Lektura Gońca (591)
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (32)
Napisane przez Wojciech J. AntczakA pan major Skaliński, co sie bił za Polske aż w Anglii, a potem, kiedy z niej wrócił, to mu zrobili sprawe i za śpiegostwo posadzili, najpierw dostał „kaesa”, jak i pan Zygmunt, to jest pan kapitan, ale mu potem wzieny i zamienili na „dożywotke”. Inaczej nie mogli, bo jakby takiego, jak był pan Władysław, bohatera wielkiego, zaciukali, to ja już nie wiem... czyste wariactwo! To wzieny mu i zamienili te kare, no i bardzo dobrze... Abo wreście taki ja, zwykły gospodarski syn, i żeby jeszcze najstarszy, ale dzie tam! Zamkli, jak jakiego zbrodzieja tylko za to, żem rodzonego, własnego ojca przed tym kałmukiem z tatarskim pyskiem, bronił...
A tera, jakby wody w gemby nabrali, wszystkie te, co nas tu za nic trzymajom, tera jakby trochu przysiedli... Tylko nowych cięgem wsadzajom za Bóg wi co... jak, dla przykładu tego ksiendza, co to przyszed do nich po dobroci, żeby ratować takiego jednego ze swoich parafianów, a one go, jak jakiego przechere, pobili do krwi. Za co?! I mało im, że go tak poturbowali, to jeszcze mu całą sutanne tak porwali, pobrudzili... bez żadnego szacunku, i żeby on, ten ksienżulek, im co jeszcze złego zrobił... A, szkoda gadać! Szkoda se tem wszystkim głowe łamać!... Abo to, co gadał jeden taki, że go zamkli, tyko za to, bo adres wzion i pomylił, a tam w tem domu, tamuj co do niego wlaz bez pomyłkie i bez żadnego złego zamiaru, zrobili „kocioł”, znaczy sie zasadzke na każdego, kto sie tam tyko nawinoł i nie wie za co go zamkli, a i one też chiba dobrze nie wiedzom za co i po co. Taka to tera władza! Jak świat światem, to takich czasów jeszcze nie było, takiego bezhołowia... A najgorzy to mi szkoda z tego wszystkiego, to tych moich rodzicieli, co to sie tera same beze mnie na gospodarce zostali, bo nawet Mietek, jak poszed do Powstania, to już nie wrócił... No, może tak całkiem to i nie zginoł, może przeżył i jest gdzie we świecie, może nawet w Ameryce, co to sie do niej całe życie wybierał, a może jest i jeszcze dalej... Tak i nawet trochu czasu po skonczeniu ty wojny, jeszcze mielim trochu nadziei, ale tera to tyko my wszystkie trzy, to jest – ja i Mamusia i Tatulo, bo tyko my, we trzyśmy sie zostali na tem świecie... I tak se ciongle myśle, że jakby sie temu naszemu Mieciowi udało przeżyć, to jużci pewnikiem dałby znać czy to z ty swoi Ameryki, czy skondziś dali, dałby znać, jak nie sam, to przez kogoś... Bo tamte trzy moje braciszki, to już na samym poczontku pogineli. Najpierw Władziu, a zara po nim Wiesiu, pono zagarnięty był przez Ruskich gdzieś aż na Wołyniu... A Marcin, jak powiadali, w łapance był pochwycony, jak z rombankom i innom chabaniną na handel pojechał do Warszawy. I tamuj go przycupili, jakoś tak przed samom Gwiazdkom, bo to było akurat, jak Tatulo przywióz z boru takiego wielgachnego chojaka, aż w całej chałupie pachniało świerczyną, że mój ty, Boże! A tera, to sie ino oba same zostali i Matula, i Tato...
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (31)
Napisane przez Wojciech J. AntczakAż spadł na nie, na matkę, a na nią chyba szczególnie, ten straszny cios, jakim było aresztowanie jej ojca i przetrzymywanie go w tym samym mokotowskim więzieniu, gdzie potem zamęczono go na śmierć – święcie w to obie wierzyły wbrew twierdzeniu więziennych władz o jakoby naturalnej śmierci z powodu silnego ataku serca. Do tego samego więzienia niebawem trafił też Stanisław.
Nagle, jakby jednocześnie zdali sobie sprawę, że to ich przedłużające się milczenie może stać się przyczyną nagłego przerwania widzenia przez zniecierpliwionego strażnika, więc niemal jednocześnie zaczęli mówić.
– Staszek! Stasieńku... Boże, jakże się cieszę, kochany... tak bardzo się cieszę! Miałam zabrać z sobą Jędrusia, ale mi odradzano, że gdyby, nie daj Bóg, z jakichś przyczyn... A teraz tak bardzo żałuję, bo on tylko pyta, kiedy wreszcie będzie cię mógł zobaczyć – mówiła przez zaciśnięte gardło ze łzami coraz bardziej ciężkimi, wypełniającymi oczy, zamazującymi jej widok jego, próbującego trzymać się prosto, jakby czytał w myślach żony, że zauważyła, mimo skąpego oświetlenia, że on się tak bardzo postarzał przez te kilka lat. A ona, za wszelką cenę nie chcąc dopuścić do płaczu, choćby najmniejszego jego przejawu, wciągnęła głęboko powietrze, raz i drugi, kiedy usłyszała jego słowa:
– Wśród nich jest sporo porządnych i ciekawych, a najważniejsze, dobrych ludzi, choć może bez tej towarzyskiej ogłady, bez tego, co, przynajmniej w naszych własnych oczach uchodzi za ogładę...
– Nie przeczę... Może, może i wśród nich znajdzie się jaki na poziomie, jakiś charakterniak, ale tak ogólnie...
– No właśnie, ogólnie, zawsze wszystko tylko ogólnie...
– Bo widzisz, dla przykładu ten tam, od kiedy tu przyszedł, to siedzi w kącie i patrzy spłoszony jak jakiś „cićwirz”... Mówią, że był nauczycielem i podburzał ludzi i że to przez niego potem wyaresztowali tych wszystkich, co to mieli z nim jakiś, choćby najmniejszy kontakt, a na domiar złego, ma jeszcze brata księdza... Od kiedy tu jest, nie odezwał się do nikogo nawet jednym słowem, tylko w nocy, przez sen wykrzykuje jakieś niestworzone rzeczy, a oni go potem wyciągają za to i strasznie leją, a za kilka nocy on znowu zaczyna te swoje krzyki i oni go z powrotem, aż do nieprzytomności... I tak w kółko. Próbowałem z nim pogadać, żeby sie choć t r o c h i e wziął i opanował, dla jego własnego dobra, bo już mi go sie robi powolutku żal, jak pragne fiknąć, żeby takie manto obrywać tylko za to, że sie ma c ó ś nie tak pod sufitem, że mu sie klepki wzieli i poprzestawiali z tego wszystkiego... Ja r o z u m i e, żeby on był jakiś prawdziwy, groźny dla nich przeciwnik albo jaki folsdojcz... Ale to tylko zwykły nauczyciel... No i żeby sie wziąć i tak na amen zatrzasnąć i nie zamienić z nikim słowa, tego to już za Chiny, nie rozumie!
– Z pewnością wiele przeszedł, może nawet za wiele, może to, po prostu, przerosło go i stąd teraz to jego milczenie.
– Może, cholera go tam wie... Każdy ma swój garb... Bo mnie, dla przykładu, wlepili „dychę” za „szeptankę”, czyli według nich, za sianie wrogiej propagandy... A ty, Stasiek to ile żeś zafasował?
– Piętnaście.
– Piętnaście?! Aż „pietnachę” za poglądy? Wierzyć sie nie chce. A konkretnie, bez żartów, to za co aż taki wyrok teraz dają, co?
– Już ci mówiłem, że za niewinność – powiedział Bohuszewicz, ucinając dalsze jego dochodzenie.
Nazajutrz całe ich piętro, tu stąd, z Czerwonego Budynku, miało iść do łaźni, ale zamiast kąpieli zostali poddani ostremu śledztwu, tylko za to, że jeden z „klawiszy” odkrył na framudze drzwi prowadzących wprost pod prysznice, napis wykonany kopiowym ołówkiem, najprawdopodobniej wykonany w pośpiechu, koślawym, niezbyt wyraźnym pismem, ale za to wyraźnie donoszący o śmierci „największego z ludzi” obecnej doby. Napis donosił prosto i lakonicznie: „STALIN ZDECH”.
Już po raz drugi w tak krótkim czasie pułkownik Strużański został wezwany „na dywanik” do towarzysza ministra Bradkiewicza. Podejrzewał, że powodem mógł być donos napisany przez tę parszywą sukę, Monę, a także kontrola podległego mu Departamentu Śledczego przez komisję rządową. Akurat wtedy, ten cholerny Grosiński i ten drugi... Boruta, musieli się popisać swoją gorliwością, akurat w czasie jego kilkudniowej nieobecności. Szlag by to trafił, że musiało się to wydarzyć właśnie teraz, kiedy ostrzył sobie zęby na to wakujące stanowisko po Lejbie, tfu! Lechu Polsztuckim. Właściwie trudno to było nazwać typowym, odpowiedzialnym stanowiskiem, raczej była to niezła synekura. Nadzór nad rozdzielnictwem „dóbr wszelakich” dla członków nomenklatury. Istny „cymes”, gradka jakich mało! A teraz, tylko przez tych dwóch wymóżdżonych gojów... Ale zaraz pomyślał, że mimo wszystko powinien był sobie z tym jakoś poradzić, ale jak zatrzeć ślady po tym cholernym donosie tej... dziwki do kwadratu, mówiąc delikatnie.
– Towarzysz minister oczekuje was już, towarzyszu pułkowniku – powiedziała sekretarka z jakimś wyjątkowo wrednym uśmieszkiem.
A może mu się tylko tak wydawało, może się jednak mylił, może to wynik przemęczenia i stąd to całe, tylko przewrażliwienie – dywagował Strużański.
– Dzień dobry, towarzyszu ministrze – zaczął tym razem od bardzo, jak się mu wydawało, uprzejmego powitania, a nie jak ostatnio od pytania, zupełnie nie na miejscu, pytania, czy towarzysz minister raczył go wzywać do siebie.
Teraz Bradkiewicz nie pozwolił mu usiąść nawet na tym krześle stojącym tuż przy drzwiach, nie mówiąc o tym przy samym biurku, a kiedy był już w połowie drogi między drzwiami a biurkiem, minister zatrzymał go ruchem dłoni. Stał, próbując odgadnąć, w jakim nastroju jest jego przełożony, a ten, nie przerywając przeglądania korespondencji, zapytał nagle:
– Goldstein, ja się was chciałem tylko zapytać, czy wy pamiętacie jeszcze, o co ja was prosiłem, po tym jak tu byliście ostatnim razem?
– Czy ja pamiętam?
– Tak, wy! Do was mówię, chyba wyraźnie! No, więc?!
– Towarzysz minister mówił, o ile dobrze pamiętam, żeby złagodzić postępowanie wobec tych wszystkich, z których nie musimy wyciągać specjalnie zbyt wiele...
– Słuchaj Goldstein, ja się nie lubię powtarzać, ale to, co się tam u was, na tej Rakowieckiej dzieje, to już przechodzi ludzkie pojęcie! Zwłaszcza teraz, kiedy... – przerwał, zawieszając głos.
Przyglądał mu się bardzo uważnie, a on z kolei silił się na obojętność. Czuł, że coraz bardziej potnieją mu dłonie, szczególnie dłonie...
– Co to za jakieś krwawe jatki sobie tam urządzacie, z przybijaniem do framugi włącznie? Co to, do jasnej cholery, ma wszystko znaczyć, wytłumaczcie mi, pułkowniku Strużański?!
– Otóż...
– Nie skończyłem jeszcze! – przerwał mu Bradkiewicz. – A teraz chciałem was po raz ostatni ostrzec, żadnych takich ekscesów na przyszłość nie życzę sobie! Zrozumiano, pułkowniku?!
– Tak jest, towarzyszu ministrze... A co do tego ostatniego incydentu na „dziesiątce”, znaczy się na Dziesiątym Pawilonie, to oddziałowy Grosiński Wacław nie zrozumiał należycie poleceń wydanych mu przez kapitana Magellańskiego, oficera do spraw polityczno-wychowawczych, który to oficer nie podlega bezpośrednio mnie, a...
– A komu?
– Departamentowi Jedenastemu...
– A co robi tam, u was w pionie śledczym, ten oficer od spraw kościelnych?
– Otóż spieszę wam wyjaśnić, towarzyszu ministrze, że kapitan Magellański zajmował się u mnie pewnym więźniem oskarżonym o czynny zamach na jednego z sekretarzy naszej partii szczebla powiatowego, a ponadto zagorzałym, wręcz „nawiedzonym” klerykałem siejącym na moim odcinku propagandę kościelną, która, niestety, ma bardzo negatywny wpływ na pozostałych więźniów, zwłaszcza tych tak zwanych politycznych, nieuformowanych jeszcze ideowo, a rokujących nadzieję na stanie się w przyszłości nawet naszymi sojusznikami.
– No i co? Nie możecie sobie z tym poradzić, wy, z takim stażem w Organach, wydawałoby się wyrobiony komunista... Ja już nic z tego nie r o z u m i e! Mówcie jaśniej, pułkowniku!
– Otóż, jak już wcześniej nadmieniłem, tenże kapitan, oficer Jedenastego Departamentu, miał ten problem rozwiązać osobiście, szybko i skutecznie i akurat w tym samym czasie byliśmy poza zasięgiem Wydziału Śledczego – ja w sprawach służbowych, a ściślej, zajmowałem się wprowadzeniem poprawek do akt niektórych więźniów, zwłaszcza tych z komunistycznym rodowodem, a kapitan Magellański, dokładnie w tym samym czasie musiał opuścić służbę na dwa dni w sprawach osobistych, pogrzeb matki czy ojca... Nieważne! Pech chciał, że zlecił reprymendowanie tego więźnia oddziałowemu Borucie Janowi, a ten z kolei przekazał to na barki innego oddziałowego, Grosińskiego Wacława, który podszedł do tego zbyt energicznie, czyli, po prostu trochę przeholował z tym ukaraniem...
– No a co z więźniem? Żyje?
– Jak najbardziej, towarzyszu ministrze! I mam nadzieję, że teraz uspokoi się na dobre...
– Kto się uspokoi?
– No, ten cały klerykał z tym swoim propagowaniem religianctwa na powierzonym mi odcinku, towarzyszu ministrze.
– Dobrze, pułkowniku... Trzymajcie rękę na pulsie, a ja ze swej strony postaram się wpłynąć na niektórych członków tej komisji z Rady Ministrów, żeby trochę, wiecie, tego... no, rozumiecie!
– Bardzo wam jestem wdzięczny, towarzyszu ministrze, i ze swej strony chciałbym zapewnić was, że wzmogę nadzór nad tymi wszystkimi, niezbyt odpowiedzialnymi członkami służby...
– Aha, jeszcze jedno... Chciałem wam tylko powiedzieć, żebyście się mieli na baczności w związku z tym raportem na was... Telefonowali do mnie z samej Centrali, z Moskwy... Temu też spróbuję jakoś zaradzić, ale sami rozumiecie, pułkowniku... – powiedział, tajemniczo zawieszając głos. – A na koniec, jeszcze jedna wiadomość... Wiecie, że Lichtenman zdradził. Całkowicie!
– Nie rozumiem was, towarzyszu ministrze...
– W czasie służbowej wizyty w Berlinie u niemieckich towarzyszy, wykorzystawszy nieuwagę, a i nasze zaufanie do niego, spieprzył do... Amerykanów.
– Co?! Lichtenman?
– Tak, tak, niestety, podpułkownik Józef Lichtenman we własnej osobie! Sami widzicie, że na nikogo nie można już liczyć w stu procentach... A teraz wracajcie do siebie i miejcie się na baczności, ostrzegam was, pułkowniku Strużański!
Po południu otworzyły się niespodziewanie drzwi celi i Stanisław został wywołany na korytarz. Tym razem został skierowany nie do gabinetu naczelnika, ale wprost korytarzem prowadzącym w stronę głównego wejścia, przeszli do skrzydła budynku administracyjnego, gdzie mieściła się sala widzeń.
Od ponad roku nie opuszczał celi i teraz, kiedy rzeczywiście został tam wprowadzony, serce zabiło mu mocniej, mimo iż początkowo nie miał pojęcia, gdzie jest prowadzony i dokąd. Tego się, mimo wszystko, nie spodziewał! Stał się cud! Tak, to była Lucyna! Nie widzieli się od czasu aresztowania go w październiku czterdziestego siódmego – od ponad siedmiu lat.
– Kochanie – powiedział przez zaciśnięte gardło ledwie dosłyszalnym głosem. Dzieliła ich krata dodatkowo pokryta gęstą siatką. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, jakby to im zupełnie wystarczyło, że po latach rozłąki trwającej prawie tyle samo czasu co wojna, którą udało się im dwojgu przeżyć tylko dzięki jakiemuś nadzwyczajnemu splotowi okoliczności i kiedy po upadku Powstania rozstali się po raz kolejny, oboje mieli tę niewzruszoną wiarę, że będąc przecież małżeństwem, mimo tylu przeszkód, z pewnością już nic nie jest w stanie zagrozić ich związkowi. Zwłaszcza dla Lucyny było to tak oczywiste, szczególnie kiedy poczuła, że nosi w sobie nowe życie, rozwijające się w niej, z każdym niemal tygodniem rosnące coraz bardziej maleństwo, które jest cząstką Staszka, więc nigdy nie przychodziło jej nawet do głowy, że cokolwiek mogłoby ich rozdzielić po tej całej hekatombie, po śmierci milionów, w samej tylko Polsce, po kompletnej zagładzie miasta, ich ukochanej Warszawy, która wobec tak ogromnych zniszczeń nie powinna podnieść się z gruzów, a przynajmniej nie tak prędko, a tymczasem Ona wbrew „zdrowemu rozsądkowi” tak wielu, była odbudowywana i rozbudowywana pod wpływem jednej wielkiej zbiorowej wiary w... ŻYCIE – jakkolwiek ciężkim by się ONO miało okazać w przyszłości dla całego narodu, wierzono powszechnie, że wraz z odbudowaną stolicą to życie, mimo sowieckiej okupacji, mimo prześladowania tysięcy, najczęściej zupełnie niewinnych ludzi, będzie jednak miało sens... Mimo wszystko! Wierzyli...
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (29)
Napisane przez Wojciech J. AntczakTym razem zostali zepchnięci aż na teren byłego getta. Niemcy wściekle atakowali Wolę, ulica po ulicy. Od Ulrychowa nacierały doborowe oddziały dywizji „Hermann Göring”, a posuwające się od stronu Okęcia oddziały pułku „Dirlewanger” – składające się głównie z kryminalistów i wykolejeńców z całej Rzeszy, po spacyfikowaniu dzielnicy Ochota, teraz z kolei przystąpiły do rzezi mieszkańców Woli. Ciągle jeszcze wśród Niemców panował chaos spowodowany sprzecznymi rozkazami wydawanymi przez samego Reichsfuehrera Heinricha Himmlera. Dopiero przejęcie funkcji głównodowodzącego sił niemieckich w Warszawie i wokół niej przez Obergruppenfuehrera Erica von dem Bacha, przybyłego do Warszawy w sobotę, 5 sierpnia około 7. wieczorem, zaraz następnego dnia pozwoliło Niemcom opanować sytuację. Nastał jaki taki porządek. Człowiek ten otrzymał wśród Polaków przydomek kata Warszawy, mimo iż to nie on, a Himmler wydał rozkaz zabijania każdego, bez wyjątku, napotkanego mieszkańca Warszawy, każdego Polaka.
Od świtu, w sobotę, 5 sierpnia, toczyły się zacięte walki w okolicach więzienia „Pawiak” i obozu pracy przymusowej – „Gęsiówka”, gdzie przetrzymywanych było około czterystu Żydów pochodzących z różnych państw zachodniej Europy, a także powstańców żydowskich walczących na terenie warszawskiego getta w 43 roku. Obecnie, naczelnym zadaniem sił powstańczych w tej części miasta, wobec niemieckiego ataku od zachodnich krańców Woli, było przebicie szlaku na Stare Miasto, które wciąż jeszcze walczyło. Zadanie to powierzone zostało Batalionowi „Zośka”. To oni zdobyli nie tylko „Gęsiówkę”, ale także ocalili życie wszystkim czterystu żydowskim jeńcom. „Pawiak” był więzieniem Gestapo, a jego główna kwatera mieściła się po przeciwnej stronie miasta, w alei Szucha 25. Z kolei niemieckim celem było jak najszybsze przebicie się z Woli do Śródmieścia i uwolnienie dowódcy wojsk warszawskiego garnizonu, generała lotnictwa Reinera Stahela, otoczonego przez powstańców w pałacu Bruhla przy ulicy Wierzbowej, tuż za północno-wschodnią częścią Ogrodu Saskiego.
Po zwolnieniu „Janeczki”, po wcześniejszym upewnieniu się, że sobie poradzi w drodze powrotnej do swojego macierzystego oddziału zgrupowania pana majora „Tarnawy”, zrobiło się im trochę smutno, a zwłaszcza „Waligóra” był niepocieszony. Na pożegnanie podniósł ją, niczym małą dziewczynkę, uściskał i obiecał, że jak tylko „się to wszystko skończy”, odnajdzie ją, żeby nie wiem co! Odnajdzie ją „na mur-beton”! Tak jej obiecał.
Wrócili z powrotem do swojej kryjówki w na wpół ocalałym budynku. Z ostatniego piętra rozciągał się widok na coraz bardziej niszczoną Warszawę, a szczególnie Wolę. Niebo zasnute było dymami płonących zabudowań. Paliła się prawie cała zachodnia część miasta. Tylko gdzieniegdzie słychać było sporadyczne wystrzały. Powstańcy nie dawali za wygraną, mimo miażdżącej przewagi przeciwnika pacyfikującego Wolę, z germańską dokładnością, dom po domu, ulica po ulicy...
A oni ciągle jeszcze czekali na odpowiedni moment, aż z nastaniem wieczoru będą mogli ponowić próbę przejścia do Komendy Głównej. Ciągle nie tracili nadziei, że się im to uda!
„Virtus”, stojąc zamyślony, patrzył w stronę Pragi. Tu, z najwyższego piętra widać było także wyraźnie Dworzec Gdański i dalej, bardziej na wschód, patrząc ku Wiśle spoglądał na fortyfikacje Cytadeli z Dziesiątym Pawilonem. Nagle odwrócił się ku drzwiom w których stał w milczeniu „Orkan”.
– Czy coś się stało?
– A nie, nic. Melduję tylko, że „Waligóra” chciałby prosić pana porucznika o pozwolenie wyjścia...
– Dokąd?!
– Mówi, że w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.
– Przyślij go tu do mnie.
– Rozkaz! – odkrzyknął i zbiegł na dół.
Tak, to było też piątego sierpnia, dokładnie osiemdziesiąt lat temu został stracony tam, na stokach Cytadeli, ostatni dyktator Powstania Styczniowego, generał Romuald Traugutt... – myślał „Virtus”. – O, Boże, czy kiedyś skończy się wreszcie to ciągłe składanie ofiar spośród najlepszych Polaków? Czy skończy się ta udręka Ojczyzny? – pytał sam siebie, nie spodziewając się wcale uzyskać odpowiedzi. – A może ty, mądra bogini Klio, ty jedna znasz na to odpowiedź?
– Melduję się na rozkaz, panie poruczniku!
– A gdzie to was tak gna, starszy strzelcu „Waligóra”?
– Melduję, że w poszukiwaniu prowiantu...
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (28)
Napisane przez Wojciech J. Antczak– Jest moim parafianinem. Ten człowiek jest niewinnie więziony! On nie popełnił żadnego przestępstwa! Chciałem za niego poręczyć, bo to prawy i uczciwy...
– Ksiądz już poręczył swoim zjawieniem się u nas! Wystarczy! Tu nie ambona! A tak na marginesie, to skąd macie informacje, że ten wasz człowiek jest niewinnie więziony, że nie popełnił żadnego przestępstwa czy choćby wykroczenia? Skąd taka pewność?
– Bo ja znam tego człowieka i ręczę za niego!
– No, no! Widzę, że ksiądz nie ufa naszym sądom! A przecież, jedynie sąd jest władny orzec o winie lub niewinności tego człowieka! Nieprawdaż?! – powiedziała podniesionym głosem, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. – I chciałabym jeszcze usłyszeć, jaki to ksiądz miał naprawdę interes w tym, żeby się o niego upominać? Nie przypuszczam, abyście się kierowali tylko i wyłącznie altruizmem albo tym waszym, jak to wy, kler, zwykliście określać... miłosierdziem! – ucięła nagle, patrząc na niego wyczekująco. – No więc, słucham was!
– Nie, nie mam w tym żadnego swojego interesu. Chodziło mi wyłącznie o dobro jego i jego rodziny.
– A cóż to jest według księdza dobro? Nam też chodzi o dobro i to nie jakiejś tam jednostki, ale o dobro całego społeczeństwa, dobro szeroko pojęte.
– Ma pani na myśli dobro całej ludzkości.
– Tak, zgadza się. Widzę, że jesteście pojętni i aż dziw, że was dotychczas nie awansowano, że wciąż jesteście tak nisko w tej waszej hierarchii i to na takim zadupiu! Dobrze! Skończmy już z tą akademicką dyskusją! Mówcie prawdę! Kto i w jakim celu polecił wam zgłosić się, jak mówicie, dobrowolnie do wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa?!
– Już pani poprzednio mówiłem.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (27)
Napisane przez Wojciech J. AntczakXXV
To wszystko stawało się już coraz bardziej nie do wytrzymania. Z powodu duchoty i smrodu opróżnianego raz na dzień kibla, więźniowie leżeli pokotem na brudnej podłodze niczym konające na piasku ryby. Chwytali tę odrobinę powietrza, zwłaszcza kiedy na zewnątrz ochładzało się, najczęściej podczas burzy, wtedy tuż przy samej podłodze dało się odczuć lekki powiew, tak bardzo kojący ich płuca. Ale trwało to zwykle dość krótko, żeby ci biedacy mogli odetchnąć, na dłużej odczuwać ulgę. A kiedy po lecie i ciepłej jesieni następowała zima, temperatura „pod celą” zbliżona była do tej na dworze, a metalowe rurki „grzewcze”, jak na ironię wcale nie ogrzewały cel. Ponadto dokuczała im bezczynność bardzo dająca się we znaki, zwłaszcza więźniom politycznym prowadzącym przed uwięzieniem ich, zazwyczaj czynny tryb życia, mających różne zainteresowania, a teraz pozbawieni tego, osadzani w jednej celi z kryminalistami, popadali z nimi w konflikt, to z kolei stawało się często powodem skazywania „politycznych” na izolatkę, gdzie byli przetrzymywani kilka miesięcy, a czasami nawet do półtora roku. Zamykano tam zwłaszcza „buntowników”, a ich „bunt” polegał jedynie na skargach składanych naczelnikowi więzienia i za to głównie fundowano im odosobnienie. Nawet po krótkim pobycie tracili poczucie czasu, a dłuższa izolacja stawała się u nich, bardzo często, powodem nieodwracalnych zaburzeń czy wręcz chorób psychicznych. Straszną plagą były wszy i pluskwy. Każdy więzień miał obowiązek zabicia minimum od dziesięciu do dwudziestu, wiecznie nienasyconych – krwiopijców, ale i to zajęcie nie dawało od nich żadnej ulgi. Zwłaszcza w nocy pluskwy obłaziły śpiących, wysysając z nich bez umiaru krew. Nic nie pomagało wylewanie wody na podłogę wokół sienników, wody stanowiącej naturalną dla nich przeszkodę, a której te insekty nie były w stanie przeskoczyć. Pluskwy były jednak na tyle „inteligentne”, że wędrowały po ścianach celi aż na sufit i stamtąd spadały na swoje ofiary całymi chmarami.
Obok insektów istnym utrapieniem, szczególnie dla „politycznych”, byli więźniowie kryminalni oraz donosiciele i te wszystkie ludzkie mendy, których parszywość ujawniała się zwłaszcza tu, w więziennej codzienności. Na szczęście stanowili oni margines, bo większość z nich to byli ludzie, o jakich zwykło się mówić, że są ludźmi „dobrej woli”, a których nawet najtrudniejsze warunki nie były w stanie zdeprawować czy choćby doprowadzić do zobojętnienia. Ale nierzadko spotykało się tu różnych psychopatów, głównie wśród kryminalistów, a ci, obok wszy i pluskiew, także stanowili plagę, może nawet większą od tego robactwa, bo niszczącą innych psychicznie.
Od roku 1950 wraz z „umacnianiem się” tak zwanej demokracji ludowej lub „socjalistycznej praworządności”, warunki w więzieniach stawały się coraz trudniejsze.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (26)
Napisane przez Wojciech J. AntczakXXIV
– O mały włos, panie poruczniku, a w y s z e d s z y z nerw, już mnie brała taka ochota, żeby komuś dać po zembach – powiedział ni stąd, ni zowąd „Waligóra” zaraz po ich wyjściu od majora „Tarnawy”.
– No i chwała Bogu, żeście się, starszy strzelcu, powstrzymali od tego niecnego zamiaru. Dopiero byłaby zabawa, dopiero byśmy sobie narobili bigosu!
– O właśnie, jak już mowa o bigosie, panie poruczniku... bo ja to wciąż w głowę zachodzę, skąd oni tam majom aż tyle wspaniałego żarcia, kiedy prawie cała Warszawa tak strasznie cierpi głód i... w ogóle!
– Nie nasza sprawa, absolutnie nie nasza – przerwał mu „Virtus”. – Dziękujmy Bogu, że zaproszono nas do stołu – powiedział, ucinając tym samym dalszą na ten temat dyskusję. – A teraz skoncentrujcie się i uważajcie tam, na te wszystkie... – nie dokończył, kiedy od strony Żytniej usłyszeli krótką serię.
Przycupnęli za wyłomem muru. Gdy zaraz po tym znowu ruszyli, padł z tamtej strony pojedynczy strzał, a pocisk tylko świsnął tuż nad głową „Virtusa”. Nie mieli już wątpliwości, to był snajper zwany też „gołębiarzem” i najwidoczniej polował nie tylko na nich, a ta wcześniejsza seria z peemu mogła być czyjąś próbą sprzątnięcia go.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (25)
Napisane przez Wojciech J. Antczak– Przepraszam pana – zdecydował się zapytać. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie jesteśmy?
– W Rawiczu – odpowiedział półgłosem, rozglądając się dokoła.
Na peronie, poza żołnierzami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), było już sporo strażników więziennych, a nowi wciąż wchodzili na peron. Panował poranny chłód, bardzo dokuczliwy szczególnie dla nich, pozbawionych świeżego powietrza, wody i pożywienia. Opadali z sił, słaniając się na nogach, a wielu siadało zaraz na peronie, a to z kolei powodowało wściekłość konwojentów i strażników. Rzucali się na nich, krzycząc i kopiąc, zmuszali do wstania.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (24)
Napisane przez Wojciech J. Antczak– A jak się panu porucznikowi udało przedostać z Mokotowa na Wolę, a teraz tu, do Śródmieścia? – zapytał jeden z oficerów w randze kapitana.
– Cudem. Tylko cudem. Idziemy na Dzielną do Komendy Głównej i nie możemy dojść od środy rano, przez całe dwa dni...
– Bo widzi pan, poruczniku, mnie wydaje się ta pańska wędrówka aż z Mokotowa trochę dziwna... Pan wybaczy, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego wysłano pana, właśnie pana, do samej Komendy, skoro są od tego łączniczki... Dla przykładu, my mamy z Komendą stały kontakt, ba! Z całą walczącą Warszawą... Nie powiem, że bez problemów się to wszystko odbywa, ale z reguły, w ciągu kilku godzin wszelkie informacje trafiają tam do nich, a szczególnie te ważne i to od wszystkich Zgrupowań, więc pańska tutaj obecność i całe to pańskie tłumaczenie, proszę mi jeszcze raz wybaczyć, nie są dla mnie, co najmniej przekonujące...
– Czy mam rozumieć, że pan kapitan podważa moją prawdomówność, a tym samym zasadność mojej misji, notabene, zleconej mi przez mojego bezpośredniego dowódcę, pana majora „Burzę”?
Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Milczeli jeszcze chwilę, do czasu, aż w drzwiach nie pojawił się sam komendant, major „Tarnawa”.
– Zapraszamy do stołu. Śniadanie gotowe!
W sobotę, 2 października 1948 roku, odbył się mój ślub z Aliną Marią Dunin-Majewską, na którym świadkiem był mjr Andrzej Czaykowski, ps. Garda, były dowódca Baonu „Ryś” w Powstaniu Warszawskim. Wśród zaproszonych gości, poza rodziną i krewnymi żony, był mjr dypl. Franciszek Kłosowski z rodziną, mój były przełożony z Biura Informacyjnego, serdeczny przyjaciel z Foxley Camp.
W pierwszych dniach września 1949 roku zostałem przyjęty i otrzymałem stypendium na trzyletni kurs projektowania i produkcji mebli w Centralnej Szkole Sztuki i Rzemiosła w Londynie, który ukończyłem w czerwcu 1952 roku, otrzymując dyplom z wyróżnieniem (Diploma with Distinction), jedyny w tym departamencie.
10 lipca 1950 roku urodził się syn, Jacek Tadeusz.