farolwebad1

A+ A A-

Historia naszych przeżyć (7)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

aksamit        Woda powoli zaczynała opadać. Blisko naszego domu teren był troszkę wyższy, dlatego mężczyźni zaczęli kopać doły i ściągać potopione bydło, grzebali w tym błocie obawiając się, że jak temperatura wzrośnie, ciała  zaczną się rozkładać i mogłaby wybuchnąć zaraza. 

        Po trzech tygodniach woda opadła tak, że ludzie mogli powrócić do swoich domów. Większość bydła potopiła się. Powódź zniszczyła również wszystko, co rosło na polach. Z pomocą przyszli nam ludzie z terenów niedotkniętych powodzią. Powódź zniszczyła bardzo wiele domów i zabudowań, w tym również i nasz. Później, kilku gospodarzy dostało zapomogę na odbudowę, niestety ojciec nie dostał tej zapomogi. Po trzech latach ojciec pobudował nowy dom. Pobudował także cementową piwnicę. Nie miał doświadczenia a może i z braku czasu, nie pokryli sufitu tej piwnicy tak, że w zimie wszystko zmarzło. Zmarzły nawet ziemniaki, które miały wystarczyć na całą zimę. Zamarznięte ziemniaki robią się słodkie, nie można ich jeść. Można jednak było zetrzeć je na tarce i piec placki ziemniaczane. Nie mieliśmy pieniędzy na kupno dobrych ziemniaków, dlatego całą zimę jadaliśmy placki ziemniaczane i tak przeżyliśmy zimę. 

        Ojciec z początku miał ucznia, który chciał się nauczyć zawodu kołodzieja. Później, kiedy już dorastaliśmy, musieliśmy pomagać ojcu w warsztacie. Najstarszy Józek był oczywiście pierwszy. Jeszcze nie ukończył szkoły powszechnej, a już zaczął pomagać ojcu. Ja, jako młodszy musiałem się zająć kuchnią, zwłaszcza, kiedy matka nie czuła się dobrze. Matka w posagu dostała mały kawałek ziemi, ale to było zbyt mało na wyżywienie tak wielkiej rodziny. Sialiśmy trochę żyta, sadzili ziemniaki, resztę ojciec musiał kupować za pieniądze zarobione w warsztacie. Mieliśmy też krowę by było mleko dla dzieci. Hodowaliśmy także świnię, ale nie po to by było mięso dla rodziny, ale raczej na sprzedaż by zdobyć pieniądze na kupienie butów czy coś z ubrania. Młodszy brat Marian miał za zadanie pilnować stajni. Mieliśmy także kilka kur by mieć jajka, ale i te były przeważnie sprzedawane. 

        W szkole uczyłem się bardzo dobrze, a po skończeniu szkoły powszechnej kierownik tejże szkoły przyszedł do moich rodziców, by ich namówić, żeby mnie uczyć dalej. Szkoły w Polsce podlegały Ministerstwu Oświaty i Wyznań Religijnych. Ministerstwo pozwalało na wysłanie kilku dobrych dzieci na dalsze nauki. Pokrywali opłaty za wpisowe, mieszkanie i wyżywienie, a rodzice płacili za mundurek i książki. Moich rodziców nie było stać nawet na ten wydatek. Ojciec mój powiedział: ”On nie będzie ani doktorem, ani adwokatem, ale dobrym rzemieślnikiem.” Ojciec chciał, abym został szewcem, bo ten zawód zapewniał pracę i zarobki. 

        Wybuch wojny w 1939 roku wszystko przekreślił. Niemcy zaczęli się bardzo panoszyć, że nawet zabierano młodszych ludzi do pracy w Niemczech. Wszyscy Niemcy zdolni do służby wojskowej byli na wojnie. Dlatego młodzi Polacy byli wywożeni do Niemiec i musieli pracować na roli czy w fabrykach. Polscy rolnicy natomiast musieli oddawać bydło czy świnie jako kontyngent dla Niemców. Każda wioska, co tydzień musiała oddać cztery sztuki bydła czy świń. Gospodarze musieli także oddawać zboże bez względu na to czy kto miał czy nie. Jeżeli ktoś nie miał to musiał kupić i oddać. Jeżeli ktoś nie oddał kontyngentu to groziło albo więzienie, albo wysyłka do Niemiec na roboty. 

        Brat Józek był jako pierwszy zabrany do pracy w Rzeszy. Teraz ja musiałem pomagać ojcu w warsztacie. Poza tym, jeżeli matka źle się czuła to także musiałem gotować. Dlatego teraz, jak twierdzą inni gotuję wspaniałe zupy, a moja kwaśna kapusta też cieszy się wzięciem u wielu ludzi. 

        W czasie wojny nie mieliśmy mięsa, dlatego na śniadanie jadaliśmy zawsze chleb i żurek. Na obiad jadaliśmy zazwyczaj ziemniaki z kapustą, a na kolację to, co pozostało z obiadu. 

        Przed wojną, w sąsiedniej wsi blisko kościoła mieszkała rodzina żydowska. Ten człowiek w piątek popołudniu przychodził do wioski i kupował od rolników jakieś zwierzę do uboju. W sobotę wieczorem po szabasie, rolnik przyprowadzał kupione zwierzę do tego żydka, on je zabijał, a cała jego rodzina pracowała tej nocy tak, że w niedzielę rano ludzie wychodząc z kościoła po Mszy mieli szansę kupić świeże mięso raz w tygodniu. Był także rzeźnik, który zabijał świnię i wyrabiał kiełbasy i inne wyroby. Był to człowiek niemieckiego pochodzenia i w czasie wojny donosił Niemcom, co się w okolicy działo. Miejscowa gałąź armii podziemnej wytropiła go i pewnego razu zatrzymali go wracającego z Tarnowa, gdzie składał Niemcom swoje meldunki, zatrzymali go, odczytali wyrok i rozstrzelali. 

        Wszyscy młodzi chłopcy, podobnie jak poborowi do wojska, byli rejestrowani przez Niemców. Jedni byli częściowo zatrudniani w Polsce przy ulepszaniu dróg, torów kolejowych albo przy umacnianiu wałów przeciwpowodziowych wzdłuż rzek, druga część była wysyłana do Niemiec do pracy na roli albo w fabrykach. Przyszła kolejka także i na mnie. W listopadzie 1942 roku miałem jechać do Niemiec. Nie byłem z tego zadowolony, bo nie łatwo jest opuszczać dom rodzinny i udawać się w nieznane. Naparzyłem herbaty z najgorszego gatunku tytoniu i wypiłem. Byłem rzeczywiście chory po wypiciu tego rodzaju napoju. Ale dzięki temu nie zostałem jeszcze wysłany do Niemiec i mogłem zimę spędzić w domu. W marcu w 1943 roku, przyjechało po mnie Gestapo (wojskowa policja), zostałem aresztowany i siłą wysłany do Niemiec. Wprawdzie byłem ostrzeżony o aresztowaniu ale w tych czasach, jeśli nie było tego, kogo szukali, aresztowali ojca czy matkę i trzymali tak długo, aż ta poszukiwana osoba sama się zgłosiła. Nie chciałem narażać ojca czy matki i sam pojechałem z Gestapo. 

        W Krakowie Niemcy mieli miejsce, w którym nas wszystkich połapanych przetrzymywano; w dwa albo trzy dni i rozdzielali na grupy i wysyłano do Rzeszy. Ja zostałem skierowany do szybkiego przeszkolenia w pracy związanej z mechaniką i dlatego pozostałem jeszcze w Krakowie dwa miesiące. Miałem szczęście jeszcze jedną Wielkanoc spędzić z rodziną. 

        W maju wysłano mnie do Niemiec do pracy w fabryce Volkswagen. Tam skierowano mnie na kurs spawania. Następnie zostałem przydzielony do działu, gdzie Niemcy budowali bomby samolatające. 

        Pierwsza noc po przyjeździe była zapowiedzią tego, co nas wszystkich później czekało niemal każdej nocy, alarmy przeciwlotnicze. Każdy alarm zabierał nam po kilka godzin snu. W pobliżu polskiego obozu budowano nową fabrykę. W czasie nalotów budynek jej był używany jako schron przeciwlotniczy. Ale gdyby bomba trafiła w budynek wtedy około tysiąca ludzi, którzy tam się chronili, mogło pożegnać się z życiem. W czasie nalotu zazwyczaj w nocy, biegliśmy do tego budynku. Wewnątrz też były ciemności. Namacaliśmy jakieś wióry, czy trociny; było miękko, więc tam ulokowaliśmy się. Tymczasem w tych odpadach drewna były wszy i one przeszły na nas. Tak, więc nie tylko w łagrach sowieckich, czy Oświęcimu, ale również i w Niemczech doświadczyliśmy co to znaczy mieć wszy. Ostrzyżono nam włosy, gorąca łaźnia, wyparowane ubrania pomogły nam w ich zwalczaniu. Od tego czasu szukaliśmy tam nie trocin, a piasku i tak przeczekiwaliśmy czas alarmu. 

        Pracowaliśmy w fabryce po 12 godzin dziennie. W soboty niektórzy pracowali w fabryce, a reszta zajmowała się sprzątaniem obozu. Niedziele zasadniczo mieliśmy wolne od pracy, ale czasami i w ten dzień musieliśmy pracować. 

        Jadalnie były podzielone według narodowości. Polacy nie byli traktowani dobrze, ale jeńcy rosyjscy byli jeszcze gorzej. Na śniadanie z początku dostawaliśmy po cztery cieniutkie kromki chleba i coś w rodzaju kawy zbożowej. Na obiad zupa zazwyczaj z brukwi pastewnej, a w lecie szpinak. Rzadkością były nawet kartofle w łupinkach. Kolacja - po kilka kromek chleba. 

        Z czasem jadłospis był zmieniony. Dwa razy w tygodniu dostawaliśmy po kilogramowym bochenku chleba. Kto potrafił opanować głód i podzielił ten chleb, to miał codziennie choć mały kawałek. Inni, mniej opanowani, zjedli ten chleb naraz i potem głodowali dopóki nie dostali następnego bochenka. Ja od czasu do czasu dostawałem z domu paczkę i w niej kilka kawałków wysuszonego chleba. 

        W obozie była kantyna, gdzie można było kupić coś w rodzaju piwa. Czasami kupowałem piwo, wkładałem ten suchy kawałek chleba do piwa i jak chleb rozmokł, zjadałem. 

        Po jakimś czasie zostałem przydzielony do pracy w nocy. Ta zmiana była o tyle lepsza, że w czasie dziennych nalotów nie musieliśmy iść do schronu, a mogliśmy spać a ponadto w czasie nocnego nalotu miałem okazję do krótkiej drzemki. Było i tak, że w dzień Bożego Narodzenia musiałem pracować. 

        Pierwszy raz przeżyliśmy ciężkie bombardowanie w Wielką Sobotę 1944-go roku. Tego dnia rano pierwsze bomby spadły blisko fabryki, a jeszcze bliżej polskiego obozu. 

        Trzy koleżanki, które zawsze chodziły razem, wracały z porannego spaceru i taki traf, że bomba upadła akurat na nie. Pozbierano jedynie drobne szczątki ciała. Nie było nawet czego zbierać, aby pogrzebać. Rozbita była wartownia, jeden niemiecki wartownik został zabity a także jeden Rosjanin, który współpracował z Niemcami. W czasie bombardowania zabite zostały 4 psy policyjne. Zakopano je, ale w nocy chłopaki poszli, psy wykopali i mieli psią pieczeń zamiast święconego. 

        Od tego czasu dzienne naloty się bardzo się wzmogły. Kilka dni potem aliancki samolot bardzo uszkodzony spadając uderzył w ścianę działu, gdzie budowano latające bomby. Ściana była zniszczona i wiatr połączony z dymem od topiącego się żelaza był przyczyną, że wszyscy bez wyjątku chodzili z oczyma bardzo popuchniętymi. Ale mimo to musieliśmy wszyscy pracować. Bomby V były kierowane na Londyn i osiągały cel. To było powodem radości Niemców, że nastąpi przełom w wojnie i Wielka Brytania się podda. 

        Kierownikiem naszego obozu był Niemiec, który stracił rękę podczas kampanii wrześniowej. Obawialiśmy się, że będzie się mścił na nas za swoje kalectwo, na szczęście nie. Powiedział do nas: ”Jeżeli wy się mnie podporządkujecie i nie będziecie mi sprawiać kłopotów, to ja też nie będę się mścił na was. Nie wasza wina, że ja straciłem rękę. Mnie posłali tam i musiałem iść”. 

        Zaraz po przyjeździe do Niemiec jeden z tych, co wcześniej przyjechali, powiedział do mnie: ”W czasie nalotu staraj się ulokować w tym wąskim pomieszczeniu w schronie.” Były tam pomieszczenia różnych wielkości. Następny nalot i bomba uderzyła tam, gdzie była ściana. Ci w wąskim pomieszczeniu, a ja między nimi, dostali po głowach kawałkami cementu, który się oberwał od sufitu. W sąsiednim schronie było zabitych trzech Polaków i kilkunastu rannych. Jeden z jego kolegów stracił nogi poniżej kolan. Od tego czasu większość ludzi chroniło się podczas nalotu w rowie kanalizacyjnym. Następny nalot odbył się w dzień i w polskim obozie dwa baraki były rozbite, ale na szczęście wszyscy byli w pracy i nie było ani rannych ani zabitych. Ta część fabryki, gdzie ja pracowałem, była zupełnie zniszczona. Niemcy chcieli dalej produkować bomby V, postanowili przenieść fabrykę w bardziej bezpieczne miejsce w Zagłębie Saary, na pograniczu niemiecko-francuskim. 

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.