farolwebad1

A+ A A-

Dyskretny „urok” starości (3)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Braniecki1918 01        Jednym z takich wspomnień był dzień gdy jako ministrant towarzyszyłem księdzu, który szedł z komunią świętą do chorego. Właściwie nie szedł tylko jechał furmanką przysłaną z jakiejś chałupy - z drugiej strony Sanu. 

        Jechałem z księdzem. 

        Ministrant był potrzebny. Dzwoniłem co jakiś czas, a ludzie, których mijaliśmy przyklękiwali na drodze. Miałem też koło siebie kropidło i metalowy saganek z wodą świeconą, ale to było zarezerwowane dla chorego. 

        Droga była dość uciążliwa. Przedwiośnie, błoto, siąpiący deszcz i prześwitujące co jakiś czas blade, jakby chore słońce. Kraczące wrony krążyły to tu to tam, a podmuchy zimnego wiatru targały moją komeżką. Paskudny czas. Nawet na umieranie! Chyba przyjemniej umierać - dajmy na to - w żniwa, albo wczesną, ciepłą jesienią niż w taki chory, zamazany dzień przedwiośnia. No ale co było robić?

        Umierał chłop, którego przywaliło drzewo w lesie. Chałupa był stara. Dwie izby. Kuchnia i sypialnia. Klepisko. Próg wysoki. Ksiądz musiał się schylić żeby wejść do środka. Na kuchennym klepisku klęczały baby i denerwująco zawodziły niekończącą się pieśń, z której zapamiętałem sobie parę słów:

        „Myśmy występków mnóstwem na śmierć zasłużyli,

        Lecz głęboka Twa rana chce, byśmy prosili.”

        Ostatnie sylaby każdej zwrotki przeciągały żałośliwie, „podkręcając” je dodatkowo tak jak to robił Ray Charles śpiewając „What you say?!?” w swojej piosence „Hit the road Jack”.

W półotwartych drzwiach sypialni widziałem umierającego. Leżał przykryty pierzyną. Nad łóżkiem widać było obraz świętej Rodziny i zatkniętą, zeschłą palmę. Koło łóżka paliła się świeca i stało krzesło. Pewnie przygotowane dla księdza.

        Baby śpiewały. Ksiądz pochwalił Pana Boga, wszedł do sypialni i zamknął drzwi.         

        Spowiedź.

        Inaczej to wyglądało niż ta księża wizyta w „Jodle”. Inaczej. Ale czasy i miejsce były inne.          

       Jakżeż inne!

        W tym stanie rzeczy następnego dnia postanowiłem pojechać na Mokotów. Znalezioną w bibliotece kartę miałem w kieszeni, ulicę Wejnerta znałem.

        To będzie takie małe oderwanie od tego co jest - myślałem. Coś mi mówiło, że takie poszukiwanie może być ciekawą przygodą.

Mokotów pławił się w majowym słońcu i małe uliczki, które tak dobrze znałem z moich szkolnych czasów, pełne były zieleni.

        Miejsca przywołujące tyle wspomnień! Moja szkoła mieściła się na Naruszewicza róg Alei Niepodległości. Uliczka Wejnerta była tuż za nią. Nie była długa, ale teraz wyglądała inaczej niż wtedy. Dla nas - uczniów Liceum św. Augustyna to właśnie miejsce miało szczególne znaczenie. To właśnie stąd - z tej uliczki - porwano Bohdana Piaseckiego - syna fundatora naszej szkoły. Uzmysłowiłem sobie, że akurat teraz - w 2017 roku - mija sześćdziesiąt lat od tego dramatu. To była wtedy głośna sprawa. Można powiedzieć, że i głośna i tajemnicza. Na dobrą sprawę porywaczy nigdy nie złapano, ale ówczesne władze nie były tym zbyt zainteresowane.

Dawne dzieje.

        Na Wejnerta nie było gdzie zaparkować. Samochody stały na chodnikach i okolica była inna niż ta, którą pamiętałem sprzed pięćdziesięciu paru lat. Niektóre odcinki wyglądały jednak znajomo. Stare, przedwojenne wille, zanurzone w cichych ogrodach, pełne rozkwitających kwiatów drzemały cicho - całkiem tak jak wtedy gdy jako kilkunastoletni chłopak chodziłem tam z kolegami. Szedłem w kierunku Lenartowicza. Gdzieś tu - w tej okolicy - umówiłem się na swoją pierwszą randkę. Który to był rok? Może 64-ty?

        Dom, którego szukałem nie istniał. Nie mogłem go znaleźć. Numer co prawda był, ale to był raczej nowy dom - z całą pewnością wybudowany dużo później niż 1946. Mimo to postanowiłem sprawdzić.

        Otworzyła mi kobieta w średnim wieku, ale na moje pytania o przeszłość nie umiała odpowiedzieć. Była zresztą dość podejrzliwa.

        -A pan to chyba nie stąd?

        -Chodziłem tu do szkoły, ale potem wyjechałem i teraz mieszkam w Kanadzie.

        -O, w Kanadzie - ożywiła się - a wie pan, że mój wuj mieszka w Kanadzie. Czasem przyjeżdża. To co - pytał pan o ten dom? Najlepiej panu powie pani Żołyńska - tu z naprzeciwka - ale ona już nie wychodzi z domu. Niech pan spróbuje. Z tego co wiem to mieszka tu od wojny. Staruszka, ale głowa jeszcze otwarta. Może coś panu powie...

        Dom miał dwa piętra. Mieszkanie pani Żołyńskiej było na parterze i gałęzie blisko rosnących bzów dosłownie wchodziły w jego okna. W środku było więc prawie ciemno. Mimo to, przez ten półmrok przebijały się promienie majowego słońca i tworzyły na ścianach jasne, wesołe plamy.

        W mieszkaniu - oprócz leżącej w łóżku pani Żołyńskiej siedziała drobna kobieta, która wcześniej otworzyła mi drzwi. Sąsiadka.

        Było cicho. Zegar tylko tykał na ścianie i słychać było gruchanie gołębi, które chodziły po parapecie. Okno było otwarte i majowe zapachy wciskały się z całą siłą.

- Boże, jak pięknie pachnie - usłyszałem - a kto to przyszedł Madziu - czy to pan doktor?

        -Nie, nie pani Zofio - lekarz przyjdzie za chwilę. To jakiś pan do pani. Mówi, że kogoś szuka.

        -No to proś go proś, ale nie na długo bo czekam na lekarza. Wie pan - zwróciła się do mnie - męczą mnie tymi lekarstwami, a przecież ja jestem całkiem zdrowa...

        -Tak trzeba pani Zofio - wtrąciła Madzia - tak trzeba. Trzeba brać lekarstwa żeby nie bolało.

        -Ee tam - pani Żołyńska machnęła ręką - głupstwa, głupstwa - jak będzie trzeba umierać to się umrze i koniec. Wie pan jaka ja już stara jestem?

        Ale nie zdążyłem odpowiedzieć, bo rozległ się dzwonek do drzwi i rzeczywiście przyszedł lekarz.

        Musiałem się wycofać.

        -Niech pan przyjdzie - zdążyłem usłyszeć - niech pan przyjdzie! Może jutro?

        Madzia odprowadziła mnie do drzwi.

        -Jak pan ma czas niech pan przyjdzie. Ona lubi mówić o dawnych czasach. Wojnę tu przeżyła.

        -Przyjdę. Z całą pewnością przyjdę. Będę w Warszawie jeszcze parę tygodni. Będzie mi bardzo miło. Wie pani - chciałbym ze starszą panią porozmawiać o tych, którzy mieszkali tu po wyzwoleniu.

        -Oo, jestem pewna, że będzie panu umiała pomóc. Pamięć ma znakomitą. Ja jej tu przynoszę jedzenie i czasem coś posprzątam bo biedaczka sama jest i prawie już nie wstaje.

        -Nie ma nikogo bliskiego? Dzieci?

        -Nie. Nikogo. Miała syna, ale coś się z nim stało - nie lubi o tym mówić. Pomoc społeczna tu przychodzi, od czasu do czasu pielęgniarka, ja też czasem pomogę - jakoś to się narazie kręci, ale mówiąc między nami - chyba już niedługo. Pan wie - ona ma już prawie setkę!

Wyszedłem. Przepych wiosny uderzył mnie jak alkohol. Było tak miło i łagodnie jak wtedy - za moich szkolnych lat. Wydało mi się, że znowu słyszę radiową transmisję i pełen emocji głos Bogdana Tuszyńskiego:

        -Halo, halo, tu Wyścig Pokoju!

        I zaraz potem:

        -Widzę ich, widzę! Zieliński na prowadzeniu! Ciągnie mocno, mocno - tuż za nim Smolik - zaraz za nim Sajdhużin a dalej widzę Rumuna Moiceanu...

        Aż się otrząsnąłem! Maj!

        I znowu wydało mi się, że słyszę głos spikera - tym razem z pierwszomajowego pochodu:

        - A oto przed trybuną maszerują pracownicy Polskich Linii Lotniczych LOT! Efektownie wyglądają stewardessy w swoich niebieskich mundurkach! A więc stewardessom hurrra!!!

        Musiałem wracać. Chciałem zdążyć na naszą codzienną wizytę w „Jodle”. Opuszczałem Mokotów z żalem i chociaż wiedziałem, że wrócę to coś mi mówiło, że ten pierwszy czar dawnych miejsc i towarzysząca mu pogoda mogą nie wrócić.

        Myliłem się. Pogoda trwała w najlepsze i wszystko wskazywało na to, że maj będzie jak marzenie.

        Do „Jodły” zdążylismy jednak dopiero na podwieczorek. Mieliśmy trochę mieszanych przeżyć, bo z jednej strony z naszą podopieczną nie było kontaktu a z drugiej strony, spotkała nas miła niespodzianka.

        Z tym kontaktem to było raz lepiej a raz gorzej. Dzień do dnia nie był podobny. Czasem zaczynała coś mówić, ale po dwóch słowach zapominała o co jej chodziło. Czasem było trochę łatwiej, ale po paru chwilach słuchania naszych opowiadań przymykała oczy i „odchodziła”. Cały też czas szarpała słabą ręką koszulę pod szyją. Słabym głosem mówiła, że koszula ją uwiera, że dusi i że musi się rozebrać. Zresztą przeszkadzało jej prawie wszystko. Jej chudziutkie, przeźroczyste ręce cały czas błądziły po kołdrze w poszukiwaniu jakiegoś malutkiego choćby szwu, który mogłaby zacząć rozrywać. Ciągle szukała w poszwie otworu przez który wkłada się kołdrę. Gdy go znalazła z zadziwiającym uporem otwierała i starała wyciągnąć kołdrę. Wyglądało na to, że to rozpinanie i wyciąganie działa na nią jak narkotyk i pozwala rozładować nagromadzoną złość. Na opiekunki, na pampersy, na jedzenie a przede wszystkim na siebie. Na różne sposoby dawała do zrozumienia, że nie może sobie przebaczyć tych wcześniejszych złamań obu bioder, ręki a wreszcie udaru.

        Miłą niespodzianką natomiast była mała scenka, którą przy wyjściu zobaczyliśmy w jadalni. Otóż pani Maria - przełożona Domu - starała się zorganizować małą potańcówkę dla pensjonariuszy. Muzyczka była miła i lekka. Było trochę przytupywania nogami a nawet znalazła się tancerka - pensjonariuszka, która dzień wcześniej wołała do nas z uporem i upartym błaganiem żeby ją zabrać do domu!

        Teraz kręciła się wolno po jadalni i od czasu do czasu usiłowała nawet klaskać. Naturalnie jedna z opiekunek trzymała ją - dla bezpieczeństwa - pod rękę.

        Pomyślałem sobie, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Dziś tak a jutro inaczej.

        Niemniej widok jej uśmiechniętej twarzy był dla nas dowodem, że wszystko co tu widzimy jest niesłychanie zmienne i zależne od chwili i nastroju. Tak jak w żłobku gdzie małe dzieci płaczą, śmieją się, znowu płaczą i znowu są szczęśliwe. Jakżeż starość podobna jest do niemowlęctwa!

        W parę dni później wróciłem na Mokotów. Tym razem zostawiłem auto na Pułaskiej - niedaleko Królikarni i postanowiłem pójść pieszo.

Park zapraszał otwartą bramą. Dobrze pamiętałem rok, kiedy oddano go do użytku. 1965. Rok wcześniej umarł powszechnie znany rzeźbiarz Xawery Dunikowski. Pałac w Królikarni poświęcono właśnie jemu. Byłem wtedy w dziewiątej klasie i moim profesorem od historii był Bolesław Habdank Dunikowski - stryjeczny brat rzeźbiarza. Mówił nam o nim, wspominał drogę Artysty a przede wszystkim prawie zaraz po otwarciu wystawy w Królikarni zaprowadził nas tam.

        Teraz szedłem z żoną parkowymi alejkami i oglądałem głowy wawelskie, brzemienne kobiety, szeregi rzeźb, na które patrzyłem tak jak przed wieloma laty.

        W drodze na Wejnerta szliśmy ulicą Woronicza. Tramwaj osiemnastka skręcał tu ze zgrzytem tak jak wtedy. Po prawej stronie minęliśmy słynną „królówkę” czyli Liceum Królowej Jadwigi. Nasza szkoła - jako męska - zapraszała dziewczyny z „królówki” na karnawałowe zabawy bo to z kolei było liceum żeńskie!

        Ileż tam wtedy rodziło się i umierało miłości i miłostek! W rytmie „A Hard Day’s Night”, „I Want to Hold Your Hand” i innych nawiązywaliśmy znajomości, które w paru przypadkach ... przetrwały lata i owocowały małżeństwami.

        Tym razem pani Żołyńska nie czekała na lekarza i mogła ze mną chwilę porozmawiać. Pani Madzia otworzyła nam drzwi, było trochę sumitowania się, że nie ma nas czym poczęstować, ale zaraz potem wycofała się do drugiego pokoju. Myślę, że gdybym był sam to mógłbym odejść z kwitkiem, ale obecność mojej żony wpłynęła uspokajająco.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.