farolwebad1

A+ A A-

Dyskretny „urok” starości (6)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Braniecki1918 01        Zaraz potem spytały mnie czy nie widziałem jakichś zwierząt. Powiedziałem, że tylko jeża i że to jest mój pierwszy spacer w tym lesie.

        -Oo, a my wczoraj widziałyśmy całą rodzinę dzików! 

        -Dzików? I nie zlękły się siostry? 

        -Nic a nic! Cóż by nam dziki mogły zrobić?! Rozstaliśmy się z uśmiechem. To było coś odświeżającego i z tym większą ochotą poszedłem dalej.

        A las ciągnął się prawie bez końca i im dalej szedłem tym był piękniejszy. Dwustuletnie dęby, stare graby, sosny a wszędzie czysto i zadbanie. Był czas, że w podmiejskich lasach walały się stare opony i worki ze śmieciami, a na ścieżce leżały prezerwatywy i butelki po wódce.

        Tutaj i teraz - nic z tych rzeczy! Dróżki były fantastycznie oznakowane, nigdzie ani śladu śmieci. Ani śladu! A do tego ani śladu ludzi. Cisza i spokój. Inna rzecz, że było naprawdę wcześnie. Pora dla biegających zakonnic i emerytowanych kierowców!

        Potem, gdy zbliżałem się już do Wesołej ludzi zaczynało przybywać. Jedni biegali, inni szli z psami a jeszcze inni jeździli rowerami. Czuło się, że to jest rzeczywiście inna epoka i inne zwyczaje. Może nawet inni ludzie, a na pewno inny język.

        Parę dni wcześniej byliśmy z żoną w Złotych Tarasach - wielkim mallu czy raczej galerii w samym centrum Warszawy - tuż koło Pałacu Kultury. Kupowaliśmy coś w drogerii. Przy kasie pracowały dwie młode dziewczyny. Jedna była trochę rozkojarzona - może zakochana, a może miała kaca. Widząc to jej koleżanka powiedziała głośno:

        -Olga! Ogarniaj!

        Zupełnie nie wiedziałem o co chodzi. Moja Krysia szybko mi wytłumaczyła, że słowo „ogarniać” ma różne znaczenia i w tym przypadku chodzi o skupienie się na pracy a nie na myśleniu o rozkoszach minionej nocy.

        To była dobra lekcja języka. Idąc pięknym lasem w stronę Wesołej i patrząc na eleganckie sportowe stroje biegających dziewczyn uczyłem się znowu. Młodzi ludzie, którzy urodzili się już po 1989-tym. Wszystkie sprawy, którymi żyło moje pokolenie są dla nich daleką przeszłością! Moje pokolenie - pokolenie słynnego „Wyżu” czy „Baby- boomers” - zbliża się z piorunującą szybkością do starości i patrząc na wielu podopiecznych Domu „Jodła” nie raz i nie dwa uświadamiałem sobie, że dzieli mnie od nich tylko około piętnaście, dwudzieścia lat!

        A co to jest dwadzieścia lat?

        To jest co najwyżej „małe piwko przed śniadaniem” jak mówił antypatyczny dozorca z serialu „Dom”.

        Co to w ogóle jest dwadzieścia lat???

        Wspaniały spacer zajął mi przeszło dwie godziny i wróciłem do domu na śniadanko parę minut po siódmej.

        Zaraz potem pojechaliśmy do szpitala, żeby dowiedzieć się jaka jest sytuacja. Akurat trafiliśmy na przyjazd chorego - starszego mężczyzny, który dostał w pracy ataku serca. Leżał na noszach w rozchełstanej koszuli. Był już podłączony pod tlen. Różne rurki i przewody zwisały z boku. Był zupełnie szary, a na czole widać było kroplisty pot. Przewożono go tuż obok mnie więc widziałem dokładnie. Starszy człowiek - może siedemdziesiąt lat, a może mniej. I sam przyłapałem się na myśleniu o nim jako o starszym. A przecież to był prawie mój rówieśnik.

        W dwa dni później mama była z powrotem w Domu, który przywitał ją codziennym rytmem, regularnym zmienianiem pampersów, myciem podłóg, obiadową krzątaniną i rozdawaniem lekarstw. Byliśmy tam tego samego dnia i traf chciał, że w windzie natknąłem się na pana Jurka - tego ze „służb”, albo żeby powiedzieć po prostu i bez „politycznej poprawności” - emerytowanego sb-eka albo jeszcze prościej człowieka starego systemu.

        Przez moment przemknęła mi najgłupsza na świecie myśl, żeby poprosić go o pomoc w odnalezieniu poszukiwanej przeze mnie kobiety - autorki karty pocztowej do pana Korewy. Zaraz jednak ugryzłem się mocno w język i wytrzaskałem w myślach po pysku! Też mi coś - co za pomysł?! Zaraz by pewnie uruchomił swoje „kontakciki” i tym samym odarł miłą zabawę z wszelkiego uroku. Co za pomysł?! Mniejsza z tym!

        Jechaliśmy windą i zauważyłem, że pan Jurek ma trochę zmartwioną minę.

        Szybko się dowiedziałem, że jego uśmiechająca się mama umarła. Przyjechał pozałatwiać formalności.

        -Głowa mi puchnie - zaczął.

        -Wcale się nie dziwię - odparłem - proszę przyjąć wyrazy współczucia...

        -Dziękuję, dziękuję, ale to nie to chodzi. Taki mam bajzel do wyprowadzenia, że mówię panu panie Marcinku, że aż mi się rzygać chce.

„Panie Marcinku”, „panie Jureczku”, „pani Joleczko” - stara, swojska nomenklaturka tchnąca wódeczką, jakimś biurem, jakimś „załatwianiem”. Są tacy, którzy nigdy od tego nie odeszli - za bardzo im to weszło w krew. Pamiętam jak podczas którejś wizyty w Polsce odwiedziłem kolegę, którego nie widziałem od czasów szkoły podstawowej. Wiedziałem, że był potem dość wysoko w partii. Aparatczyk. Nie widzieliśmy się - jak powiadam co najmniej pięćdziesiąt lat. Od dawna na emeryturze. Odwiedziłem go bez zapowiedzi. Po prostu pojechałem i zadzwoniłem do furtki.         Otworzył, buzia szeroko uśmiechnięta i:

        -Co jest Marcinku? To co robimy? Aż mnie zatkało. Tak jakbyśmy się widzieli zeszłego wieczoru.

        Z panem Jurkiem to było właśnie to. Nie wiem czy będę zrozumiany, ale mówiąc krótko chodzi mi o pewien klimat, w którym swego czasu obracało się życie w kraju.

        -Bajzel mam jak cholera - ciągnął pan Jurek - bo mama dostała udaru całkiem nieoczekiwanie, będąc właścicielką domu, działki na Kujawach, gospodarstwa koło Krakowa i czegoś tam jeszcze. Wszystko na jej nazwisko...Teraz umarła i co ja mogę teraz zrobić? Chyba tylko powiesić się w garażu na przedłużaczu!

        -Zaraz zaraz panie Jurku, to wygląda na to, że świętej pamięci mamusia była dość - że tak powiem - zamożną osobą?

        -Świętej pamięci, świętej pamięci - skrzywił się szkaradnie - co tu dużo mówić panie Marcinku - to wszystko moje tylko był czas, że musiało się kupować na mamę, ciotkę czy w najgorszym przypadku żonę bo takim jak ja patrzano na ręce, włażono do sypialni i z przeproszeniem pana - prawie wsadzano rękę do rozporka! Człowiek musiał się jakoś ratować. Pieniądze były, trzeba było jakoś uciekać. Co to panie Marcinku - nie wie pan jak było - co to - z choinki się pan urwałeś? - dokończył w całkiem już złym humorze.

        -No rozumiem, ale ma pan jeszcze jakieś swoje kontakty - przecież to tylko postępowanie spadkowe, można przyśpieszyć - powinno być dobrze. Chyba, że coś tam jeszcze wisi nad tym, co?

        -Kontakty panie Marcinku są, ale już nie do tego. Kiedyś to człowiek radził sobie pierwsza klasa. Kogoś się postraszyło, komuś coś obiecało, z kimś wypiło wódeczkę, a jeszcze kogoś zaprosiło na czterdziestoośmiogodzinną wizytkę, he, he, he i było w porządelu, ale teraz to już nie to.

        -No pewnie, że nie to, ale to tylko kwestia czasu - jakoś pan załatwi...

        -Pewnie, ale co będzie zawracania głowy to będzie. A jak jeszcze zaczną grzebać to cholera wie co będzie... A najgorsze to, że dwa tygodnie przed tym cholernym udarem miałem wszystko przygotowane i umówionego notariusza. Parę dni i miałbym wszystko w garści a teraz co - siostrunia przyjedzie z tej Ameryki i będzie chciała połowę! A co to - czy to jej?!

        Rozumiałem go. Stary ubek nachapał się czort wie jakimi drogami, dotąd jakoś ukrywał a teraz zorientował się, że co najmniej połowę będzie musiał oddać.

        To była trochę obrzydliwa historia, ale w podobnych sytuacjach było wielu zwykłych ludzi, których rodzice - często gęsto bogaci ludzie - trzymali do końca majątek - czy jak się czasem mówiło „majunt” i nie popuszczali aż do śmierci. Znałem to, znałem.

        Jedna z moich cioć - wielce nobliwa niewiasta - jeszcze na łożu śmierci krzyczała do swego zięcia:

        -Zabieraj mi się stąd - jeszczem ciepła!

Inna - posiadaczka pięknej kolekcji sztychów zawsze mawiała, że będzie je trzymać do samego końca - nawet sztywniejącą ręką! Sztywniejącą ręką - powtarzała z naciskiem - sztywniejącą!

        To przywiązanie do tak zwanych doczesnych dóbr powodowało, że umierający zostawiał dzieci w kompletnej niewiedzy majątkowej. Wszystko było jego. Bał się, że jak popuści, jak odda, to będą nim poniewierać, wyrzucą go na śmietnik, a może nawet zagłodzą! Ot, bzdury i to krwiożercze bzdury, które zmarnowały niejeden majątek i niejedną rodzinę.

        Mój świętej pamięci Ojciec był pod tym względem inny i zawsze mawiał, że jak ma dać to da za życia. I tak się stało.

        Inna rzecz, że niektórzy - trochę przez lenistwo a trochę przez wiarę w to, że są nieśmiertelni odwlekają decyzję przekazania dzieciom swoich aktywów. Potem przychodzi „nieoczekiwany” udar i klops! A jaki udar jest oczekiwany?!?

        W konsekwencji spadkobiercy płacą zwariowane podatki, prawnicy biorą horrendalne honoraria, a wszyscy razem żrą się bez litości. Wszystko przez upór ludzi, którzy myślą, że mimo wszystko dostaną pozwolenie na wzięcie swojego majątku na drugi świat!

        Rozmowa z panem Jurkiem przywołała wiele wspomnień, z których jedno było swego czasu przedmiotem wielu rozmów.

        To była stara historia - chyba jeszcze dziewiętnastowieczna i krążyła w naszej rodzinie od lat.

        Otóż, był swego czasu - na Polesiu - jakiś mój daleki pociotek - bogaty przedsiębiorca - który dorobił się milionowego majątku na produkcji forniru. Tak się złożyło, że przez przeszło trzydzieści lat - na przełomie wieków - trwała niebywała koniunktura na fornir i zachodni kupcy kupowali go na pniu za ciężkie pieniądze. Rzeka pieniędzy wlewała się więc drzwiami i oknami i i mój zapobiegliwy pociotek lokował je na kontach w zagranicznych bankach.

        Co tu dużo mówić? Konta puchły od pieniędzy, ale wiedział o nich tylko on. Nikomu ani słowa. Dzieci były w szkołach, żona w domu - czy może raczej w pałacu - wszyscy nieświadomi, zupełnie nie znający stanu posiadania taty. I przyszło to najgorsze, gdy sprowadzona z Niemiec supernowoczesna maszyna do skrawania forniru wywróciła się przy wyładunku z wagonu kolejowego i przygniotła bogacza. Umarł i został pochowany a rodzina zaczęła przekopywać dom w poszukiwaniu jakiejkolwiek informacji o kontach.

        To jest prawdziwa historia.

        Pieniędzy nigdy nie odzyskano. I to jest także prawdziwa historia!

        Być może leżą do dziś gdzieś w Zurichu, Bazylei czy Londynie, ale dostępu do nich nie ma nikt.

        Rodzina szalała. Wszyscy wiedzieli, że to były grube miliony. Po cichu, bo po cichu, ale wszyscy na nie liczyli a tu masz! Zero!

        Najęto adwokatów, potem detektywów , a potem gdy wszystkie wysiłki zawiodły próbowano ciągnąć produkcję forniru, ale czasy były już inne. Przyszły wojny i rewolucje i popyt na tak luksusowy towar jak fornir zleciał na łeb na szyję. Rodzina wyprzedała co miała, podzieliła między siebie nędzne resztki fortuny i rozjechała się w różne strony. Później niektórzy z nich wymarli, inni poginęli, a jeszcze innych zabrały wojny, obozy i najróżniejsze katownie, ale pamięć o wielkich pieniądzach zatruła rodzinną krew i przez pokolenia unosiła się ciemną chmurą nad wzajemnymi kontaktami.

        Tę historię słyszałem w dzieciństwie wiele razy, ale nawet wtedy, gdy miałem nie więcej niż dziesięć lat zastanawiało mnie dlaczego stary przedsiębiorca nie podzielił się swymi pieniędzmi z dziećmi!

        No cóż - jak się ma dziesięć lat to człowiek widzi świat troszeczkę naiwnie...

        Inna rzecz, że tego typu przypadki są nagminne. Może nie na skalę milionów i szwajcarskich banków, ale to nie ma znaczenia. Nagminne i banalne i w gruncie rzeczy każde pokolenie popełnia te same błędy.

Przypadek pana Jurka był trochę inny, ale rezultat podobny.

W międzyczasie mama nie czuła się dobrze. Chociaż szpital nie miał do jej zdrowia specjalnych zastrzeżeń to ciągle nie mogliśmy się z nią porozumieć a jeśli tak to w bardzo ograniczony sposób.

Znowu przynosiliśmy ze sobą trochę malin, które lubiła, staraliśmy się opowiadać o tym co się ostatnio wydarzyło w sąsiedztwie, ale reakcje były różne i były chwile, że naprawdę nie wiedzieliśmy czy w ogóle jesteśmy rozumiani.

W czasie obiadów odwiedzałem bibliotekę i wertowałem różne książki, ale nie znajdowałem już w nich żadnych „tajemnic”. Karta pisana w 1946-tym była wyjątkiem. Siedziała mi w głowie i po powrocie do domu wspomniałem o tym żonie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.