeregów i w ten sposób znaleźliśmy się we Francji. Tam poznałem pewnego Polaka, który przed wojną jeszcze przyjechał do Francji na zarobek i mieszkał w Paryżu. W czasie wojny zmuszony do pracy w kopalni przebywał w tej właśnie okolicy. Zamieszkaliśmy u niego kilka dni. Amerykanie zebrali wszystkich tych, którzy pracowali w kopalniach i hutach w tej okolicy, odwieźli nas dalej od linii frontu, ale niestety pozostawili nas bez opieki.
Z kilkoma innymi kolegami, którzy mieli trochę pieniędzy, zamieszkaliśmy w jednym z budynków, w których mieszkali przedwojenni robotnicy, pracujący w hutach. Tam za markę mogłem raz na dzień kupić miskę ziemniaków i sosu. Niestety, pieniądze wnet się wyczerpały.
Musieliśmy się przenieść do ruskiego obozu, gdzie raz wieczorem dostawaliśmy miskę gotowanej zielonej kapusty. Zdarzały się nawet przypadki, że zbłąkana mysz znalazła się zamiast mięsa. Ale nikt tam nie zwracał uwagi na takie drobnostki, głód był silniejszy.
Tam dowiedzieliśmy się, że we Francji walczy polska dywizja pancerna. Zaczęliśmy napastować Amerykanów, aby tam nas przesłali. Pewnego dnia podjechały dwie małe ciężarówki, załadowali nas i powieźli, gdzieś w nieznane. Dojechaliśmy do celu podróży w nocy. Następnego dnia przyjechał samochód i przywiózł żywność i mundury amerykańskie.
Tam, pierwszy raz w życiu jadłem prawdziwy biały chleb. Umundurowali nas i zostaliśmy włączeni w skład amerykańskiej grupy transportowej. W pobliżu była mała stacja kolejowa na głównej linii prowadzącej do portu. Tam pociągami przywożono amunicję i inny sprzęt wojenny. Było nas tam ponad trzydziestu. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy i rozładowywaliśmy tę amunicję z wagonów na ciężarówki i podwozili bliżej frontu. Pracowaliśmy po 12 godzin dziennie, a w niedzielę i poniedziałek po 18 godzin, żeby nie było przerwy w dostawie.
Tu przynajmniej jedzenie było wspaniałe w porównaniu z tym, co mieliśmy do tego czasu. Mieszkaliśmy w częściowo zniszczonym dużym budynku. Nie było w nim wody ani toalety. Każdego rana mogliśmy myć się w wodzie w dołach po bombach. Wodę do gotowania trzeba było przynosić ze stacji kolejowej. Odległość około 1 km drogi po błocie. Podobnie jak w Niemczech, i tu było słychać gwizd spadających i huk wybuchających bomb. Dochodziły również odgłosy walk lądowych. A poza tym brak urządzeń sanitarnych sprzyjały rozmnażaniu się wszy. Mimo, że często urządzaliśmy wszobójkę, jednak niewiele to pomagało. Po 10-ciu tygodniach wraz z 5-cioma kolegami zrzuciliśmy amerykańskie mundury i pojechaliśmy do Paryża, gdzie odnaleźliśmy placówkę, w której zbierali się ochotnicy do wojska polskiego. Po dobrej łaźni i odwszeniu ponownie poczuliśmy się jak ludzie. Po kilku dniach zostaliśmy załadowani na pociąg, który jechał do portu w Le Havre, dzień i noc, i znowu o głodzie. W tym czasie jesień we Francji była ciepła i po polach a raczej sadach leżały całe sterty zebranych jabłek. Ta podróż pociągiem była delikatnie mówiąc bez jakiegoś planu. Pociągi jadące od portu miały pierwszeństwo. Kolej jednotorowa i każdym razem maszynista musiał się cofać i dać pierwszeństwo, pociągowi jadącemu od strony portu. W pewnym miejscu pociąg zatrzymał się i kilku odważniejszych kolegów wyskoczyło z wagonu i pobiegli w pole po jabłka. W międzyczasie pociąg gwizdnął i odjechał.
Ruszyliśmy piechotą wzdłuż torów i o dziwo, po jakiejś pół godziny nasz pociąg wracał. Dojechaliśmy do Le Havre, i tu straszny widok; ani jednego budynku całego jak okiem siągnąć, wszystko leżało w gruzach. Nas załadowano na statek i popłynęliśmy do Anglii.
Na statku dopiero po 36-ciu godzinach otrzymaliśmy do jedzenia fasolkę z wieprzowiną z puszki. Obawiałem się, jakie mogą być rezultaty, więc pomimo głodu nie jadłem. Kiedy byliśmy na kanale La Manche i statek zaczął huśtać, wielu z „najedzonych” karmiło ryby przez burtę.
Rano zawinęliśmy do portu. Tam komisja higieniczna sprawdziła czy nie mamy wszy. Natomiast o śniadaniu czy jakimkolwiek jedzeniu „zapomniano”. Po południu załadowali nas na pociąg i zawieziono nas do północnej Szkocji. Jechaliśmy całą noc. Obiad wigilijny to 5 malutkich sucharków. w pociągu. Śniadanie w dzień Bożego Narodzenia tylko dwa sucharki. Nie dano nawet wody do picia. Po kilku dniach podróży nareszcie ciepły obiad.
Tu zaczęło się szkolenie rekruta. Zima w północnej Szkocji jest zazwyczaj bardzo, zimna. Burze śniegowe i mrozy jak w Kanadzie. Zaspy śnieżne często na dwa metry. Szkoci gdzieś znaleźli około sto łopat i poprosili Polaków o pomoc w odśnieżaniu dróg. Nie było mowy o jakiejkolwiek komunikacji.
Po sześciu tygodniach ćwiczeń zostaliśmy przydzielani do różnych rodzajów broni. Ja wybrałem artylerię przeciwpancerną. To jeden z najbardziej niebezpiecznych rodzajów uzbrojenia, ale to mnie nie przerażało. Chęć pomsty za te wszystkie ”dobrodziejstwa” doznane w Niemczech wzięła górę.
Doświadczenie w mechanice pomogły mi i zaraz dostałem się na kurs kierowców, a potem zostałem instruktorem, ucząc nowych kierowców, aż wreszcie na kurs mechaniczny. Byliśmy gotowi do wyjazdu do Niemiec, ale akurat wojna się skończyła. Ugoda Stalina z Rooseveltem i Churchilem w Jałcie przekreślila wszystkie plany i marzenia o powrocie do kraju z bronią w ręku.
Po jakimś czasie niektórzy, przeważnie Ślązacy wrócili do swoich rodzinnych domów, ale ci, którzy przeszli swój czas w ”raju” sowieckim nie mieli wcale zamiaru wracać, bo ich rodzinne strony znalazły się w granicach Związku Radzieckiego i dlatego zostali w Szkocji lub w Anglii.
Ja też zdecydowałem się zostać. Polacy nie mieli większych szans na zdobycie jakiejś lepszej pracy, jedynie na roli albo w kopalni węgla. Ja wybrałem kopalnię. Nie chciałem, żeby mi deszcz padał na kark. Byłem i jestem zwykle uparty, a także byłem w młodych latach zuchwały, i często nie zgadzałem się z tymi, którzy wydawali rozkazy. (Nawet w Niemczech coś się sprzeciwiłem, a dostałem po głowie za to, ale postawiłem na swoim. Później ten Niemiec przyznał mi rację i od tego czasu traktował mnie trochę lepiej.) Natomiast zawsze miałem poszanowanie dla starszych. Zapoznałem się ze starszym człowiekiem, który pracował w tej samej kopalni.
On pochwalił się, że ma rodzinę w Afryce i pokazał mi zdjęcia. Miał śliczne córki. Po zobaczeniu tych zdjęć obiecałem sobie, że będę musiał się spotkać z jedną z nich, kiedy będą już w Szkocji. Tej obietnicy dotrzymałem, spotykając się ze starszą z nich. Spotkaliśmy się w dziwny sposób. Tam gdzie jej cała rodzina zamieszkała po przyjeździe do Szkocji nie było najmniejszych szans na znalezienie jakiejkolwiek pracy.
Prawda, że młodsza Hela dostała sezonową pracę w hotelu, bo to było miejsce turystyczne nad brzegiem zatoki Firth Of Forth, natomiast dla Jadzi ojciec znalazł pracę w sąsiednim górniczym hostelu. Zaraz po rozpoczęciu pracy zabolał ją ząb. Nie wiedząc, gdzie się udać, przyszła do ojca po pomoc. Nie wiedząc dokładnie, gdzie ojciec mieszkał, zapytała młodego Szkociaka. Tutaj pierwszy wstrząs. Będąc w szkole w Lusace brali wszyscy między innymi język angielski. Szkocki dialekt był dla niej nowością. No, ale jakoś dogadali się i trafiła do ojca. Ojciec pracował na nocną zmianę i był jeszcze w łóżku. Ja akurat wtedy poszedłem odwiedzić jej ojca. Ktoś zapukał do drzwi, poszedłem te drzwi otworzyć. Na progu stała śliczna dziewczyna. Powiedziała mi później: ”Moje serce dziwnie piknęło, gdy cię zobaczyłam.” Jej ojciec nie miał nic, co by mogło jej pomóc, ale ja miałem w swoim baraku aspirynę i przyniosłem jej kilka tabletek. Spodziewała się, że ja ją odprowadzę; ja głupi nie chciałem się narzucać.
Poszła, obawiając się spotkania z tym Szkociakiem, ale sama jakoś doszła do baraku.