Lektura Gońca (591)
Wtedy po raz ostatni widziałam brata Staszka już w mundurze. Po upływie czasu ojciec dowiedział się, że kilka dni później On zmarł na tyfus. Kiedy przyszedł czas do zaokrętowania w drogę do Persji, byłam tak słaba, że nie mogłam podnieść nawet głowy. Hela jednak uparła się, że muszę iść, bo jeśli nie to podzielę los z tymi nieszczęsnymi, którzy tam zmarli i stali się pokarmem hien i szakali. Każdego rana wynosili kilkoro dzieci, które zmarły w nocy, nie grzebano ich, a jedynie wyrzucali ich ciała na pole. Nie było czasu na - 35 - pogrzeby czy modlitwy. (Niedawno moja koleżanka napisała: „Helenka jest prawdziwą bohaterką. Sama przecież dzieciak, jakimś cudem potrafiła ciebie nieprzytomną siłą zaciągnąć na okręt, mając jeszcze pod opieką młodszego brata i dwuletnią siostrzyczkę.”) Nic nie pamiętam tej podróży przez morze Kaspijskie do Persji. Przytomność odzyskałam dopiero w szpitalu. Zaraz po przyjeździe ostrzygli nas, wykąpali i dali nowe koszulki i spodenki, dlatego, że byliśmy zawszawieni. Znowu ulokowali mnie w takim ośrodku zdrowia, do czasu aż nabrałam sił i zaczęłam się podnosić o własnych siłach i jeść. Tam straciłam kontakty z pozostałą rodziną. Kiedy stan mojego zdrowia na to pozwolił, zostałam przewieziona z Pahlevi do Teheranu, gdzie „sortowano” nas i - 36 - rozsyłano do innych krajów. Hela uparła się, że nie pojedzie aż się dowie, co się ze mną dzieje. Brat Franek i siostra Marysia byli z nią. Jaka radość, gdyśmy się znowu połączyli. (Brytyjczycy rozsyłali dużo ludzi do Australii, Nowej Zelandii, albo Meksyku.) W tym czasie po przyjeździe do Persji mama zwolniła się z wojska i zaczęła nas poszukiwać. Ktoś jej powiedział, że ja zmarłam. Jakie było jej zdumienie i uciecha, kiedy wysiadając z autobusu ktoś wołał ”Mamo, Mamo!” Zanim przyszła nasza kolejka do przejazdu do innego obozu mama dostała wiadomość, że ojciec był w wojsku i brał udział w bitwie pod Tobrukiem. Jako trochę starszy wiekiem był wysłany do Szkocji konwojując jeńców - 37 - niemieckich. Tam został przydzielony do głównej komendy zaopatrzenia i przeszkolenia nowych ochotników. Nas wszystkich przesyłano od obozu do obozu, gdzie zazwyczaj spędzaliśmy po dwa albo trzy miesiące. Brytyjczycy mieli zamiar nas także przesłać do Szkocji, ale w tym czasie niemieckie łodzie podwodne tak grasowały na Morzu Śródziemnym, że dla bezpieczeństwa zaniechali tego planu. Byliśmy już załadowani na okręt, gdzie życie było luksusem po tych wszystkich naszych przejściach. Jednak po kilku tygodniach oczekiwania przeładowano nas na pociąg, którym dojechaliśmy do Afryki, do Północnej Rodezji, (obecnie Zimbabwe). Po przyjeździe ulokowano nas w byłym obozie wojskowym, któremu nadaliśmy nazwę - 38 - Bwana M’Kubwa. Ludzie inteligentni nie marnowali czasu, i w każdym obozie zakładali szkoły. W ciągu tych naszych przenosin od obozu do obozu, ukończyłam 4 klasy szkoły powszechnej. W każdym obozie, gdzie zajechaliśmy, zapisywałam się do następnej klasy. Nasz obóz był ulokowany w jakiejś dzikiej okolicy. Do miasta Ndola było kilka godzin pieszo. Dookoła były tylko dzikie krzewy. Tam pierwszy raz zobaczyłam czarnego człowieka. Było to dla mnie bardzo dziwne, czarna skóra i tylko białe zęby i świecące oczy. Ale z czasem przyzwyczaiłam się i do tego. Obóz był dosyć duży i te rodziny ulokowane po krańcach tego obozu miały niemały spacerek zanim doszły do jadalni. W Bwana M’Kubwa nie przebywałam długo. W zaroślach było wiele - 39 - węży i innych trujących stworzeń. Moja siostra Hela raz spotkała się oko w oko z tygrysem. Nie wiem, czy tygrys nie był głodny czy zobaczywszy pierwszy raz białego człowieka zawrócił i uciekł w krzaki. Zaryzykowałam i zapisałam się do gimnazjum. Moja chęć do nauki w ciągu naszej podróży nie poszła na marne. Zdałam egzamin i zostałam przyjęta. Pomimo płaczu mamy wyjechałam najpierw do Digglefold a później do Lusaki w Rodezji Południowej. Nasze mieszkania w obozie to po prostu szałasy pokryte trawą, gdzie gnieździły się całe masy termitów. Nie było to nic dziwnego, kiedy rano budziło się na podłodze, bo przez noc termity zjadły nogi od łóżka. Tak samo było w szkole w Lusace. Szałas i kilka stołków to była cała klasa. Nie było - 40 - podręczników. Kilka kartek papieru i ołówek do zapisywania tego, co mówił profesor. Pierwszy rok był bardzo ciężki, ale lubiłam to wszystko. Mam bardzo miłe wspomnienia z tamtych czasów. Musiałam studiować przy lampie oliwnej, a czasem już po zgaszeniu świateł brałam lampę pod koc i dalej pracowałam, żeby być przygotowaną na drugi dzień. Początkowo ta szkoła była tylko dla dziewcząt, ale na drugi rok dobudowano więcej szałasów i przyszło kilku chłopców. Nie było ich wielu, bo większość z nich zapisało się do kadetów pozostając w Egipcie. Byłam najmłodszą z dziewczyn i czasem musiałam słuchać uszczypliwych żarcików z tego powodu. Większość dziewczyn to były panny po 16-17 lat. Nauka w szkole zaczynała się rano. Na - 41 - południową przerwę dawano nam zazwyczaj brązową albo czarną fasolę, albo kaszę kukurydzianą. To prawda, że fasola zastępuje nawet mięso i jest bardzo pożywna, ale jedzenie takiego posiłku codziennie, czasem się sprzykrzyło. No, ale nie było wyboru. Po południu mieliśmy przerwę na naukę, bo w tej gorączce niemożliwym było cokolwiek robić. Dopiero bliżej wieczora, kiedy słońce przestało przypiekać, uczyliśmy się dalej. Ja i kilka innych koleżanek skończyłyśmy gimnazjum w trzy lata. Ojciec od momentu rozstania ciągle szukał z nami kontaktu, aż w końcu za pomocą Czerwonego Krzyża wreszcie nas odnalazł.
Poznaliśmy się w 1970 w Largactilu - pełnym dymu papierosowego klubie na Rynku Starego Miasta.
Po “milionie” lat nie utrzymywania kontaktów spotkaliśmy się nagle - jak grom za jasnego nieba! I od razu wiedzieliśmy, że musimy pogadać! I to pogadać “pa duszam”!
Jak to zwykle przy takich spotkaniach bywa zaczęliśmy od pytań, ale w gruncie rzeczy to ja pytałem, bo Staszka jakoś moje powyjazdowe losy mało interesowały. Prawdę mówiąc było mi to na rękę, bo ostatecznie nie przyjechałem po to żeby opowiadać o sobie a raczej aby poznać różne opinie o nowych czasach, zmianach i w ogóle o nowej Polsce.
I prawie od razu - po pierwszym moim pytaniu - poczułem u Staszka nutkę smutku, czy żalu.
-Pełne sklepy, mówisz? No i co z tego? Tyle z tego, że wszyscy gonią za pieniądzem, kupują i nie przestają się porównywać z Zachodem...
Staszek wyglądał jakby zniesmaczony.
Zamówiliśmy kawę. Patrzyłem na niego i starałem się przypomnieć nasze rozmowy sprzed lat. Niewiele się zmienił. Nigdy nie dbał o swój wygląd mówiąc, że nie obchodzi go co ktoś o nim powie. Parafrazował słynne powiedzenie Einsteina:
-Gdy jestem w domu to chodzę jak chcę, bo i tak wszyscy mnie tam znają, a jak jestem na ulicy, to też chodzę jak chcę, bo i tak nikt mnie tam nie zna.
Był jakby ponad codziennością, a jednocześnie cały czas o niej mówił.
-Mafia szaleje - opowiadał - po prostu dzieją się straszne rzeczy i ludzie nie śpią spokojnie, bo nikt nie wie czy ktoś mu się do domu w nocy nie włamie, nie zgwałci żony i nie obrabuje do ostatniej złotówki.
Ale znając go wiedziałem, że w wielu kwestiach przesadza, faktom nadaje inne brzmienie i w każdej jego opinii, a nawet zdaniu jest drugie dno.
Cały czas drzemał w nim wieczny rewolucjonista i buntownik, żyjący czasami “Po Prostu” i Klubu Krzywego Koła.
Mówiąc o rozbojach i mafijnych porachunkach w latach dziewięćdziesiątych wracał do jednego ze swoich ulubionych tematów - do warszawskich gangów przestępczych. Pamiętam, że to był pierwszy temat, jaki poruszył gdy poznaliśmy się w 70-tym roku.
Teraz znowu nawiązywał do tego.
Rozmowa ze Staszkiem nigdy nie była uporządkowana, bo zawsze kluczył, doszukiwał się jakichś nieistniejących znaczeń, a przede wszystkim mówił nieprzytomnie długimi zdaniami, w których nie mogłem wyłapać tego nadrzędnego.
Wracał do dawnych lat, porównywał, drążył, o coś pytał żeby natychmiast samemu na to odpowiedzieć - jednym słowem - monolog z pogranicza szaleństwa. Ale Mantu - bo tak go niektórzy nazywali - taki już był.
W każdym razie zrozumiałem jedno, że siedzi w nim jakaś tęsknota za minionym, ale nie za systemem demokracji ludowej, czy powiedzmy komunizmem, ile raczej za walką z nim. Wyglądało na to, że żałuje konspiracji, zagrożenia ze strony bezpieki, buntu przeciw władzy i tego wszystkiego z czym zżył się za młodu.
W 1945-tym miał zaledwie siedemnaście lat i cała młodość upłynęła mu w latach stalinowskich, a potem w różnych formach kontestacji. Nie wiem dlaczego, ale wrażenie, że żal mu w pewnym sensie tamtych lat, nie opuszczało mnie do końca spotkania.
Staszek był akurat po ukończeniu swojego kolejnego filmu - tym razem o Himilsbachu i cały czas wracał do niego i ciągle z pewną nutką zadumy i jakby nostalgii za tym prostym, biednym światem, w którym - w mojej opinii - czuł się najlepiej.
Pełne sklepy, brak cenzury, otwarte granice - to wszystko było ważne, ale jak to się teraz mówi “nie do końca”.
I ciekawa rzecz, że podczas tego pierwszego pobytu w Polsce rozmawiałem z wieloma ludźmi i dość często miałem wrażenie, że ta nowa, kapitalistyczna rzeczywistość jakoś ich przerasta. Być może spotykałem niewłaściwych ludzi lub po prostu podobnych do mojego Staszka, dla których najlepsze ich lata upłynęły w opozycji.
Niemniej wszyscy doceniali wolność - a w szczególności to, że mają w domach paszporty i mogą jeździć “gdzie chcą”!
Staszek Manturzewski z całą pewnością był oryginałem, ale mimo wszystkich jego dziwacznych posunięć i zachowań stał twardo na ziemi i nigdy niczego nie zapominał. Pod koniec spotkania powiedział:
-A wiesz Marcin - cały ten czas nie mogę ci zapomnieć, że nie skontaktowałeś mnie wtedy z twoim Antkiem.
A mówiąc to wspominał mojego kumpla Antka Sobótkę, który w latach sześćdziesiątych chuliganił po Czerniakowie i dochrapał się pewnego uznania wśród warszawskiej żulii.
Staszek bardzo chciał się z nim zaprzyjaźnić, zrobić badania, wywiady bo pochłaniała go wtedy chęć napisania książki, ale Antek żadną miarą nie chciał się na to zgodzić i nawet zagroził mi obiciem pyska za “rozpowiadanie o nim po całym mieście!”
Rozstaliśmy się ze Staszkiem czując, że to chyba nasze ostatnie spotkanie. Rzeczywiście umarł w dziesięć lat później - w 2014. Mimo wszystkich jego dziwactw będzie pamiętany przez wielu. Przeze mnie z całą pewnością!
Myślę, że nie przystawał do tych historycznych zmian, które wstrząsnęły Polską. Ale inna rzecz, że mogę się mylić - ostatecznie nikt nigdy nie wiedział co tak naprawdę drzemie w Staszku Manturzewskim.
Pięć dni to stanowczo za mało żeby wyrobić sobie jakąkolwiek opinię o polskich fundamentalnych zmianach. Byłem też żarłocznie ciekawy losów kolegów, znajomych a specjalnie tych, których miniony system wywindował wysoko i zapewnił znaczącą karierę.
Po paru telefonach umówiłem się z jednym z nich, z którym byliśmy na jednym roku na studiach. Nasze drogi jakoś się potem rozeszły, ale od czasu do czasu dochodziły mnie słuchy, że Włodek idzie jak burza, jest dyrektorem zjednoczenia i “szykuje się w ministry”! A trzeba wiedzieć, że taki dyrektor zjednoczenia to było stanowisko przez duże “S”, z ogromnymi przywilejami i apanażami. To nie było jakieś tam “mickey-mouse byle co”!
No ale to było wiele lat temu, czasy się zmieniły więc byłem ciekawy.
Po paru próbach znalazłem jego telefon. Trochę potrwało zanim podniósł słuchawkę.
Oczywiście, trochę sapania dla złapania oddechu, bo widocznie musiał wstać i podejść do telefonu, ale za chwilkę usłyszałem tubalny, dyrektorski głos i powszechnie znany wykrzyknik:
-Rodecki słuam!!!
W zasadzie, za dawnych czasów taki początek brzmiał trochę inaczej, bo mniej więcej tak:
-Rodecki! Czego chcecie??!!
Na szczęście czegoś takiego już nie było. Zostało mu tylko to “słuam!”
Naturalnie nazwisko i imię zmieniłem. Reszta jest prawdziwa.
Tak więc umówiliśmy się u Włodka w jego domu i jadąc tam czułem, że gdzie jak gdzie, ale tam na pewno znajdę odpowiedź na moje pytania dotyczące losów tych, którzy pozostali w Kraju.
-To co będzie - winiaczek czy czysta?
-Czysta. A jaką masz - wyborową czy żytko z kłosem?
-Marcinku! Wszystko mam! Co chcesz. Powiedz i otwieram!
Uwierzyłem na słowo i usiedliśmy.
Takie było nasze powitanko po, jakby nie było, trzydziestu latach niewidzenia. Rozglądałem się trochę po domu, ale raczej dyskretnie, bo ostatecznie niektórzy nie lubią tego. Szybko się jednak zorientowałem, że z Włodkiem nie ma “żadnych krępacji”, bo Włodzio był otwarty, wesoły, pełen ha, ha, ha i szerokich gestów.
Prawdziwy dyrektor! Gruby, mówiący głośno, co zdanie to dowcip i jak się okazało już po zawale... Nic mu to nie przeszkadzało w paleniu papierosów, które palił w domu, bo jak twierdził:
“U nas, stary, żyje się tak jak dawniej i nigdy nie pozwalam, żeby mój gość wychodził i palił na ulicy! Moja Ewcia pali, ja palę i jak ktoś z gości ma życzenie zapalić to naturalnie też pali! Wódka stoi na stole i nie chowam jej gdzieś po kątach jak to teraz robią!”
Zapalił Dunhilla, rozlał wyborową i rozwalił się wygodnie w fotelu.
-No, co tam u ciebie? Jak sobie radzisz?
-Włodziu, zaraz o tym pogadamy, ale powiedz mi jak tu było, jak jest, co się dzieje z naszymi kolegami...
-Kolegami? A różnie! Jedni już nie żyją, inni na emeryturze, mamy dwóch czy trzech ministrów, jeden to nawet wicepremierem został, ale o nim to chyba musiałeś w tej swojej Kanadzie słyszeć...
-Który to?
-A Grzesiek Kołodko. Ministrem finansów też był, ale w zeszłym roku zdjęli go z tego stołka...
-Popatrz, popatrz! A inni?
-No wiesz, sporo pouciekało - porozjeżdżało się po świecie, jak te szczury z okrętu...
-Włodek!!! Ja też wyjechałem...
-Aaa, przepraszam, przepraszam! Wiesz, mówiłem ogólnie, nie personalnie... No więc niektórzy powyjeżdżali, a reszta została.
Pytasz jak było, to ci powiem. Jeszcze tak do Solidarności to jakoś się ciągnęło, ale potem, jak się zaczęły te ciągłe strajki to myślałem, że zwariuję. Województwo dzwonili, Warszawa dzwonili, partia mnie naciskała - a ja między młotem i kowadłem! Towarzyszu dyrektorze to, towarzyszu dyrektorze tamto, towarzyszu dyrektorze a co będzie z planem???
A czy ja, do k... nędzy wiedziałem co będzie z planem?! Kim miałem robić? Wszystko się rozchodziło w szwach i nie było czym łatać.
Byłeś tu jeszcze, co?
-Jeszcze byłem...
-No to wiesz jak było. Łatwo nie było! To moje zjednoczenie to była wielka organizacja. Nie myśl sobie! Osiemnaście zakładów pracy! Nerwów do czorta, a pracy jeszcze więcej...Skończyło się zawałem, ale szybko się podniosłem i dalej do roboty! Na pierwszą linię Marcinku! Na pierwszą linię!
“Tu się psia nędza nikt nie oszczędza!” Marcinku!
Leżałam, majacząc, we dnie i w nocy, aż wreszcie „wylizałam” się z tego, ale tylko częściowo. Straciłam głos na kilka miesięcy. Wreszcie ktoś doradził mamie, żeby ugotowała herbaty z młodych pęków sosny i dawała mi to do picia. Paskudne świństwo, ale pomogło. Powoli odzyskiwałam głos, ale jeszcze do dzisiaj mam plamy na płucach. Lubiłam śpiewać, ale musiałam zaprzestać, bo nawet teraz, podczas silnych mrozów, mam chrypliwy głos. Nadeszła wiosna i potem lato. Chodziliśmy do lasu na jagody, a jesienią na grzyby. Jednego razu przyszliśmy do domu bez grzybów. Powiedzieliśmy ojcu, że tam było dużo grzybów, ale wszystkie robaczywe. Kazał nam wrócić i przynieść te grzyby. Znalazł gdzieś kawałek blachy i na tej blasze na piecu wyłożył te grzyby. Co za widok, jak te robaki szybko uciekały z grzybów. Następnie ugotował te grzyby i mieliśmy niezłą kolację. Od tego czasu nie lubię grzybów. W Rosji dorastaliśmy bardzo szybko. Rodzice i starszy brat pracowali w kopalni dniami a nawet nocami, dlatego na nas dzieci spadła odpowiedzialność na prace w domu. Szczęście, że Helenka zawsze lubiła pracować w kuchni. Ona teraz gotowała, oczywiście, jeśli było coś do gotowania. Ona także prała te „szmatki”, które nam jeszcze zostały. Mogliśmy tylko śnić i marzyć o mięsie, mleku czy maśle a jedynie zadowolić się tym, co było dostępne. Ale nie było tak tam dużo. Moim zadaniem było wystawanie w kolejkach by kupić jakiś chleb, jeżeli przywieźli go do sklepu, czy pobranie zapracowanych pieniędzy.
Nareszcie przyszła niespodziewana wiadomość. Niemcy zaatakowali Rosję Sowiecką! Pomimo przechwałek, Stalin nie miał ani wojska ani dostatecznie broni. Zadecydował jednak, by użyć tych Polaków tych, którzy jeszcze pozostali przy życiu, i uformować Polską Armię do pomocy do walki z Niemcami. Polski generał Władysław Sikorski przyjechał z Londynu do Moskwy i uzgodnił ze Stalinem utworzenie Wojska Polskiego w Sowietach. Ojciec dowiedział się, że na południu zaczyna się formować Polskie Wojsko.
Rosjanie zamknęli obóz, w którym przebyliśmy, ponownie załadowali nas do bydlęcych wagonów, i tak pojechaliśmy do Kazachstanu. Pozwalali wyjechać całym rodzinom. Jechaliśmy w gorszych warunkach niż przedtem. Niewiele mieliśmy do zabrania ze sobą; o głodzie i chłodzie, ale wyjechaliśmy. Po przyjeździe na miejsce, ulokowali nas w lepiankach, że mieliśmy tylko jakiś dach nad głową. Wokół równina, jak okiem sięgnąć. Ani jednego drzewka. Jedno dobre, że było ciepło, że nie musieliśmy już marznąć. Na opał zbieraliśmy suchą trawę.
Niedaleko był kołchoz, (państwowe gospodarstwo rolne) gdzie uprawiano buraki cukrowe. Pewnego razu staliśmy koło drogi patrząc jak furmani wieźli buraki do gorzelni. Jeden burak spadł z wozu podnieśliśmy i zanieśli do naszego lokum-lepianki. Kiedy ojciec to zobaczył i gdzieś znowu „wytrzasnął” kawałek blachy, zrobił tarkę, utarł tego buraka i mieliśmy wspaniałe placki buraczane na kolację. Od tego czasu staliśmy koło drogi a furmani zrzucali nam po kilka buraków. To nas uratowało od śmierci głodowej.
Cukier, zawarty w tych burakach, dobrze nas wzmacniał. Wiele rodzin zmarło tam śmiercią głodową. Najgorszy był brak wody. Pragnienie dawało się bardzo wszystkim we znaki. Wreszcie ojciec dowiedział się, gdzie się formuje polskie wojsko. Obydwaj z bratem Staszkiem wstąpili do wojska. Rosjanie przyobiecali ojcu, że oni się zajmą pozostałymi członkami rodzin. Po kilku tygodniach oczekiwania mama posłała mnie z bratem Mietkiem na poszukiwanie ojca. Szliśmy cały dzień, aż wreszcie znaleźliśmy ojca już w pociągu, gotowego do odjazdu do Persji. Tylko kilka minut, a nie spotkalibyśmy ojca, wtedy pozostalibyśmy w Rosji i na pewno pomarli tam bez jego opieki i zaradności. Dowiedziawszy się, co się dzieje, wyskoczył jeszcze z wagonu i - 32 - pobiegł do komendanta obozu z zażaleniem. Komendant kazał nam natychmiast wracać i powiedzieć mamie, żeby nas jak najprędzej przyprowadziła się do obozu. Znowu w nocy wracaliśmy z Mietkiem bez jedzenia i wody tak, że Mietek zemdlał mi w drodze drodze. Można sobie wyobrazić, co ja wtedy przeżywałam. Ale Opatrzność Boża czuwała nad nami. Jasny księżyc świecił i jakoś szczęśliwie powróciliśmy do naszej lepianki. Rano, mama zebrała nas wszystkich i udaliśmy się do wspomnianego obozu. Tam ulokowali nas, dzieci w sierocińcu, a mama, aby ułatwić wyjazd do Persji musiała wstąpić do wojska. Brat Mietek był za młody, aby być przyjętym do wojska, dopisał sobie rok do metryki, wstąpił do kadetów i wyjechał do Egiptu. Nas dzieci porozdzielali według wieku, ale mimo to udało się nam być w tym samym budynku. Sierocińcem opiekowali się wojskowi, Polacy. Pewnego dnia dali nam do jedzenia mięso z puszki konserwowej i arbuzy. To jedzenie pomieszane z brudną, żółtą wodą z otwartego zbiornika, doprowadziło nas wszystkich do strasznej choroby. Wiele dzieci zmarło wtedy na dezynterię. (Po latach, gdy byłam na zjeździe we Wrocławiu, podszedł do nas człowiek, który przyniósł kilka kartek z nazwiskami dzieci, sierot. Rodzice przyczepiali karteczki z nazwiskami tych dzieci w nadziei, że może kiedyś ktoś się tymi dziećmi zaopiekuje. Wiele dzieci tam pomarło i on był jednym z tych, którzy co rana wynosili ciała tych zmarłych w nocy. Niektóre z tych dzieci, co przetrzymały tę - 34 - biedę, były adoptowane przez rodziny w Nowej Zelandii, nigdy nie pamiętały swoich rodziców ani nazwisk.) Mnie udało się przetrwać, ale chorowałam bardzo ciężko. Utraciłam dużo krwi i dlatego traciłam siły.
Tej nocy około tysiąca osób z naszej okolicy dzieliło także nasz los. W naszym wagonie było około 50 osób. W tym wagonie był mały piec i wiadro do zaspokojenia własnych potrzeb. Ktoś miał koc i tym zasłonięto ten róg z kubłem dla większej prywatności. Aby mieć wodę, musieliśmy topić śnieg. Tylko na niektórych stacjach można było dostać kubek gorącej wody, ale pociąg zatrzymywał się zbyt krótko, żeby można było tej wody dostać. Zdarzały się wypadki, że ludzie, czekając w ogonku, nie zdążyli wrócić do wagonu i tam już pozostali. O nich potem nie było nic wiadomo.
Jeśli możesz wspomóż nasze wydawnictwo
Nasza podróż na Ural trwała przeszło miesiąc, w bydlęcych wagonach, a temperatura utrzymywała się na poziomie 30-40 stopni Celsjusza. Po naszym odjeździe nasza babcia poszła z kuzynem do naszego domu i chcieli jakoś zabezpieczyć to, co pozostawiliśmy. Mój brat Tadzio nie był wtedy w domu, był w szkole w odległym mieście. Po zajęciu wschodnich terenów, Sowieci pozamykali wszystkie szkoły i dlatego mój brat wrócił do domu piechotą i zaczął z pomocą babci i wujka prowadzić gospodarkę. Niestety, nie było to możliwe, bo wszystkie narzędzia rolnicze zostały rozkradzione.
Kiedy Niemcy rozpoczęli wojnę ze Związkiem Radzieckim, doszli w nasze strony bardzo szybko i zaraz zaczęli łapać wszystkich młodych ludzi i wysyłać do Niemiec na roboty. W Niemczech wszyscy zdolni do noszenia broni byli w wojsku i dlatego ludzie z Polski, Rosji i innych okupowanych krajów musieli zająć ich miejsce i pracować na roli albo w fabrykach. Tadzio nie chciał jechać do Niemiec, więc przyłączył się do miejscowej armii podziemnej. Początkowo Niemcy mieli wielką przewagę nad Armią Czerwoną, dlatego Stalin zdecydował użyć polskich wysiedleńców, którzy pozostali przy życiu, do pomocy w wojnie z Niemcami.
Jak już pisałam, po przeszło miesiącu podróży zmęczeni, głodni i wymarznięci przyjechaliśmy na Ural w okręgu Czelabińsk w północnych górach Uralu. Każda rodzina dostała jeden pokój w baraku, w którym świeciły jedynie puste ściany. Był tylko jeden piec na drzewo, który służył do gotowania i ogrzewania. Nie było łóżek, wszyscy dorośli i dzieci musieli spać na lodowatej ziemi. Można sobie wyobrazić spanie na gołej ziemi bez pościeli i ubrania dostosowanego do tych warunków.
Ten obóz, gdzie my mieszkaliśmy był kiedyś więzieniem. Nie było tu nawet urządzeń higienicznych. W tym rejonie nie było dróg a jedynym połączeniem ze światem to podróż po torach kolejowych piechotą do najbliższego miasteczka. Dzisiaj nie mogę się nadziwić, jak mimo wszystko mogliśmy tam żyć i przetrzymać.
Zaraz po przyjeździe do tego obozu ojciec, mama i starszy brat Staszek musieli iść do pracy w kopalni rudy żelaza. Mama nigdy poprzednio nie pracowała, a zwłaszcza w takich warunkach, mdlała w windzie ze strachu. Na szczęście zarządca kopalni wziął ją do sprzątania biura i zastępowania go w czasie jego nieobecności. Brat Mietek miał pod opieką konia zarządcy. Woził go, kiedy zaszła jakaś potrzeba. Ja musiałam chodzić do szkoły. Wieczorami, a nawet bardzo wcześnie rano, wystawałam w kolejce mając nadzieję, że może uda mi się coś kupić do zjedzenia, kiedy przywieźli do miejscowego sklepu. Podobnie było z wypłatą za pracę dla ojca i brata. Czasem udało mi się otrzymać kilka rubli, nigdy całej zapłaty. O kupieniu mleka czy mięsa, nie było mowy. Czasami udało mi się kupić soloną lub wędzoną rybę, albo na pół zmarzniętych ziemniaków, ale też nie za każdym razem.
Wspomniałam wcześniej, że od urodzenia byłam cichym, potulnym dzieckiem, a tutaj w tych warunkach, bardzo szybko się zmieniłam. Nie było mi dziwne wystawanie w kolejkach, czy pokonywanie odległości w czasie tych okropnych mrozów do miasta w nadziei, że może sprzedam jedną z sukienek mamy. Sprzedając, musiałam trzymać sukienkę aż dostałam do ręki pieniądze. Zazwyczaj udawało mi się kupić ziemniaków, ogórków albo zmarzniętej kapusty. Tylko raz udało mi się kupić małych ciasteczek. Jaka to była wtedy radość! Gdyby nie te sukienki mamy, które ten żołnierz wrzucił wtedy na sanie, na pewno pomarlibyśmy z głodu. Nie mogę sobie teraz wyobrazić, jak ja wtedy jako dziecko mogłam stać w kolejce pół nocy by coś kupić, a często nie kupiłam nic.
Jak już wszystko wysprzedaliśmy, pozostał jedynie ojca piękny zegarek kieszonkowy. W tamtych czasach mężczyźni nosili takie zegarki na złotych łańcuszkach, przypiętych do pętelki w kamizelce, żeby tego zegarka nie upuścić, bo wtedy mógłby się uszkodzić. Ofiarowałam się pójść i sprzedać ten zegarek, ale ojciec myślał, że jestem za mała i mogą mnie oszukać. Poszedł sam. Po jakimś czasie przychodzi ze spuszczoną głową. Ktoś chciał ten zegarek zobaczyć, więc ojciec dał mu do ręki, a ten z zegarkiem uciekł.
Ten spryciarz tak szybko się ulotnił z tym zegarkiem, a była to dla nas ostatnia rzecz do spieniężenia. Od tego czasu pozostały nam jedynie zarobione ruble, ale aby je otrzymać musiałam stać w kolejkach. Żaden z robotników nigdy nie otrzymał pełnej, należnej zapłaty. Było dobrze, jeśli dostał połowę. Jak przyszłam ze szkoły, to musiałam szybko biegnąć i stać przy okienku w nadziei, że może dostanę kilka rubli. Górnicy zazwyczaj po skończonej zmianie pchali się do tego okienka. Byłam mała i zazwyczaj wciskałam się między nogami tych ludzi i w ten sposób byłam bliżej okienka. Pewnego razu już wsadziłam rękę do okienka, a kasjerka zamykając okienko przytrzasnęła mi rękę. Krzyknęłam z bólu a kasjerka ponownie otwarła okienko i widząc mnie płaczącą dała mi kilka rubli więcej. Tych pieniędzy było zawsze za mało na kupno czegoś, ale żywności w sklepie też było niewiele. Pomimo tych wszystkich trudności jakoś radziliśmy sobie. Na szczęście nasz ojciec był zawsze zaradnym i czasami przynosił nam kawałek chleba albo solonej ryby. Ja musiałam chodzić do szkoły, i to dosyć oddalonej, często głodna. Zawsze lubiłam szkołę, nawet teraz, pomimo tak ciężkich warunków, uczęszczałam, a nawet bardzo szybko nauczyłam się języka rosyjskiego. Dawniej zawsze lubiłam czytać książki, ale teraz nie było książek ani czasu na czytanie. Pracowaliśmy wszyscy ponad siły i często kładliśmy się spać głodni. W kopalni nie było ustalonych godzin i ludzie musieli pracować aż „stójka” zadecydował, czy czas iść do domu. Zima dawała się wszystkim we znaki. Minus 40 stopni Celsjusza było normą; nie mieliśmy odpowiedniego ubrania dostosowanego do tak surowego klimatu. Po wodę trzeba było iść przeszło kilometr z wiaderkiem, by przynieść tej zamarzniętej wody, a nawet czasem ręce przymarzały do wiaderka. Brakowało ciepłych butów, skarpet i rękawic. Pierwszej zimy w tym ”raju” zachorowałam na zapalenie płuc. Nie było doktora ani żadnych lekarstw.
goniec.net
Ale przepraszam, bo daleko odbiegłem od tematu! Jak zwykle gubię się w dygresjach, ale czasami nie mogę sobie odmówić trochę szerszego spojrzenia na fakty.
A fakty były takie, że byliśmy zachwyceni Wybrzeżem!
Kiedyś sądziłem, że najlepiej podróżować późnym listopadem, albo na przełomie lutego i marca, ale wygląda na to, że wielu myśli podobnie i na przykład Trójmiasto o każdej porze roku jest pełne ludzi. Nie ma czasu na nudę.
Cóż z tego skoro znowu musieliśmy pędzić z powrotem do Warszawy, bo sprawy wołały.
A wołały dlatego, że z mamą nie tylko nie było lepiej, ale wręcz gorzej bo gips na ramieniu ciążył jej jak kajdany i pogłębiał depresję i tęsknotę do śmierci.
Co można zrobić? Znowu próbowałem rozmawiać z lekarzem, ale wynik był taki jak poprzednio.
-Czy ma pan postanowienie o ubezwłasnowolnieniu mamy?
-Nic podobnego.
-No widzi pan. Mama decyduje o sobie.
-Naturalnie, ale widzi pan, że nie może mówić, a gips jest dla niej niepotrzebną torturą. Czy nie można by założyć bardziej ludzkiego usztywnienia?
Coś mi się przypominało, że widziałem takie usztywniające rękawy w Kanadzie, ale nie byłem pewny. Chodziło nam głównie o ulżenie starej osobie.
Lekarz zareagował tak jak poprzednio.
-Z medycznego punktu widzenia gips jest niezbędny!
A mama cierpiała.
Przypomniała mi się w związku z tym pewna historia.
Miałem kiedyś kolegę, który był dobrym kardiologiem i miał ojca - nałogowego palacza. Ojciec miał już blisko dziewięćdziesiątki, ale palił jak smok - jeden od drugiego.
Jego domowy lekarz wywarł na niego presję, żeby rzucił palenie, ale ten, chociaż starał się iść za tym wskazaniem, męczył się przeokropnie. Syn -kardiolog przyjechał na święta, zbadał ojca, popatrzył na jego mękę, podał mu paczkę papierosów i powiedział:
-Niech sobie tatuś zapali!
-Synku, ale mój lekarz powiedział, że...
-Proszę o tym nie myśleć! Proszę sobie spokojnie zapalić!
Ojciec zapalił i był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Umarł w parę lat potem na uwiąd starczy. Umierając kazał sobie zapalić papierosa i syn-kardiolog zrobił to spokojnie i bez wahania.
-Dziękuję Bogu, że dał mi takiego synka!
To były jedne z ostatnich słów szczęśliwego staruszka.
Zakazy, nakazy, kilogramy wmuszanych lekarstw i całe to “pastwienie się” nad starymi ludźmi zawsze było dla mnie zagadką!
Piszę te moje polskie refleksje na bieżąco i często gęsto nie sprawdzam tego co napisałem parę dni wcześniej. Wiem, że czasami obiecuję “wrócić do tego później”. Dziś chcę nawiązać do jednej z tych obietnic.
Zanim to jednak zrobię jeszcze dwa słowa o gipsach, lekarstwach i lekarskim podejściu do starych ludzi. Niezależnie od moich opinii, trzeba przyznać, że w ogromnej większości lekarze są wspaniałymi ludźmi. Zrozumiałe jest, że mają swoje przepisy i muszą się ich trzymać a moje opinie są w tej materii bardzo subiektywne. Ale taki już jestem.
Mnie się wydaje, że z mlekiem matki wyssałem pewną awersję wobec lekarzy. Moja mama nigdy nie chodziła do lekarza, troje dzieci urodziła w domu i nie pamiętam żeby się na coś skarżyła. Jasne, że zdarzało się jej chorować, ale jakoś sama dawała sobie z tym radę.
Chyba podobnie jest ze mną, jakkolwiek wiele razy spotkałem się z zarzutami, że “mówię jak ciemny chłop ze wsi”, albo że jestem “hipokrytą”, bo chodzę na przykład do dentysty itp.
Wszystko to prawda, niemniej moja niechęć do lekarzy pozostaje niezmieniona. Co ja na to poradzę? Proszę mnie mieć za wytłumaczonego!
A teraz wracam do rzeczy.
Szczerze powiem, że prędzej bym się wywozu na Sybir spodziewał niż tego, że będę “zagranicznym” turystą we własnym kraju.
W gruncie rzeczy nie planowałem żadnej emigracji. Tak się po prostu ułożyło. Co prawda miałem kiedyś małe ciągotki wyjazdowe, ale jakoś minęły. To było w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych kiedy przy jakiejś okazji znalazłem się na Zachodzie i sprawy zaczęły zmierzać w kierunku pozostania tam na stałe. Coś tam zaczęło kiełkować. Szybko to jednak porzuciłem, wróciłem do domu i z przyjemnością zanurzyłem się w entuzjazm nowego. To nowe to był głęboki oddech po gomułkowskiej szarości.
Gierek przynosił świeżość spojrzenia. Tak to wtedy widziałem i czułem.
Przypominają mi się tutaj wspomnienia dość znanego, po wojnie, działacza gospodarczego Henryka Różańskiego, który w pierwszych powojennych latach był rewindykatorem polskiego mienia zagrabionego przez Sowietów. A była tego nieprzeliczona ilość.
Całe fabryki, parki maszynowe, tabory kolejowe i wszystko co mogło mieć wartość było wywożone do Związku Sowieckiego.
Sowieci argumentowali, że biorą mienie poniemieckie, które należy się im jak psu kość, ale w wielu przypadkach kradli nasze, polskie, bez oglądania się na racje. Różański walczył o to zębami i pazurami. Oczywiście na tyle na ile mu pozwolono.
W swoich wspomnieniach pisze tak:
“Przedstawiam wydarzenia tak, jak je odbierałem, przeżyłem i zapamiętałem... Odzwierciedlają więc one mój punkt widzenia i to taki, jakim był wtedy gdy się rozgrywały. Nie poddaję ich żadnej korekcie z punktu mojego dzisiejszego widzenia pewnych spraw”.
I ja też - podobnie jak on - piszę o pierwszej połowie dekady lat siedemdziesiątych tak jak ją wtedy widziałem, a widziałem ją jako dobrą. Dobrą i obiecującą.
Tak dla Polski jak i dla mojego pokolenia.
Mało tego. Byłem dumny z tego, że buduje się Trasę Łazienkowską, Zamek Królewski, Hutę Katowice i tyle innych. Zresztą nie tylko to. W sumie wszyscy, którzy wchodziliśmy wtedy na rynek pracy byliśmy pełni energii i zapału. Chcieliśmy robić kariery, urządzać się i po prostu dobrze żyć. A czy mogło być inaczej?
Jednak w drugiej połowie dekady, a dokładniej po czerwcu 1976 zrozumiałem, że jestem jak biedny, otumaniony chomik, który w swoim obłąkańczym biegu w plastikowym kółku, nie dociera do żadnego celu.
Spotykałem się wtedy z moimi kolegami i rozmowom i dyskusjom nie było końca, ale czuło się, że wielu z nas opadły skrzydła i “świeżość poranka” należy do przeszłości. Wtedy też zaczęło się mówić “ten kraj”.
“Ja w tym kraju na pewno nie będę sobie życia marnował!” - słyszało się tu i tam.
Inna rzecz, że to już było parę lat po skończeniu studiów i ten i ów zdążył się jakoś urządzić, mieszkanko umeblować, fiacika kupić, a co najważniejsze miał żonkę jeśli nie w pierwszej, to w drugiej ciąży.
Niektórzy złapali wiatr kariery w żagle i parli do przodu.
I to był czas życiowych decyzji. Jechać, nie jechać.
No więc wyjechaliśmy. Chcieliśmy zacząć inny etap. W nowym środowisku, nowym kraju i nowym systemie.
Pierwszy raz przyjechałem na małą wizytkę do Polski po długim, prawie dwudziestoletnim okresie, ale ten czas był dla mnie bez porównania dłuższy niż ilość lat! To było tak jakbym przekroczył całą epokę! Ostatecznie wracałem do kompletnie innego kraju, który teraz należał do NATO a nie Paktu Warszawskiego, do Unii Europejskiej, a nie RWPG, gdzie obowiązującym systemem była gospodarka wolnorynkowa, a nie scentralizowana planowa i tak dalej!
To był przeskok, który zatykał dech w piersiach!
Moje ostatnie przyjazdy były już łagodniejsze, bo wiedziałem czego się trzymać i oczekiwać, ale ten pierwszy był prawdziwym wstrząsem.
Dlatego moje polskie wspomnienia muszą objąć także i tę pierwszą wizytę, która trwała zaledwie pięć dni, ale chyba najbardziej utkwiła mi w pamięci.
Chodziłem wtedy warszawskimi ulicami jak szalony, bo w ciągu tych krótkich dni chciałem zobaczyć jak najwięcej. I właśnie wtedy - najzupełniej przypadkowo - natknąłem się na Stanisława Manturzewskiego, którego poznałem wiele lat wcześniej, prowadziłem z nim podówczas ożywione rozmowy i dyskusje.
Ten Manturzewski był interesującym człowiekiem, dużo starszym ode mnie. Wspominałem go trochę wcześniej przy okazji opisywania mojej wędrówki po Starówce. Obiecałem, że napiszę jeszcze o nim. No więc mimo różnicy wieku byliśmy na ty. Trochę socjolog, trochę reżyser, scenarzysta, pisarz. Nakręcił parę filmów.
Zapraszamy do lektury wspomnień Państwa Władka i Jadzi Aksamit, mieszkających w Belleville w Ontario. To kolejna niesamowicie ciekawa historia polskich losów, mianowicie państwo Aksamit poznali się w Szkocji, gdzie pani Jadwiga Czuło trafiła po całej epopei, bo z rodziną została wywieziona na Syberię, za Czelabińsk. Stamtąd dotarła do Armii Andersa, stamtąd chora została wywieziona przez Morze Kaspijskie razem z wojskiem do Persji, potem do Palestyny, a stamtąd z kolei obóz w Rodezji w Afryce. Potem przyjechała do Szkocji, gdzie poznała swojego męża Władysława Aksamit, który z kolei po wywiezieniu z Krakowa na roboty do Niemiec, znalazł się we Francji i tam po wyzwoleniu wstąpił do Wojska Polskiego. Zapraszamy do lektury „Historii naszych przeżyć”.
I
Jadwiga Czuło
Przez długi czas zbierałam się do napisania historii moich przeżyć. Wiele szczegółów już nie pamiętam, ale postaram się opisać wszystko tak, jak pamiętam. Jest to historia moich radosnych dziecięcych lat, mojej rodziny, wojny, wysiedlenia, nadludzkich cierpień na Uralu, wyzwolenia i następnych pogodniejszych i lepszych lat. Piszę te wspomnienia dla mojej rodziny, przyjaciół i wreszcie dla siebie samej, by nie zapomnieć tego wszystkiego, co przeżyłam.
Polska była krajem, który po przeszło 130 latach rozbioru przez Rosję, Prusy i Cesarstwo Austriackie, po I wojnie światowej odzyskał wolność. Sąsiedzi Polski byli naszymi odwiecznymi wrogami, zawsze gotowi do rozdarcia naszego kraju.
Nasz ojciec urodził się w okolicach Krakowa, pod zaborem austriackim. Po wybuchu pierwszej wojny światowej jako 17-letni chłopak wstąpił do Legionów Józefa Piłsudskiego. W czasie wojny służył w artylerii, a później brał udział w walkach z Armią Czerwoną. Po zakończeniu działań wojennych w 1920 roku wojska polskie zatrzymały się na wschodnich terenach. Większość żołnierzy pozostała tam, również z nimi nasz ojciec. Rząd Polski dał tym byłym legionistom po 20 hektarów ziemi i materiały na budowę domów i zabudowań gospodarczych. Ziemie te były opuszczone przez byłych rosyjskich bogaczy, którzy po rewolucji październikowej byli albo wywiezieni, albo rozstrzelani przez nowe władze komunistyczne, które objęły władzę w Rosji.
Byli polscy żołnierze mieli szanse dokończenia szkół przerwanych przez wojnę. Nasz ojciec wziął kurs buchalterii i księgowości. Później prowadził miejscową placówkę Kasy Stefczyka. Pozycja ta dawała mu lepsze zarobki, a także poszanowanie okolicznej ludności. Pracując w kasie, a także prowadząc gospodarstwo rolne, miał wiele obowiązków. Tu ojciec poznał miejscową dziewczynę i po niedługim czasie wzięli ślub, w listopadzie 1921 roku.
Ja, Jadwiga Czuło, urodziłam się 20 kwietnia 1929 roku w Rogoźnicy w Polsce. Byłam czwartą z rzędu w rodzinie i pierwszą dziewczynką po braciach, Staszku, Tadziu i Mietku. Od urodzenia byłam chorowitym dzieckiem. Nawet doszło do tego, że mama i sąsiedzi zgromadzili się koło mojego łóżeczka i modlili się, myśląc, że już umarłam. Ojciec jeszcze zdążył przyjechać z doktorem z miasta, który jakimś cudem odratował mnie. Po mnie jeszcze przyszli na świat siostra Helenka, brat Franek i najmłodsza Marysia.
http://www.goniec24.com/lektura?start=28#sigProId187466d920
Nasz dom, który ojciec pobudował, był bardzo ładny. Dom był zbudowany z drewna, ale otynkowany z zewnątrz. Główne wejście było obszerne, ale nieużywane zbyt często. Duża sień prowadziła bezpośrednio do kuchni. Oprócz tego były jeszcze cztery pokoje. Kuchnia była najważniejszym miejscem, tu wszyscy jedli, bawiliśmy się, odrabiali lekcje, a nawet spali.
Pokój, w którym ojciec trzymał książki, był bardzo ważnym miejscem, z dużym biurkiem, kasą, i półkami pełnymi książek. W tych czasach ludzie zaczynali się odbudowywać i zawsze przychodzili do ojca po pożyczki albo spłacali raty. Trzeci pokój był naszą jadalnią. Jadalnia była używana tylko na specjalne okazje, tak jak np. wigilia Bożego Narodzenia, albo wtedy, kiedy jakiś inspektor przychodził sprawdzać ojca książki. Po raz ostatni, jak pamiętam, ten pokój był użyty z okazji chrzcin mojej najmłodszej siostry, Marysi. Ja miałam wtedy 10 lat. Na tę okazję ja i Hela musiałyśmy „szlifować” podłogę. To szlifowanie było bardzo ciężkie, tak że musiałyśmy się ciężko napracować. Ostatni pokój to była sypialnia rodziców, w nim dwa podwójne łóżka i szafy na ubrania. W tym pokoju odmawialiśmy nasze wieczorne modlitwy.
Nasze budynki gospodarskie były bardzo dobrze zaplanowane, w wielkim kwadracie. Duża brama od drogi, po prawej stronie był nasz dom, a naprzeciw duży budynek, gdzie magazynowaliśmy nasze plony. Wzdłuż tego była letnia kuchnia. Był to duży budynek z bloków cementowych, przedzielony na dwie części, gdzie także trzymaliśmy mąkę i mięso. W tych czasach nie było dzisiejszych lodówek i zamrażaczy; aby mięso się nie psuło, musiało być solone albo wędzone. Tam też był duży piec do pieczenia chleba. Pamiętam, jak mama piekła sześć dużych bochenków chleba każdego tygodnia. Tam też piekła rozmaite ciastka i kołacze na święta. Wracając ze szkoły, z daleka dolatywał zapach pieczonego podpłomyka, który zaraz zjadaliśmy, póki był ciepły, a najlepiej smakował z masłem. Był jeszcze jeden duży budynek, gdzie trzymaliśmy nasze konie, krowy i świnie. Mieliśmy także kurnik na kury i inne ptactwo domowe. Wielka stodoła na siano i zboże, zanim było wymłócone, a potem słomę na zimę. W środku tego było podwórze, które my, dzieci, musiałyśmy często w lecie zamiatać.
Nasza okolica była płaszczyzną. To był kraj rolniczy. Kilka drzew tu i tam, ale nie mieliśmy większych lasów ani fabryk. Ludzie utrzymywali się tylko z rolnictwa. Na naszej ziemi uprawiane były: zboża, ziemniaki i inne warzywa. Ojciec miał także plantację tytoniu. Do pracy na roli ojciec miał parę koni tak pięknych, że ludzie z całej okolicy nam zazdrościli.
Podobnie jak ojciec, mój brat Mietek też był zakochany w koniach. Wszystkie wolne chwile spędzał przy koniach.
Powodziło się nam bardzo dobrze, ale okoliczni ludzie ledwo wiązali koniec z końcem. Ojciec zawsze starał się najmować ludzi do pomocy w pracach na roli, a specjalnie przy tytoniu. Mama miała zawsze dziewczynę do pomocy w kuchni.
Będąc najstarszą dziewczyną w rodzinie, i do tego chorowitą, byłam trochę rozpieszczana i traktowana łagodniej, a specjalnie przez braci. Pamiętali, że niewiele brakowało, żeby nie było mnie wśród nich. Powodem moich chorób była alergia na mleko. Mama karmiła mnie wtedy wodą i innymi kaszkami. Do dziś dnia nie mogę pić mleka. Możecie sobie wyobrazić życie na farmie bez mleka?! Jednak musiałam się przyzwyczaić do wody i kaszek ryżowych. Zawsze wolę ryż bardziej niż ziemniaki. Pamiętam, jak idąc ze szkoły, umyśliłam sobie, że będzie ryż na obiad. Bardzo byłam zawiedziona, gdy na stole były ziemniaki zamiast ryżu, i nie chciałam jeść obiadu. Mięso było rzadkością, jedynie w zimie zabijaliśmy świnię, a mięso łatwiej było uchronić od popsucia.
Kiedy urodziła się siostra Helenka, miałam dwa latka. Od najmłodszych lat Helenka lubiła pracować w kuchni. Ja natomiast się starałam gdzieś ukryć, żeby tylko nie pomagać nic w kuchni. Bardzo natomiast lubiłam książki. Interesowały mnie nawet książki kasowe i często przypatrywałam się, jak ojciec prowadził biuro, pisząc ręcznie. Specjalnym moim zainteresowaniem było patrzeć, jak ojciec dodawał i odejmował, używając dawnych drewnianych liczydeł.
Nasze dziecięce lata były radosne. To prawda, że nie mieliśmy zabawek tak wiele jak dzisiaj. Robiłyśmy sobie lalki ze szmatek, a chłopaki strugali łyżwy z drewna. Bawiliśmy się w sklep albo w szkołę. Nasi starsi bracia, chcąc się nas pozbyć, kazali się nam chować, że będą nas szukać. Jak usłuchałyśmy i pochowałyśmy się, to oni się gdzieś ulatniali i musiałyśmy bawić się same.
Lato cieszyło nas bardziej niż zima. Grywaliśmy w coś podobnego do dzisiejszego palanta. Kopaliśmy też dołki w ziemi i staraliśmy się tam wpędzić jabłko. To było nieco podobne do golfa. W zimie mieliśmy łyżwy i narty. Specjalną uciechą było obwinięcie się płaszczem i zjeżdżanie na dół z góry bez sanek i bez nart. W naszym gospodarstwie był wielki sad.
Lubiłam szkołę. Uczyłam się bardzo dobrze.
Wielką uciechą było, wracając ze szkoły zwłaszcza na wiosnę, iść przez pastwisko boso przez wodę i błoto, a potem otrzymywaliśmy burę od mamy za pobrudzenie nóg. Blisko szkoły było wielkie drzewo, a na nim bociany miały gniazdo. Bałam się, że bocian mnie porwie i gdzieś poniesie. Tak dorastaliśmy, nie spodziewając się, jak okrutny nas czeka los.
1 września 1939 roku Niemcy zaatakowali nasz kraj. Polska, będąc raczej małym krajem, znalazła się zdana na łaskę losu, zwłaszcza że kilkanaście dni później Sowieci wkroczyli w nasze wschodnie tereny. Po kilku tygodniach oporu Polska musiała się poddać.
Nasze tereny były położone na wschodnich rubieżach, blisko rosyjskiej granicy, znaleźliśmy się pod rosyjską okupacją. My, dzieci, dowiedzieliśmy się o wojnie, kiedy dwa niemieckie samoloty bombardowały pobliską stację kolejową. Po pierwszy raz zobaczyliśmy samoloty. Zaczęliśmy biegać po polu i machać rękami do tych samolotów. Ale Niemiec, zobaczywszy nas, zawrócił i zaczął strzelać do nas. Ojciec narobił krzyku i kazał się nam pochować. To były początki naszego okrutnego losu.
Zanim Armia Czerwona doszła w nasze okolice, miejscowi ludzie zaczęli terroryzować i rabować nas. A działo się tak dlatego, ponieważ ojciec miał w domu kasę i książki rachunkowe, które oni chcieli zniszczyć, aby nie było dowodów, ile kto był winien. Aresztowali ojca, ale po kilku dniach wypuścili. Prawie codziennie ktoś przychodził z karabinem na sznurku, ustawiał nas pod ścianą i brał, co mu się podobało. Zabrali radio, zastawę ze stołu, a nawet pościel. Ojciec miał nowy rower, więc poodkręcał pedały, by był niesprawny, ale oni nawet taki też zabrali. Nasz piec kuchenny miał dookoła gałki mosiężne na ozdobę, myśleli, że to jest złoto, i też zabrali. Początkowo baliśmy się bardzo, ale po czasie przyzwyczailiśmy się do tego i widząc, że ktoś idzie, sami ustawialiśmy się pod ścianą.
Ojca aresztowano kilka razy, aż wreszcie widząc, że ktoś idzie, wymykał się gdzieś w pole. Właściciela pobliskiego folwarku zabrali, wyprowadzili w pole i zastrzelili. Ojciec nie chciał, aby spotkało go to samo. Tak było przez kilka miesięcy. Pewnej nocy zbudziło nas pukanie do okna. Ktoś z uczciwych ludzi przybiegł i pobudził nas, bo nasze budynki gospodarskie były w ogniu. Wystraszyłam się wtedy tak, że do dziś dnia wyglądam przez okno, zanim pójdę spać, aby się upewnić, że nic się nie pali w okolicy. Głównym ich zadaniem było, żeby nas podpalić i zniszczyć wszystkie dokumenty kasowe, jakie ojciec posiadał, jako kierownik miejscowej kasy.
10 lutego 1940 roku, w czasie największych mrozów, wczesnym rankiem zbudziło nas walenie kolbą do drzwi. Przyszli znowu ludzie, ale tym razem przyszedł także żołnierz sowiecki. Jak zwykle ustawiliśmy się pod ścianą, ale żołnierz kazał nam się ubierać, bo pojedziemy w lepsze miejsce. Mam, prosiła żołnierza, żeby nas nie zabierali, ale raczej zastrzelili nas na miejscu, ale on kazał mamie się pakować i wynosić wszystko na sanie czekające przed domem. Brat Staszek nie stracił głowy, ale zaczął pomagać temu żołnierzowi i wynosić wszystko, co popadło, i nawet stary rower, który stał pod ścianą, wrzucił na sanie. Te rzeczy były później niemal zbawienne. Za ten stary rower np. kobieta na Uralu dawała codziennie litr koziego mleka dla małej, kilkumiesięcznej Marysi. Dotychczas Marysia musiała się zadowolić tym, że mama zawijała kawałek cukru w szmatkę i dawała jej ssać. Ten cukier utrzymywał naszą siostrzyczkę przy życiu.
Ojciec, widząc żołnierza i ludzi, nie wiedział, co się dzieje, i jak zwykle ulotnił się tylnymi drzwiami. Obawiał się, że mogą wyprowadzić go w pole i zastrzelić. Jednak później zorientował się i wrócił do nas na stację, dokąd nas zawieziono. Bardzo dobrze, że ojciec do nas dołączył, bez niego nie byłoby łatwo pokonywać trudności w czasie naszego wygnania. Na stacji kolejowej spotkaliśmy naszych sąsiadów, osadników, którzy jak i my dzielili nasz los. Następnie wpakowano nas do bydlęcych wagonów, jak zwierzęta. To był początek naszej podróży w nieznane.
Prawdę mówiąc, mieszkałem wtedy nie w Sopocie, lecz we Władysławowie, i do Sopotu dojeżdżałem kolejką, ale w czasie weekendów zostawałem aż do poniedziałku rano i najwcześniejszym pociągiem wracałem do Władysławowa.
Uczestniczyłem wtedy w kursie językowym zorganizowanym przez Szkołę Nauki Języków Obcych „Lingwista”, którą prowadziła pani Zofia Bastgen. W tamtym czasie była dość znaną tłumaczką, pisarką i felietonistką. Zapisałem się na trzy kursy, w wyniku czego spędziłem tam wtedy sześć tygodni i, szczerze mówiąc, nie żałowałem. Atrakcji było co niemiara, bo kursy były koedukacyjne, czasu było sporo, plaża całkiem ładna, no i mieliśmy zupełną swobodę wyjazdów do Trójmiasta. Był tylko jeden warunek, a mianowicie taki, że nawet poza codziennymi lekcjami trzeba było, między sobą, mówić w obcym języku. Kto był na francuskim, to po francusku, a kto był na angielskim, to po angielsku.
Może bym nawet na te wakacyjne kursy nie pojechał, bo ostatecznie kto sobie chce rujnować wakacje, ale uległem namowom ojca i raz jeszcze powtórzę – nie żałowałem! Ani przez sekundę!
Nie ulega kwestii, że obecność dziewczyn była najważniejsza. Nauka i owszem, ale wszystko to rozmywało się jakoś na wieczornych potańcówkach, wyjazdach do Non-Stopu i na plaży.
Tuż obok był sportowy ośrodek Cetniewo, gdzie akurat nagrywano film „Bokser” z Danielem Olbrychskim, Leszkiem Drogoszem, Lutkiewiczem i całą plejadą ówczesnych aktorów. Chodziliśmy więc tam wieczorami trochę popatrzeć, a trochę dla samych spacerów, bo przecież wiadomo, że nie ma nic piękniejszego niż „morza szum, ptaków śpiew...”.
Jednym z naszych nauczycieli, który uczył nas angielskiego, był przeciekawy człowiek – Karol Mortimer – poliglota. To był starszy mężczyzna, który miał niebywałe zdolności językowe, bo biegle mówił coś sześcioma językami – z tym że angielskim lepiej niż polskim. Urodzony w Anglii – z matki Polki i ojca Anglika – na naszym kursie zastępował nauczyciela, który akurat zachorował. On sam nie miał nic wspólnego z nauczaniem, tyle tylko, że doskonale mówił po angielsku. Czasem trudno w ostatniej chwili znaleźć zastępstwo, więc wzięto go trochę „z przypadku”. Pani Bastgen nie chciała czy nie mogła odwoływać zaplanowanych kursów, więc postarała się o takie zastępstwo.
I ten przypadek okazał się czystym błogosławieństwem, bo pan Karol był niesłychanie ciekawym człowiekiem, a przede wszystkim doskonałym lektorem. Nie można było sobie wyobrazić lepszego! Miał chyba wrodzoną kapitalną zdolność uczenia i nawet największe nudziarstwo, jakim jest gramatyka, w jego wydaniu wydawało się interesujące. Wiele razy powtarzał, że znajomość języków była jego największym kapitałem, a nawet zdarzyło się, że parę razy uratowała mu życie. Przytaczał różne przykłady, głównie z czasów wojny, nie tylko tej wielkiej, światowej, w czasie której walczył w Afryce, ale także z czasów późniejszych, bo jak się okazało, brał udział w zapomnianych konfliktach, w których zaangażowana była Wielka Brytania, a gdzie on był potrzebny jako tłumacz.
Jego opowiadania mogły stanowić kanwę dla filmu lub książki, a przedstawiał je piękną angielszczyzną, akcentując to, co z punktu widzenia nauki języka było istotne.
W pewnym sensie przypominał mi mojego dziadzia, który zawsze powtarzał, że znajomość języków jest jednym z najważniejszych elementów edukacji dziecka. Tak był zresztą sam wychowany.
Właśnie dzięki tej znajomości języków, po katastrofie 1939, kiedy to niezwyciężona Armia Czerwona wkroczyła na teren jego podolskiego gospodarstwa i pozbawiła wszystkiego, co posiadał, utrzymał jakoś głowę na powierzchni wody, a po wojnie mógł zarobić na utrzymanie rodziny.
Wakacje we Władysławowie miały jednak jedną dość przykrą wadę, a mianowicie tę, że nad całym miasteczkiem unosił się paskudny zapach produkowanej gdzieś w pobliżu mączki rybnej. Gdy jechało się w kierunku Helu, zapach mijał.
Teraz, w czasie naszego ekspresowego wypadu z Warszawy, nie mogłem nie pojechać w te strony. Ku mojemu ogromnemu zadowoleniu fetor mączki rybnej zginął, ale wraz z nim zginęło także wiele znajomych miejsc, bo wszystko zarosło, nowe domy zmieniły wygląd ulic i nawet plaże wyglądały inaczej. Zupełnie inaczej niż w Sopocie.
Jechaliśmy z moją Żoną wzdłuż półwyspu, aż na sam „koniec Polski”, gdzie wokół cypla wody otwartego Bałtyku wlewają się do Zatoki. Mimo mojego „południowego” pochodzenia morze zawsze miało dla mnie ogromnie dużo czaru, który wzmagał się, gdy czułem zapach nasączonego smołą drewna. Ten zapach kojarzył mi się z portem, zacumowanymi statkami, dalekimi rejsami i czarem wyrwania się w daleki świat! W takich momentach stawałem się jednym z bohaterów mojej ukochanej książki Stevensona „Wyspa skarbów”. Byłem więc Billym Bonesem albo Długim Johnem Silverem czy Israelem Handsem, walczyłem na noże na skwarnych Wyspach Żółwich, piłem rum i w ogóle byłem piratem szukającym skarbów.
Jakby na moje specjalne zamówienie właśnie na Helu zdarzyło mi się usłyszeć zapomnianą historię, która w swoim czasie elektryzowała prawie cały świat. W czasie dobrego lunchu w restauracji – nomen omen – „Captain Morgan” rozmawialiśmy z jednym ze stałych bywalców, który opowiadał o gdyńskim porcie. Wśród wielu wspomnień przypomniał całkiem niedawną wizytę wycieczkowego statku MV „Aurora”, który wcześniej nazywał się „Stockholm” i był jednym z uczestników głośnego zatonięcia statku „Andrea Doria”. Statku wyładowanego dziełami sztuki. I oto dowiedziałem się, że zatonięcie „Andrea Dorii” miało miejsce właśnie po zderzeniu ze „Stockholmem”! A do tego wszystkiego ta słynna katastrofa miała miejsce dokładnie w czasie mojego pierwszego pobytu w Sopocie w 1956 roku, co ostatecznie nic nie znaczyło, ale miło zagrało w mojej wyobraźni.
Jeśli przyjąć, że miarą cywilizacyjnego rozwoju są ubikacje, to Hel z całą pewnością zmieściłby się w czołówce. Tam bowiem ubikacje są super i wydaje się, że stanowią ważną część miejscowej gospodarki. To jest znakomity biznes, panuje zdrowa konkurencja, reklamy i ogłoszenia są kuszące, ale jednocześnie łagodne, delikatne, a nawet wytworne.
„Zapraszamy na chwilkę relaksu! Nasze ubikacje lśnią czystością!”
Albo:
„Tu zrobisz tanio!”.
Albo:
„Posiedź z nami!”.
Idąc ulicą, czyta się je z przyjemnością i ogromnym poczuciem bezpieczeństwa. Zresztą żadna z tych reklam nie jest przesadzona. Ubikacje są czyściuteńkie, przytulne i nieustannie odświeżane.
Jakaż niebotyczna różnica pomiędzy nimi a tą nieszczęsną kloaką na jarmarku w Białej Podlaskiej w 1968 roku, o której pisałem przy okazji wspominania mojej pielgrzymki do Kodnia.
Ale co ja tu mówię o Białej sprzed pięćdziesięciu lat? Weźmy na przykład rzymską Bazylikę Santa Maria Maggiore! Jakkolwiek by było Bazylikę Większą! Tamtejsza ubikacja doprowadziła mnie swego czasu do łez! Wyrywam się z tłumu wiernych, bo muszę! Biegnę w panice do kruchty, pytam o ubikację – nikt nic nie wie! Wreszcie ktoś pokazuje – o tak – to tu – w dole. Zbiegam schodami prawie do katakumb, a tu jedna ubikacyjka i długa, koedukacyjna kolejka! A po wejściu? Otwór w posadzce!!! I to nie było przed wiekami, tylko raptem parę lat temu!
I jeszcze inny kwiatuszek. Studencki akademik w Leningradzie w 1970 r., gdzie zdarzyło mi się być na miesięcznej praktyce. O, tam stanąłem twarzą w twarz z czymś zupełnie nieznanym! Otwarte kabiny! Nie ma drzwi! Co? Jak? Dlaczego? Przecież fundamentem naszej kultury są zamknięte drzwi ubikacji!!! A jednak! A do tego – zamiast toaletowego papieru – na wbitym w ściankę gwoździu parę kartoników lub kawałków grubej gazety, która przy dotknięciu brudziła farbą drukarską.
Szło się wzdłuż tych otwartych kabin, dyskretnie odwracając wzrok od siedzących tam ludzi. Czasem coś się jednak widziało. Jedni wczytywali się w zawieszone skrawki gazet z takim skupieniem, jakby czytali najciekawszy romans, a nie fragment sprawozdania z partyjnego posiedzenia komitetu obwodowego, inni machali ręką – niby to z pozdrowieniem, a jeszcze inni mówili wesoło „Zdrawstwujtie! Kak dieła?”.
Jak higienicznie zakończyć posiedzenie kartonikiem? Albo ociekającą drukarską farbą gazetą? Oto jest pytanie na miarę rozwoju światowego mocarstwa!
I jeszcze coś smaczniejszego. Ciemna ubikacja! Bywają takie, szczególnie wtedy, gdy zepsuje się jakiś włącznik, stycznik czy coś innego, co powoduje, że światło włącza się dopiero po zamknięciu za sobą drzwi. Wchodzi się, a tu kompletna ciemnia, w której nie widać własnej ręki.
Miałem parę takich zwariowanych sytuacji w życiu i każda z nich doprowadzała mnie do klaustrofobicznej paniki! Jeszcze gdy – nie daj Boże – tych zamkniętych drzwi nie można otworzyć, bo w ciemności nie można wymacać zamka, albo ręce trzęsą się ze zdenerwowania, to po prostu wpadam w szaleństwo. W takich chwilach tracę zdolność racjonalnego rozumowania i zdarzyło mi się kiedyś wyłamać całe drzwi z futryną! Ile człowiek ma siły w momencie panicznego lęku, to wyobrażenie przechodzi. Kosztowało mnie to wtedy ładną sumkę i nie pomogły protesty! Drzwi trzeba było wymienić.
Dobrze się stało, że śpieszyliśmy do Warszawy, bo mama złamała rękę i była w szpitalu na badaniu i założeniu gipsu. Jak można złamać rękę, leżąc w łóżku?
Okazuje się, że można, i to dość łatwo. Wystarczy uderzać przedramieniem w poręcz łóżka. W nocy, podczas jakichś gwałtownych, niekontrolowanych ruchów rękami wystarczył moment i kość, a raczej kosteczka krrrak i koniec!
Zdążyliśmy przyjechać do szpitala.
– Gips? Po co gips? Czy nie wystarczy jakieś usztywnienie?
– Nie, nie wystarczy!
– A może jednak, przecież to jest chudzielinka, kosteczki jak zapałki! I na to wszystko ciężki gips?
– Proszę pana, czy ma pan medyczne wykształcenie?
– Nie, jestem emerytowanym kierowcą.
– Emerytowanym?
– No, tak...
– Proszę pana, czy ja panu mówię, jak prowadzić ciężarówkę? No właśnie!
Ile ja takich rozmów odbyłem w życiu??? Milion? Dwa Miliony? Zawsze dochodzi do tego pytania! Czy jest pan lekarzem?
Ale mama była spokojna. Co prawda nie mówiła, ale widać było, że godzi się z losem. I o dziwo – w parę dni po powrocie ze szpitala zauważyliśmy, że jest w trochę lepszej formie i chce coś powiedzieć. To nie było tak od razu, ale po dłuższej chwili, z ruchu ust zrozumieliśmy:
– Chcę umrzeć...
Tego dnia wracaliśmy z Domu Opieki naprawdę przygnębieni. Likwidowany dom był pusty i zimny. Coraz więcej rzeczy, mebli, ubrań i całego domowego sprzętu oddawaliśmy sąsiadom, znajomym, albo wręcz wyrzucaliśmy do kontenerów przeznaczonych na używaną odzież i dom coraz szerzej odsłaniał swoją starość.
Miejsca po zdjętych obrazach, zepsute zamki, futryny, zacieki na ścianach... Siedzieliśmy w kuchni, pijąc herbatę, żeby chociaż trochę poczuć się przytulniej, ale to nic nie pomagało.
Niemniej na razie trzeba było siedzieć na miejscu i zobaczyć, jak się sprawy rozwiną.
I w czasie tych dość smutnych i ponurych dni przyszło mi do głowy, czy nie wyskoczyć by na małą chwilę do Sopotu!
A Sopot miał dla mnie zawsze ogromnie dużo uroku! Zresztą dla kogo nie miał?
Dla kogo nie miał?! Ileż „historii jednej znajomości”? Ileż wspaniałych wakacyjnych wspomnień, przeżyć i zakochań?
„Złota plaża pośród drzew...”.
Mając to wszystko na uwadze, jakiś czas po naszych eskapadach na południe, tym razem wybraliśmy się na północ – nad Bałtyk! Pojechaliśmy do Sopotu piękną drogą przez Płońsk, Sierpc aż prawie do Torunia, a potem już wielką autostradą A1, po której prowadzić auto było czystą rozkoszą. Jeszcze raz przekonywałem się, że w którąkolwiek by stronę w Polsce pojechać, to wszędzie jest pięknie. Być może o każdym kraju można tak powiedzieć, ale mimo to zawsze będę powtarzał, że polskie krajobrazy mają coś miłego i domowego. I trzeba być Polakiem, żeby to czuć i tak to odbierać. Jednym słowem, Polska to piękny kraj! Tout court!
A teraz Sopot! Byłem tam kilka razy i z każdego pobytu wyniosłem mnóstwo wspaniałych wspomnień.
Pierwszy raz w lecie 1956. Naturalnie z rodzicami. Młody chłopak, który zaniósł nam dość ciężkie walizki z kolejowego dworca do naszego letniego mieszkania na Morskiej 7, wziął za to papierowe 2 złote. Bo dwa złote były wtedy w banknocie. Na ulicy stały wtedy gazowe latarnie, które wieczorami zapalał pracownik gazowni. Chodził z długą fajką i zapalał je jedna po drugiej. Włos mi się jeży, gdy to piszę! Czuję się jak jakiś dinozaur, który opowiada o epoce kamienia łupanego! Co najważniejsze jednak, to to, że akurat wtedy otwarto słynne lody „u Włocha”, a prócz tego cały czas tłumnie spacerowano po nieśmiertelnym deptaku Monte Cassino i wszędzie widać było piękne dziewczyny, które co prawda jeszcze mnie aż tak bardzo nie interesowały, ale z całą pewnością zauważałem ich istnienie. Może dlatego, że fascynowały mnie wtedy (zupełnie nie wiem dlaczego) szerokie spódnice z plastikowymi pasami i wszechobecne rybaczki. Miałem wrażenie, że cały czas widzę tylko te dwa ubiory. Moja mama też chodziła w takiej spódnicy.
Wszędzie słychać było piosenki Chóru Czejanda i „Kukurydzę”, którą cały czas grano na plaży. Kto śpiewał tę „Kukurydzę”, nie pamiętam, ale piosenka łatwo wchodziła w ucho i wszyscy ją nucili. Ojciec zabrał mnie dwa czy trzy razy na treningowe gry jakichś wielkich tenisistów, którzy akurat wtedy zjechali do Sopotu, ale to było bardziej przeżycie dla niego niż dla mnie. Co jednak było dużo ważniejsze i dobrze to pamiętam, to echa czerwcowych wydarzeń w Poznaniu. Otóż w tym samym domu gdzie my, mieszkała miła pani, która z dorastającym synem przyjechała tu na wakacje z Poznania, i była tak roztrzęsiona i znerwicowana, że cały czas musiała się uspokajać kawą i papierosami. W rozmowach z moją mamą opowiadała o dramacie Poznania, samowoli milicji, rozruchach i zabitych.
Siadała z papierosem i kawą, zakładała noga na nogę, poprawiała szeroką spódnicę i niesłychanie ekspresyjnie opowiadała. Co jakiś czas patrzyła w swoje odbicie w lustrze, żeby sprawdzić, jak wygląda, trochę dziwnie wydymała wargi i mówiła dalej.
– Ależ proszę pani! Jak oni mogli??? Jak mogli? Do czego to podobne? Strzelać do ludzi, proszę pani? Jak do zwierząt? Co to będzie?
Zaciągała się głęboko, wypuszczała do góry dym i znowu spoglądała w lustro. Pamiętam – miała na imię Lidia i muszę powiedzieć, że trochę mi się podobała. Nie żeby to czy tamto – ostatecznie miałem tylko siedem lat, ale faktem jest, że było w niej coś, co zwracało męską uwagę. Gdy chodziliśmy razem na plażę albo na molo, wielu spotykanych mężczyzn mówiło:
– Dzień dobry pani Lidko!
– Cześć Lidka!
– Kłaniam, kłaniam pani Lidio!
Widać było, że jest lubiana i przede wszystkim dawała się lubić.
Jej opowiadania o Poznaniu dawały dużo do myślenia. Nawet dla takiego smarkacza jak ja. Czuło się idące zmiany, chociaż mój ojciec był bardzo sceptyczny. Co innego pani Lidia.
– Och, żeby tylko przyjęli z powrotem Gomułkę! Tylko on może coś zrobić! – entuzjazmowała się.
A z Gomułką było już wtedy dużo lepiej, bo podobno został zrehabilitowany i czekał na przyjęcie do partii. Akurat to pamiętam z rozmów z ojcem, któremu nieustannie zadawałem jakieś pytania. Podziwiam jego cierpliwość dla mnie, która, jak myślę, brała się z tego, że był ode mnie starszy o czterdzieści lat i miał więcej pobłażliwości, niż gdyby był bardzo młodym ojcem.
Woda w zatoce pełna była kolorowych, cudownych meduz, które wyciągane z wody, traciły swój wspaniały wygląd, a wrzucane z powrotem natychmiast go odzyskiwały. Pamiętam też, jak w czasie kąpieli jednej pani urwało się w kostiumie ramiączko od stanika. Bez skrępowania stała z obnażonym biustem, naprawiając, co było do naprawienia, i korzystając przy tym z pomocy jakiegoś przygodnego pana, który bardzo gorliwie w tym uczestniczył. Dziwna rzecz, że nikt nie robił z tego sensacji i prawdę mówiąc, plażowicze zachowywali dużą delikatność. Co innego ja. Gapiłem się jak urzeczony, bo nagość była dla mnie kompletną nowością! Inna rzecz, że o ile pamiętam, kobieta miała bardzo ładny biust. To były wspaniałe dwa miesiące. Pojechaliśmy też statkiem spacerowym „Mazowsze” na Hel, do Jastarni, i nie wiem już gdzie jeszcze, ale w sumie „to były piękne dni!”
Do Sopotu przyjeżdżałem jeszcze w 1966 i 1976. Co dziesięć lat. I każdy przyjazd niósł nowe wrażenia i jakby oddzielał jeden etap od drugiego. Ten pierwszy, w ‘56, pokazywał mi inny świat – jakżeż różny od tego prowincjonalnego, sielsko-anielskiego zamkniętego w dość ciasnych ramach małego miasteczka.
Ciekawa rzecz, że nasz przyjazd do Sopotu – chociaż o całą epokę oddalony od poprzednich – był do nich niesłychanie podobny. Nigdy nie odczułem czegoś takiego tak wyraźnie. Tak jakbym stamtąd nie wyjeżdżał. Teraz – w 2017 roku – szedłem dokładnie tymi samymi ulicami, widziałem te same domy, balkony, sklepy, a nawet drzewa. Poznawałem wejścia na plaże, oczywiście molo, stare, drewniane wille tonące w ogrodach, deptak Monte Cassino, Grand Hotel i wreszcie lodziarnię „U Włocha”. Doprawdy nie wiem, dlaczego akurat tu – w Sopocie – odczułem to tak wyraźnie. Chyba jednak dlatego, że każdy pobyt był naładowany emocjami, przeżyciami i wrażeniami, które ryły w sercu i głowie trwały obraz. Nie do usunięcia.
Ludzie też byli podobni. Nie było już co prawda szerokich spódnic i kocich okularów słonecznych, a na plaży w miejsce jednoczęściowych kostiumów królowało bikini, ale na Monte Cassino ciągle spacerowały piękne dziewczyny, lody smakowały wybornie, a Grand Hotel górował nad wybrzeżem.
Widziałem ten sam Orbis, pod którym w 1966 stałem całą noc w kolejce po bilety na samolot z Gdańska via Warszawa do Rzeszowa. Inna rzecz, że nie była to znowu wtedy taka wielka ofiara, bo byłem po tańcach w Non-Stopie, piłem piwo i czekałem w wesołym gronie. W osławionym Non-Stopie grały „Czerwone Gitary”. To był ich pierwszy sezon w tym klubie i młodzieży było mnóstwo.
W Polsce czcimy wiele Matek Boskich. Taka to już nasza tradycja i taki katolicyzm. Tacy jesteśmy. Częstochowska, Ostrobramska, Fatimska, Kozielska, Jazłowiecka... Kto by je zliczył?! Jeśli chodzi o mnie, to od tego pamiętnego świtu nad Bugiem moją Matką Boską została właśnie ta – Kodeńska.
Kodeń nad Bugiem dotyka nieomal granicy państwa. Wtedy, w 1968, za rzeką rozciągał się Związek Radziecki. „Kumunizm i bezbożny ateizm”, jak mówił Władysław Gomułka. Teraz jest tam Białoruś, czy raczej jak pisał Konwicki, Dobroruś – kraj dobrych ludzi...
PKS z Białej wlókł się jak ślimak, robił długie przystanki, a raz nawet złapał gumę i to naprawianie zabrało przeszło godzinę. Na miejsce dojechaliśmy dopiero pod wieczór. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy Kodeń to była wieś z kościołem. To wszystko. Żadnego hotelu czy schroniska. Kierowca autobusu poradził mi pójść do sołtysa, więc poszedłem. Sołtys mieszkał w zwykłej chałupie, gdzie za ścianą słychać było przeżuwającą krowę, a mieszkanie składało się z kuchni i izby sypialnej. Powiedziałem mu, że przyjechałem zobaczyć obraz.
– Obraz jest, a jakże, ale gdzie ty teraz po nocy znajdziesz mieszkanie?
Musiałem zrobić trochę głupio-bezradną minę, bo chwilę się zastanowił i powiedział:
– Przenocuj u mnie.
No więc zostałem, bo w rzeczywistości nie miałem wyboru. Zastanawiałem się tylko, gdzie będę spać, bo oprócz stołu, paru zydli i wielkiego pieca nie widziałem żadnego łóżka.
– To gdzie się mogę położyć? – spytałem grzecznie.
– A właź na piec. Babka się posunie. A tam przy drzwiach wisi kożuch, to go weź, żebyś nie zmarzł.
Babka ma się posunąć? Jaka babka? Nic jednak nie powiedziałem. Nie rozbierałem się. Zdjąłem tylko buty i sięgnąłem po kożuch, ale prawie od razu dałem sobie spokój. Kożuszysko było przesiąknięte zapachem obory i kurzego łajna tak głęboko i intensywnie, że aż mnie zatkało. Na piecu spała babka, to znaczy staruszka zakutana w jakieś chusty i przykryta pierzyną. Zajmowała prawie cały piec, ale popchnąłem ją trochę i przycupnąłem na wolnym skrawku. Babka zamruczała coś, chrapnęła i to w zasadzie wyczerpało nasze wzajemne kontakty. Dobrze, że nie wziąłem tego śmierdzącego kożucha, bo na piecu był cieplarniany mikroklimat. Wary uderzyły we mnie z taką siłą, że przez moment zlękłem się, czy krew nie tryśnie mi oczami! Zdaje mi się, że tak właśnie czują się kobiety w czasie menopauzy, ale ostatecznie co ja wiem?! W każdym razie płonąłem! Leżałem na bardzo ciepłej, żeby nie powiedzieć gorącej powierzchni pieca, babka grzała mnie z jednej strony, a niskość powały sprawiała wrażenie, że siedzę w piekarniku! Pomimo to zasnąłem. Zbudziłem się o czarnym świcie. Mogła być trzecia, może trochę wcześniej, ale zdecydowałem, że muszę wyjść. Mroźne powietrze ocuciło mnie tak skutecznie, że wspomnienie upalnej nocy ze staruszką przy boku odpłynęło jak senna mara.
Kościół był naturalnie jeszcze zamknięty, więc poszedłem nad Bug. To był wspaniały czas. Parę godzin fantastycznej ciszy i spokoju. Właśnie tego szukałem. Jeszcze przed wyjazdem myślałem o Tyńcu, Częstochowie czy Kalwarii Zebrzydowskiej, ale potem „Błogosławiona wina” zaszła mi tak głęboko w serce, że zdecydowałem o Kodniu. Tak jak ogromna większość Polaków byłem przecież wychowany po katolicku. Mogę nawet powiedzieć, że mój rodzinny dom był ultrakatolicki! Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś może być niewierzący. Nie zapomnę, gdy jako czternastoletni chłopak usłyszałem, że jeden z moich kolegów jest ateistą, po prostu zaniemówiłem! To był dla mnie szok, który pamiętam do dziś.
Wrócę do tego, ale na razie chcę powiedzieć, że przełom 1967 i 68 roku był dla mnie dość dziwny i stąd wzięła się myśl, żeby oderwać się od wszystkiego i spędzić parę dni w „oderwaniu od świata”. Jak się potem okazało, nie byłem jedyny. Mój dobry przyjaciel ze studiów zamknął się w jakimś klasztorze na pół roku. Wziął urlop dziekański i zniknął. W rzeczywistości sprawa była i jest banalnie prosta. Po prostu zdarza się, że przychodzi moment, kiedy ma się dość picia, wariactwa, nocnego życia, spania do wieczora, przypadkowych znajomości, totalnego bałaganu i chce się odpocząć. Chce się poukładać, wyczyścić, odetchnąć, odpokutować i jak to się czasem mówi, „odrodzić na nowo!”. Kodeń miał być dla mnie taką właśnie ekspiacją. I ten lodowaty, marcowy świt nad Bugiem stał się nią dla mnie!
Nie było mi zimno, nie czułem żadnego zmęczenia, moje myśli toczyły się spokojnie, równo i niesłychanie klarownie. Patrzyłem na ciemną wodę i szarzejące niebo. Zimny wiatr chłodził mnie w jakiś dziwny, niezwykle odświeżający sposób. Miałem wrażenie, że Matka Boska Kodeńska gładzi mnie delikatnie i oczyszcza z niepokojów.
W Polsce czcimy wiele Matek Boskich. Taka to już nasza tradycja i taki katolicyzm. Tacy jesteśmy. Częstochowska, Ostrobramska, Fatimska, Kozielska, Jazłowiecka... Kto by je zliczył?! Jeśli chodzi o mnie, to od tego pamiętnego świtu nad Bugiem moją Matką Boską została właśnie ta – Kodeńska.
A potem spędziłem długi, spokojny czas przed obrazem, a po wyjściu z kościoła zostałem zatrzymany przez uzbrojony patrol Wojsk Ochrony Pogranicza. Przewieziono mnie na placówkę WOP-u i poddano dość szczegółowej rewizji. Kto, co, dlaczego tutaj, skąd jadę, jaki jest mój „prawdziwy” cel pobytu w strefie przygranicznej itd. Pytania, pytania i wreszcie długi protokół i długie godziny oczekiwania na jakiś telefon czy telegram – tego akurat nie wiedziałem, bo pozwalano mi tylko i wyłącznie odpowiadać na pytania. W każdym razie po kilku godzinach zostałem wypuszczony z poleceniem niezbliżania się do rzeki, bo rzeka stanowi obszar graniczny.
Wróciłem jeszcze na chwilę do Kodnia, wszedłem na parę chwil do kościoła, żeby popatrzeć na moją Matkę Kodeńską, i poszedłem na przystanek PKS. Spokojnie poczekałem na autobus i wsiadłem w pierwszy, który nadjechał.
– Dokąd pan jedzie? – spytałem kierowcy.
– Na Radzyń!
Pojechałem więc do Radzynia, a stamtąd do Dęblina i Warszawy. To była dokładnie ta droga, którą jechaliśmy teraz z Lublina do Warszawy. W parę tygodni po tym zdarzeniu dostałem list od mojego ojca, który informował mnie, że milicja wypytywała go o mnie. Chodziło o wyjaśnienie faktu, czy przypadkiem nie jestem szpiegiem.
– Powiedziałem im, że nie jesteś – napisał w zakończeniu listu mój ojciec.
Zgodnie z zapowiedzią, wrócę jeszcze na chwilę do mojego ultrakatolickiego wychowania i szoku, jakiego doznałem, w chwili gdy jeden z moich kolegów powiedział mi, że jest niewierzący. Ten kolega był ode mnie parę lat starszy i w gruncie rzeczy nie mógł się spodziewać mojej reakcji. Jego stwierdzenie padło w potocznej rozmowie – chyba nawet nie na tematy religijne. Mniejsza z tym. W każdym razie siedziało to we mnie. Przede wszystkim nurtowało mnie pytanie, jak to się w ogóle może dziać, że ktoś nie wierzy w Boga. A mieliśmy podówczas bardzo dobrego katechetę, czy może raczej kapelana szkoły. Miał na imię Robert. Oczywiście mówiliśmy do niego „proszę ojca”. Franciszkanin. Znał dość dobrze historię Kościoła i jego lekcje bywały interesujące. Na którejś z nich – a było to w 1966 roku – w jakimś szerszym kontekście powiedział, że nestorem polskich ateistów jest Tadeusz Kotarbiński. Ten rok pamiętam tak dobrze, dlatego że Kotarbiński, o którym jeszcze wtedy nie wiedziałem kompletnie nic, kończył dokładnie 80 lat. Oczywiście tego też nie wiedziałem, ale zaraz po lekcji poszedłem do ojca Roberta na rozmowę i powoli, powoli zacząłem zbierać informacje. Jednocześnie owładnęła mną przemożna myśl, żeby porozmawiać z Kotarbińskim i zapytać go, dlaczego nie wierzy!
Po jakimś czasie znalazłem w książce telefonicznej adres profesora i poszedłem. Mieszkał na Karowej, trochę poniżej hotelu Bristol. Piękna, przedwojenna kamienica z przestronną klatką schodową. Profesor mieszkał bodaj na pierwszym piętrze. Tuż pod nim – na parterze – zauważyłem na drzwiach tabliczkę „Jan Marcin Szancer”. No, tego to znałem. Lubiłem jego delikatne rysunki, znałem je z wielu książek i bajek dla dzieci. Podszedłem do drzwi profesora i zadzwoniłem. Otworzyła mi służąca i zaraz potem wyszedł profesor. Miałem wtedy siedemnaście lat, ale ku mojemu przeogromnemu zadowoleniu stary profesor potraktował mnie jak równego sobie partnera i powiedział:
– Rozumiem, że chodzi panu o filozoficzną rozmowę, czy tak?
– Właśnie tak – odpowiedziałem – gdyby pan profesor zechciał poświęcić mi parę chwil, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
I mówiąc to, nie byłem daleki od prawdy. Moja ciekawość była tak paląca, że po prostu nie mogłem sobie wyobrazić, że mogę jej nie zaspokoić!
– W takim razie zapraszam w środę.
Byłem w siódmym niebie! Nic jeszcze wtedy nikomu nie powiedziałem, a w środę, cały podniecony, wybrałem się na Karową.
I ta pierwsza wizyta u profesora Tadeusza Kotarbińskiego rozpoczęła serię naszych spotkań. Raz przychodziłem do niego do domu, innym razem do Pałacu Staszica, gdzie miał swój gabinet, a jeszcze innym razem rozmawialiśmy na ławce w parku. Wszystko to działo się na przestrzeni około dwóch miesięcy i do dziś zachodzę w głowę, jak to się stało, że stary profesor nie znudził się moimi pytaniami i dociekaniami. W każdym razie to były dla mnie przeciekawe spotkania, w czasie których nauczyłem się wielu ważnych rzeczy. Na wiele spraw spojrzałem inaczej. To były wspaniałe lekcje, których nigdy nie zapomnę!
Profesor już dawno nie żyje. Kolega, który powiedział mi o swoim braku wiary także. Spoczywa gdzieś na dnie Morza Północnego, w którym utonął przy okazji awarii statku rybołówczego. Był oficerem PŻM. Sprawy dawne, ale w mojej pamięci ciągle żywe i świeże, tak jakby się wydarzyły przed paroma dniami.
Naprawdę żałowałem, że w Lublinie nie mogliśmy zrobić dłuższej przerwy. I nie dlatego, żebym jakoś specjalnie chciał kontemplować mury koszar mojej dawnej jednostki.
Mury jak mury – wyglądały mniej więcej tak samo jak przed półwiekiem, ale podobnie jak miejsca w moim rodzinnym miasteczku, też nie wycisnęły łez „z ócz moich”. Chciałem po prostu zostać troszeczkę dłużej i pooglądać przepiękne miasto, pójść na dobry obiad i może spędzić cały dzień, ale cóż – gonił nas czas.
Według GPS drogę do Warszawy można niby było zrobić w niecałe trzy godziny, ale od czasu gdy ta globalna nawigacja wpędziła mnie kiedyś do jeziora, bardziej ufałem własnemu nosowi i czułem, że może nam zejść dłużej.
Ruszyliśmy, nie zwlekając.
W Moszczance skręciliśmy na Dęblin, żeby potem kierować się na Otwock, Falenicę i tak dalej, aż do Anina.
Ta droga przez Dęblin znowu przypomniała mi dawne czasy, a konkretnie ten sam pamiętny rok 1968 – rok pełny wydarzeń, dramatów i zmian. Inwazja w Czechosłowacji, tragedia polskiego Marca, zabójstwa Martina Luthera Kinga, Roberta Kennedy’ego, wietnamska wojna i w ogóle powszechna kontestacja.
To był rok paryskiego maja, krwawych starć w Ameryce, hipisów, wolnej miłości, minispódniczek i długich włosów. To był prawdziwie czas zmian.
W tym kontekście historia, którą opowiem, była prawie niczym, ale z drugiej strony, wszystko ma swoją skalę i perspektywę.
To było pod koniec marca 1968, a dokładnie po mojej pierwszej sesji egzaminacyjnej. Koniec pierwszego semestru! Wtedy to, mając przed sobą prawie dwa tygodnie przerwy międzysemestralnej, postanowiłem pojechać na „pielgrzymkę” do Kodnia. Czułem, że powinienem. Ująłem to słowo w cudzysłów, bo w gruncie rzeczy nie chodziło o to, co się zwykle pod tym słowem rozumie.
Byłem wtedy pod wrażeniem pięknej książki Zofii Kossak-Szczuckiej pod tytułem „Beatum Scelus”, czyli „Błogosławiona wina”, o porwaniu obrazu Matki Boskiej Gregoriańskiej przez Mikołaja Sapiehę.
Sapieha ukradł obraz z papieskiej kaplicy, przemierzył w szaleńczym tempie pół Europy i dowiózł go do swoich włości na Podlasiu. Obraz słynął cudami i w rzeczy samej zbliżył do wiary wielu ludzi. Sprawa działa się w siedemnastym wieku i rozpętała podówczas ogromną burzę, w wyniku której senator Rzeczpospolitej Mikołaj Sapieha został ekskomunikowany!
Opis tej ekskomuniki zrobił na mnie ogromne wrażenie. Zresztą robi do dziś.
Kossak-Szczucka pisze tak:
„Z rozkazu kurii rzymskiej obwołano tedy po wszystkich metropoliach, arcybiskupstwach, kapitułach, dziekaniach i najdrobniejszych nawet parafiach wioskowych, że książę litewski Mikołaj Sapieha, przezwiska Pius, herbu Pogoń, Kolumna, Lelija i Lis, comes na Kodniu, wojewoda brzeski etc., jest obłożony klątwą wieczystą i przez Kościół za umarłego uznany. Że wzbronione jest mu Imię Boga, Sakramenty Święte, wstęp do kościoła i obcowanie z wiernymi, a po śmierci w poświęconej ziemi odpoczynek. Nieużyteczne modlitwy niczyje, niedostępna łaska Boża. Że wyłączony jest po wieki ze społeczności chrześcijańskiej – zaś żona jego ma być rozumiana jako wdowa, dzieci jako sieroty, a dom jako pusty!”.
To było coś, co się w tamtejszych czasach w głowach ludziom nie mieściło.
A jednak Sapieha przetrwał i na koniec wszystko było dobrze. W każdym razie obraz Matki Boskiej wisi do dziś w sanktuarium w Kodniu nad Bugiem i oczywiście wisiał wtedy w 1968, kiedy to pod koniec marca wybrałem się, żeby go zobaczyć.
Droga przez Dęblin przypomniała mi moją drogę powrotną z Kodnia. Jechałem wtedy przez Radzyń Podlaski, Kock i właśnie Dęblin.
W tamtą stronę było jednak inaczej, bo postanowiłem jechać pociągiem z Dworca Wileńskiego. Tak, wiem, że teraz to jest wspaniały dworzec, ale wtedy – przed pięćdziesięcioma laty – należał do najbiedniejszych. Pociągi, które odchodziły stąd w kierunku Hajnówki, Białej Podlaskiej i Terespola, składane były z obskurnych wagonów z wąskimi oknami i twardymi, drewnianymi ławkami. Brudne i zaniedbane. To było coś takiego jak Przemyśl czy Zagórz, o których moja mama mówiła „Azja”!
– Wiesz – mówiła – na przemyskim dworcu czuje się Azję!
W osobowym pociągu trasy Warszawa-Hajnówka definitywnie można było mieć takie samo wrażenie.
Wyjeżdżałem pod koniec marca. Ponure przedwiośnie, brudny śnieg, przenikliwie zimny wiatr i szum gołych gałęzi drzew sprawiał, że wszystko wyglądało jeszcze gorzej, jeszcze smutniej i beznadziejniej. Jakby tego nie było dosyć, wyjeżdżałem z monstrualnym kacem spotęgowanym paleniem amerykańskich papierosów „Pall Mall”, które dostałem na ciuchach na Skaryszewskiej na Pradze, w ramach rozliczenia za sprzedaną kurtkę. Kiedyś, jak będzie okazja, wrócę do tego pożal się Boże handlowania na Skaryszewskiej, chociaż w istocie rzeczy nie ma co o tym mówić, bo po prostu jak mi brakowało pieniędzy, to wynosiłem na bazar coś z ubrania. W ulicznych bramach w okolicy Skaryszewskiej zawsze było wielu, którzy kupowali i sprzedawali.
Potem – w miarę wzbogacania się społeczeństwa – handle ustały, ale wtedy jeszcze miały się znakomicie. Za dość dobrą, amerykańską kurtkę dostałem osiemdziesiąt złotych i paczkę fajek, co nie było tak źle, ale nie było i dobrze, więc zaraz po transakcji poszliśmy z moim przyjacielem Antkiem na późne śniadanie i zeszło nam do wieczora.
Wyjeżdżałem na drugi dzień.
Z Wileńskiego pociąg jechał przez Łosice do Białej Podlaskiej. Trząsł przepotwornie. Wagony tłukły się na boki, twarde ławki torturowały plecy i w ogóle chciało się wyć, bo tłok był nieopisany i zapachy dalekie od – dajmy na to – francuskich perfum. Straszna beznadzieja związana z powódczanym pragnieniem i niewygodą podróży sprawiały, że dosłownie modliłem się o jakąś stację, na której mógłbym wysiąść, napić się czegoś, zrobić siusiu i po prostu odpocząć. Oczywiście przysięgałem sobie solennie nigdy więcej nie pić! Nigdy! Ani kropli!
Na całe szczęście dotarliśmy do Łosic i to się naprawdę bardzo dobrze składało, bo w Łosicach miałem dobrego kolegę ze szkoły.
Te odwiedziny spotęgowały mojego kaca tak dramatycznie, że zląkłem się jakiejś spirali śmierci, więc po pożegnaniach i odwiezieniu mnie motorem na przystanek PKS wypiliśmy w sklepie tuż obok po dwa piwa marki „Piwo”. I to był koniec. Przespałem cały odcinek do Białej Podlaskiej. W Białej był jarmark. Czekając na autobus do Kodnia, włóczyłem się trochę tu i ówdzie, jednocześnie gwałtownie szukając ubikacji, która zaczynała być paląco potrzebna.
Byłem w wielu publicznych ubikacjach na świecie, ale to, co zobaczyłem wtedy na targowym placu w Białej, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Do dziś nie wiem, kto i jak mógł z niej korzystać. Nazwać ją kloaką byłoby dla niej pochlebstwem!
Na całe szczęście udało mi się uzyskać zgodę fryzjera, który po strzyżeniu-goleniu i położeniu na twarzy zmoczonego gorącą wodą ręcznika, pozwolił mi skorzystać z jego prywatnej ubikacji. Odetchnąłem. Odświeżony i z trochę lepszym nastawieniem ruszyłem do Kodnia.
Chciałbym to jeszcze raz powtórzyć: to był 1968 rok i będąc pod wrażeniem różnych wydarzeń, odczuwałem potrzebę tej „pielgrzymko-wycieczki”.
Nie umiem tego inaczej wyrazić. Po prostu chciałem się oderwać od codzienności i przeżyć coś głębszego.
Innymi słowy, miałem przekonanie, że Kodeń może mi w tym pomóc