Jola... Jola...Jola... Jękliwe, proszące wołanie niosło się dalekim echem przez korytarze, pokoje i w ogóle po całym terenie Domu Opieki „Jodła”. Dom był zdumiewająco akustyczny. Wołanie dochodziło z pokoju 31, gdzie na jednym z dwóch łóżek leżała kobieta po udarze. Jola... Jola... powtarzało się w równych odstępach czasu. Ale Joli nie było i nikt nie wiedział kiedy i czy w ogóle przyjdzie.
Dom był prawie nowy i w rzeczy samej bardzo wygodnie i nowocześnie urządzony. Na środku dość rozległego ogrodu rosła wielka jodła, która bez żadnych wątpliwości była patronką nazwy Domu.
Starzy ludzie. Głównie kobiety. Wiele z nich po udarach. Niedokrwiennych, krwotocznych i jakichś innych, których same nazwy wywołują dreszcze. Udary pozostawiające zwichnięte umysły, czasem paraliże, szeroko otwarte, patrzące w pustkę oczy, nieustanne drżenie rąk, nóg...
Chore leżały z otwartymi, bezzębnymi buziami z dziwnie zadartymi głowami, które jeszcze bardziej upodabniały je do trupów. Niektóre z podłączonymi kroplówkami, cewnikami, nie reagujące na delikatne słowa tych, które chciały je karmić. Gdzie tam im było do jedzenia?
A poza tym a może przede wszystkim wszechobecne pieluchy czy jak prawie wszyscy mówili pampersy.
Taki był wymóg Domu. Nawet ci, którzy mogli sobie jakoś poradzić sami obowiązani byli nosić pampersy. A to nie było łatwe. Dla wielu, które przed katastrofą udaru prowadziły w miarę normalną egzystencję załatwianie się w łóżku do pampersów było czymś niezrozumiałym i prawie okrutnym, więc buntowały się resztkami swoich sił. Zrywały je, darły i wygrzebywały spod siebie kał, którym smarowały łóżko, pościel i ścianę. Leżały potem półnagie, brudne, śmierdzące i z niewypowiedzianym wyrzutem patrzyły na salowe i pielęgniarki. Czasem, gdy udar nie związał im mowy i mogły mówić protestowały, krzyczały, a nawet biły na oślep słabymi, umazanymi kupą rękami.
Ale ich bunty były ignorowane. Były myte, smarowane kremem i ku ich przerażeniu zakładano im znowu świeże pampersy. Na koniec „buntowniczkę” ubierano w pajacyki zapinane z tyłu. I wtedy już trudno jej było wyrwać tę znienawidzoną pieluchę.
Te bunty, dramaty i protesty cichły z biegiem czasu.
Rutyna życia w Domu miała w sobie coś wojskowego. Jeden z pensjonariuszy nazywał ją „terrorem”. Posiłki, mycie, pampersy, rehabiltacja - wszystko to było o ściśle określonych porach. Prawdę mówiąc trudno sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. W takich środowiskach nie ma innego wyjścia.
Na drugim piętrze była biblioteka. Nigdy nie widziałem żeby ktoś z niej korzystał, ale ostatecznie byłem tylko gościem. Szedłem tam w czasie obiadu, podczas którego wizyty w pokojach były zawieszone.
Biblioteczka była o dziwo - doskonale zaopatrzona i z przyjemnością przeglądałem książki, do których przez wiele lat nie wracałem. Teraz była okazja. Półgodzinna przerwa obiadowa była więc dla mnie chwilą oderwania się od rzeczywistości. Bo rzeczywistość Domu, pomimo czystości i nowoczesności była - co tu dużo mówić - przygnębiająca. Młody fizjoterapeuta, którego spotykałem na korytarzach i w sali rehabilitacyjnej powiedział mi kiedyś, że już prawie nie wytrzymuje psychicznie.
A przecież - mówił - to jest mój zawód i moja praca, ale są chwile, że nie mogę... wie pan - nie mogę.
Opowiadałem mu więc o truckach, o pracy zawodowego kierowcy, o Kanadzie i w ogóle o życiu na drodze - i widziałem jak bardzo tego potrzebuje - tego oderwania się od starczych, niewładnych nóg, rąk, chodzików, drobnego dreptania i tęsknego wołania Jola...Jola...
W czasie naszych krótkich rozmów - ostatecznie był w pracy - prosił mnie:
-Niech mi pan jeszcze opowie coś o tych ciężarówkach!
No więc opowiadałem, ale były dni, kiedy go nie było i wtedy szedłem do biblioteki. Przeglądałem książki, które pewnie ktoś, kiedyś przyniósł w darze. Niektóre zupełnie nowe, inne „wyczytane”, z pozawijanymi rogami. Wielu klasyków, sporo wspomnień, zwłaszcza wojennych, biografie. Brałem raz jedną, raz drugą, trochę tak ja się robi w bufecie gdy chce się skosztować wszystkich potraw.
I w czasie przeglądania jednej z nich natknąłem się dość nieoczekiwanie na kartę pocztową. Pisaną ręcznie, ze znaczkiem. Ktoś kiedyś użył jej pewnie jako zakładki - żeby zaznaczyć miejsce. Wziąłem ją do ręki, ale z pewnym odcieniem wahania - jakbym naruszał czyjąś prywatność.
Była pisana atramentem, który w paru miejscach wytarł się nieco. Data pozostała jednak nienaruszona.
26 stycznia 1946! To była imieninowa karta. Adres na Mokotowie. Ulica Wejnerta. Oglądałem ją prawie z nabożeństwem. Tyle lat!
Ale karta to nie list, więc treść nie jest tajemnicą. Oto ona:
„Kochany! Twoje Imieniny już za parę dni - przyjmij najlepsze życzenia! Nie wiem kiedy ta kartka dotrze, ale zapewniam Cię o mojej do Ciebie miłości. Dostaliśmy się do Neu
Limburg (?) jadąc /tu tekst rozmazany/ ... ale to co nam dają jest za duże - osiem koni, świnie, gospodarka sielna, wkoło żywego ducha - mówią, że Niemcy jeszcze tu są - tak że nie spodziewam się pomocy od nikogo a zwłaszcza od Gonty (?). Pilnuj domu bo kto wie czy się tu utrzymamy - może wrócę - ale /tu znowu tekst nieczytelny/... z powstania uratowało. Nie wiem kochany, nie wiem jak to wytrzymam, ale muszę - tak jak w obozie - pamiętasz - całuję Cię z miłością - Twoja i zawsze Twoja”
Tyle udało mi się odczytać, ale pismo było drobne i jak powiedziałem - w paru miejscach zamazane więc treść wydała się dziwna i prawie niezrozumiała - chociaż - chociaż może nie tak bardzo. Ostatecznie cóż dziwnego? Ktoś wyjechał ze zruinowanej Warszawy i szukał nowego miejsca. Tak zwane Ziemie Odzyskane stały wówczas otwarte jak wielki zasobny dom. Przyjeżdżajcie i bierzcie! Bierzcie i gospodarujcie! I wielu jechało. Jechało w nadziei na coś lepszego...
Trzymałem kartę w ręce i aż się skręcałem żeby ją wziąć. Zaraz też owładnęła mnie natrętna myśl, żeby dojść do źródła, odnaleźć kogoś kto mógłby mi powiedzieć coś więcej o tych ludziach, ich życiu i jak to z tą kartą było i jak trafiła tu - do Domu „Jodła”. Jakoś się jednak przemogłem. Kartę zostawiłem, ale zapamiętałem książkę i stronę. Zapisałem adres na Wejnerta i wyszedłem. Przerwa obiadowa była skończona.
Te kobiety, które nie mogły gryźć i dostawały „miks” kończyły wcześniej, bo były karmione w pierwszej kolejności. Inne czekały cierpliwie na swoją kolej. Jeszcze inne, które mogły chodzić - już o wpół do dwunastej - człapały powolutku w kierunku jadalni. Obiad podawano tam po nakarmieniu tych, które były karmione w swoich pokojach. To wypadało dopiero około wpół do pierwszej, ale to nic - pensjonariusze czekali przy swoich stolikach. Byli cisi i cierpliwi. Ale nie zawsze i nie wszyscy. Jedna kobieta przychodziła pchając przed sobą krzesło. Używała je jako podpórki suwając hałaśliwie i wytrwale. Szuraniu krzesłem towarzyszył uparty, błagalny krzyk - Jola...Jola... Jola... Łoskot ciągniętego po posadzce mebla i uparcie powtarzane wołanie niosło się po całym domu i odbijało się echem bo jak wspomniałem budynek był dziwnie akustyczny.
Nikt jakoś specjalnie nie zwracał na to uwagi tylko jeden z mężczyzn siedzących przy osobnym stoliku sarkał krzywiąc się szkaradnie: Jola, Jola... cholera z tą Jolą...
Ale poza nim inni siedzieli cicho. Potem przychodził obiad. Zupa, drugie i kompot. Czasem kisiel, a czasem mus z jabłek czy galaretka. Jedzenie było dobre, ale niektórzy narzekali. Zorientowałem się później, że to należało do rytuału.
-Co to jest? Mięso? Jakiegoś psa chyba zakatrupili!
-Co ty też Helu opowiadasz - jakiego znowu psa?
-A czy ja wiem jakiego? Helu - ty się zawsze tak głupio pytasz!
Ale kręcąca się salowa słuchała i zaraz przychodziła z mediacją:
-Hej, dziewczynki - proszę jeść kochane - proszę jeść. Kotleciki, że paluszki lizać. Helciu żabciu - może jeszcze troszkę sałatki?
A „żabcia” kuliła się nad swoim talerzem, coś mruczała i jakby nie była specjalnie zadowolona. Zaraz też zaczynał się rozchodzić przykry zapach gazów. Helcia nie krępowała się. Robiła to głośno z dość niebezpiecznym bulgotem.
Pensjonariusze z obrzydzeniem odsuwali swoje talerze, zakrywali nosy i podnosili wysoko brwi. Inni nie czuli albo udawali, że nie czują. Miało to swoją dobrą stronę, bo rozmowy zaczynały się rozkręcać, ktoś się roześmiał, ale na krótko, ktoś rzucił jakiś dowcip. Mężczyźni siedzieli osobno.
Jednego z nich spotykałem zwykle przy wyjściu. Siedział na swoim chodziku-krzesełku i wygrzewał się do słońca.
-Ja tam proszę pana buchalterem byłem - zaczepiał mnie żeby chwilę pogadać. Buchalterem w przedsiębiorstwie. Ja wiem - proszę pana - jak bilansować i żeby wszystko grało. Wiem panie, wiem...
-A jak teraz - pytałem - dobrze tu panu? Trochę drogo - prawda?
-Ee tam, panie - ludzie chcieliby wszystko darmo - a przecież wiadomo, że taki dom musi na siebie zarobić. Jedzenie dowożą to i trzeba zapłacić, salowe, pielęgniarki, lekarz... A podatki to gdzie?
-A ile pan sobie lat liczy? - ciągnąłem żeby trochę przedłużyć rozmowę.
-91 proszę szanownego pana - 91! Ale jeszcze się trzymam - a co tam? Sanację pamiętam, w Powstaniu byłem, na Starówce...
-To był pan Powstańcem?
-Jeszcze jestem, jeszcze jestem. Pan wpadnie do mnie któregoś dnia. Zdjęcia panu pokażę. Pokój 17. Ale niech pan przyjdzie bo tu nie ma z kim pogadać... Przyjdzie pan?
W tym pytaniu czułem prośbę i obawę, że odmówię, ale słyszałem też głęboką samotność. Ukrywaną, ale bolącą.