-Niech pan przyjedzie i rozejrzy się sam - powiedziała mi przez telefon. Kto wie? Mamy w spisie paru Korewów, co prawda daty śmierci nie odpowiadają tym pańskim, ale trzeba też powiedzieć, że na paru daty są nieczytelne. Proszę przyjechać - może coś razem wymyślimy.
Nie bardzo rozumiałem co byśmy mogli razem „wymyślić”, ale pojechałem.
Pojechałem i nie żałowałem!
Kto nie był na Cmentarzu Powązkowskim powinien tam czym prędzej pojechać! Byłem tam co prawda kiedyś - bardzo dawno temu - przy okazji jakiegoś pogrzebu, ale żeby przyjechać ot tak pospacerować, pozatrzymywać się przy grobach, poczytać nazwiska, epitafia i daty to nie!
Jakoś dziwnie nigdy nie miałem na to czasu!
Wstydziłem się okropnie przed samym sobą, ale co robić - lwia część mojej rodziny pochodziła z Kresów - z Galicji więc w Królestwie nie miałem czego szukać... Niemniej „a wsio takij żal!”
Nie żałowałem!
Prawie natychmiast po przejściu cmentarnej bramy doznałem uczucie wejścia w innym świat. Mówiono mi kiedyś, że Powązki najpiękniejsze są późną jesienią, ale nie miałem żadnej skali porównawczej. Dla mnie maj był wspaniały!
Było cicho i dostojnie i idąc aleją czułem się jakbym szedł kościelną nawą. Nawet ptaki śpiewały tu jakby ciszej. Nie było żadnego powiewu. Pewnie wiatr bał się, że swoimi podmuchami zbudzi śpiących tu ludzi.
Malarze, artyści, politycy, wojskowi... ludzie znani i nieznani, jedne nazwiska znajome, inne dawne, z innych epok, dziś już nieistniejące!
Chodziłem po tym muzeum Przeszłości tak zafascynowany, że w pewnym momencie zapomniałem po co tu w ogóle przyjechałem.
Zeszło mi parę wspaniałych godzin. Odwiedziłem groby różnych Korewów i w miałem już wracać, gdy nagle na jednym z nich zobaczyłem bukiecik świeżych margerytek. Zupełnie świeżych.
Miałem wrażenie, że oglądam film - jakiś romantyczny dramat, w którym gram. Nie mogłem uwierzyć oczom. Stary grób z zatartym napisem i na omszałej płycie - bukiecik świeżych kwiatów! I to właśnie wtedy gdy już-już chciałem wracać!
Rozejrzałem się wokoło i wydało mi się, że w długiej alei cmentarnej, w przebijających przez gałęzie drzew promieniach popołudniowego słońca widzę w oddali niewyraźną, kobiecą postać!
To był tylko krótki moment, ale pamiętam go bardzo dokładnie. Długa, pusta aleja i oddalająca się postać kobiety. Nie wiem dlaczego, ale byłem wtedy przekonany, że to właśnie ta, odchodząca kobieta, zostawiła na starym grobie kwiatki. W pierwszym odruchu chciałem biec, zatrzymać ją, porozmawiać, dowiedzieć się czegoś, ale jakoś nie mogłem.
Nagle poczułem się zmęczony. Być może długim spacerem po cmentarzu, być może słońcem, a być może wszystkim co wydarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy.
Ale to było przyjemne zmęczenie. Byłem zmęczony i wyzuty z wszelkiej energii, ale jednocześnie pełen spokoju. Myślę, że od czasu do czasu każdy z nas ma takie chwile.
Tak jak po dobrym seksie. Miłe odprężenie, które sprawia, że człowiek trwałby w nim bez ruchu jak derwisz, który zamyka się na wszelkie zewnętrzne bodźce i po prostu trwa.
Stałem tuż koło grobu i patrzyłem za odchodzącą kobietą, a potem machinalnie usiadłem na małej ławeczce, która stała tuż obok i wolno, bardzo wolno odwróciłem wzrok.
Patrzyłem na grób, porośniętą mchem płytę i leżący na niej bukiecik świeżych margerytek.
Żadną miarą nie chcę tu być melodramatyczny i nie chcę tworzyć „nastroju”! Nic podobnego. Po prostu tak było.
To był powszedni dzień. Nie było ludzi i dobrze się z tym czułem. Moje myśli błąkały się leniwie wokół naszych bieżących spraw, różnych wydarzeń...
Wiele pytań w moim życiu - myślałem - znalazło już odpowiedzi. Czuję się szczęśliwym człowiekiem, ale z biegiem czasu natrafiam na coraz więcej ograniczeń.
Pewnie będzie ich coraz więcej. Na przykład od paru lat mam senny bezdech i w czasie spania muszę używać maszyny. Dawniej nie musiałem. Na przykład nie mogę biegać. Kolana skrzypią mi jak nienaoliwione łożyska. Dawniej mogłem. Mam duży brzuch i ciężko mi założyć skarpetki. Muszę je zakładać tak jak mój dziadzio - siadając, kładąc nogę na nogę i sapiąc, łapiąc powietrze jak karp zakładać je jakoś z boku. Dawniej nie miałem z tym najmniejszego problemu - skarpetki zakładałem „w biegu”. A przecież to nie wszystko!
Ograniczenia. Z całą pewnością - o ile będę żył - będzie ich coraz więcej.
Znowu przypomniałem sobie półotwarte drzwi pokojów w „Jodle”, które odkrywały widok starych, prawie zupełnie zniedołężniałych ludzi, którym salowe musiały zmieniać pieluchy, karmić, obcierać zaślinione buzie, poprawiać poduszki i podawać picie.
A przecież - myślałem dalej - dzieli mnie od nich raptem piętnaście, dwadzieścia lat! Tak niewiele! Może będę miał szczęście i niedołęstwo jakoś mnie ominie? Ale może nie...
Może będę miał super szczęście i będę sprawny do końca życia?! Ale może nie...
I jednocześnie zdawałem sobie wyraźnie sprawę, że w tych moich troskach i obawach nie jestem sam! Całe moje pokolenie bierze się za bary z czymś nowym, nieznanym, ale z całą pewnością nieuniknionym. Zaczyna walkę z bezwzględnym, często okrutnym przeciwnikiem, który zawsze wygrywa i na końcu tej walki zawsze, ale to zawsze zabija ! Tym przeciwnikiem jest Starość!
Ale nagle uświadomiłem sobie, że jest coś dalece gorszego. Coś od czego cierpnie skóra i jeżą się włosy na głowie. Przerażający upiór, który zabija wolno i nieubłaganie. Jak straszna obręcz, którą za czasów inkwizycji zaciskano na szyjach skazańców i z wyrafinowaniem dociskano jej śrubę. Tym upiorem jest Samotność!
Siedząc popołudniową porą na powązkowskim cmentarzu i patrząc na maleńki bukiecik margerytek położony przez nieznaną osobę na starym grobie uświadomiłem sobie, że samotność jest tym czego boję się najbardziej.
I pomyśleć, że wiele razy w ciągu mojego życia spotykałem ludzi samotnych i nic nie zrobiłem! A przecież to było tak jakby spotkanego, ciężko rannego człowieka zostawić bez pomocy żeby wykrwawił się na śmierć!
Jasne, że zaraz zacząłem się usprawiedliwiać, że przecież nie wiedziałem, że gdybym wiedział to może zrobiłbym to i tamto, ale nie wiedziałem! Nie wiedziałem!
...On był taki wesoły, beztroski, pełen pomysłów! Mieszkał sam? No to co? Pewnie tak chciał! Dzwonił w czasie świąt a ja mówiłem, że nie mogę się spotkać bo akurat siedzę z rodziną przy stole... A może on tam siedział sam i oddałby wiele lat życia za to żeby móc przyjechać i ogrzać się naszym rodzinnym ciepłem?!? A ja myślałem, że przecież ma kobietę to nie jest sam... A jak to było z tą kobietą? Czy rzeczywiście była? A może była tylko w rozmowach?...
A czy to był jedyny przypadek? Czy jedyny? Na pewno nie! Ileż było takich, o których już nawet nie pamiętam?
I okropne wyrzuty targnęły mną jak rozpalone do czerwoności haki!
Co się stało, że zacząłem o tym myśleć? Czy ta historia zniszczonego wojną i więzieniem człowieka, do którego kochająca kobieta pisała kartę i - najprawdopodobniej - nigdy do niego nie wróciła nie jest historią samotności?
Jakżeż to mówiła stara pani Żołyńska z ulicy Wejnerta?
„O nie, pan Korewa nie był żonaty! Na pewno nie! Sam mieszkał. Był sam aż do śmierci.”
Czy ten mały bukiecik złożony na grobie nie był jakimś symbolicznym zadośćuczynieniem ze strony tajemniczej, kochającej kobiety za to, że nie było jej wtedy gdy była potrzebna tak bardzo?
Starość, samotność, niedołęstwo - myślałem o tym nieraz, ale tam - przy starym grobie - wszystko to stanęło mi nagle niesłychanie wyraźnie przed oczami i uderzyło z ogromną siłą!
W każdym razie wyglądało na to, że moje poszukiwania są skończone. Mały bukiecik świeżych kwiatów był ostatnim akcentem mojej wędrówki śladem znalezionej w bibliotece karty.
Tak to sobie wytłumaczyłem, ale skąd mogłem wiedzieć, że jestem jeszcze daleko od prawdy? Wracałem z Powązek ulicą Okopową do Chłodnej. Z Chłodnej skręciłem w prawo w Żelazną a potem w Krochmalną. Nie śpieszyłem się. Specjalnie jechałem trochę bez planu, ulicami znanymi mi z dawnych lat żeby ochłonąć trochę, wziąć się w garść i uspokoić głowę. Jechałem przez dawny Dziki Zachód. Gdy przed wieloma laty przyjechałem do Warszawy, cały ten teren to były ruiny albo prawie ruiny.