Lektura Gońca (591)
W żadnym wypadku nie chcę tu być zbyt sentymentalny i łzawy. Te wspomnienia mają być raczej wesołe, bo przecież mówią o prawdziwie pięknym i dostatnim Kraju, w którym przyszło mi się urodzić i wychować. Opisuję go takim, jakim go widziałem w czasie moich pięciu wizyt – na przełomie 2017 i 2018.
Jasne, że od czasu do czasu wychodzi trochę melancholijnie, ale tak to z tymi powrotami do przeszłości bywa. Jeśli w związku z tym zdarzy się, że w jakimś momencie będę zbyt subiektywny, to proszę mnie mieć za wytłumaczonego. Po prostu czasami bywa tak, że nasze emocjonalne spojrzenie na rzeczywistość nie pozwala na obiektywizm.
No więc byłem w moim rodzinnym miasteczku. Zmiany były ogromne i w gruncie rzeczy nie widziałem jednego miejsca, które nie wyglądałoby inaczej. Może tylko groby na stareńkim cmentarzu, ale nawet i one w paru miejscach zostały odnowione, poprawione i wyglądały nawet trochę za świeżo.
Obejście mojego rodzinnego domu zmieniono na miejski park. Tam, gdzie kiedyś pohukiwały sowy i kicały zające, stały teraz latarnie, ścieżki były czyste, równe i nawet gdybym się bardzo starał, to nie znalazłbym dawnych krzaków dzikich róż, starych kasztanów i lip.
Najmniejszego śladu nie zostało po tenisowym korcie, ani po oranżerii, ani po kuźni, stajni, spichlerzu czy wielkiej studni z drewnianym ocembrowaniem, z której czerpano wodę dla bydła.
To było już inne miejsce. Nie znaczy lepsze czy gorsze. Po prostu inne.
Dom, który tak teraz zmieniony, służył sierocym dzieciom, nazywany był w naszej rodzinie „nowym domem”, bo stary został zniszczony przez wycofujących się Niemców w lipcu 1944.
O ile ten „nowy” dom przy swoich przeszło stu pięćdziesięciu latach wcale nowym nie był, o tyle stary dom – ten, który już nie istniał – był naprawdę stary i swoimi początkami sięgał połowy osiemnastego wieku.
W czasie odwrotu z Rosji Niemcy zwieźli na gazon koło starego domu ogromne ilości amunicji i nie chcąc, aby wpadła w bolszewickie ręce, postanowili ją zniszczyć.
Eksplozja zmiotła stary dom z powierzchni ziemi, zostawiając jedynie parę stopni wejściowych schodów. Jak to się stało, że „nowy” dom, który od starego oddalony był zaledwie o kilkadziesiąt metrów, ocalał, trudno powiedzieć! To prawda, że stracił wszystkie szyby, a dachówki z dachu znajdowano porozrzucane po całym ogrodzie, ale sam budynek wytrzymał i mógł dać schronienie tym, którzy ocaleli.
Całe szczęście, że przed dokonaniem tego gigantycznego wybuchu Niemcy wysiedlili mieszkańców do sąsiedniej wioski, ale ich powrót do zgliszcz był okropny. Palące się szczątki domu, swąd po wybuchu i niezliczone pociski, które nie eksplodowały i ciągle jeszcze zalegały cały teren, przedstawiały apokaliptyczny widok. Mój pradziadek, który tak jak jego przodkowie wychował się w tym miejscu, stał bez ruchu jak biblijny Hiob nad ruiną swojego mienia. Żył jeszcze parę lat, ale strata domu i niesłychana zmiana sytuacji w kraju wyczerpała jego siły.
Niewypały były wszędzie i w czasie naszych zabaw co i rusz natykaliśmy się na wielkie pociski artyleryjskie, drobne do broni maszynowej, jakieś granaty i w ogóle cały wojenny szmelc, który co krok groził eksplozją, śmiercią lub w najlepszym razie kalectwem. To, że w tych warunkach uchroniłem się od nieszczęścia, przypisuję tylko i wyłącznie Bożej Opatrzności.
Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Wielu moich ówczesnych kolegów potraciło palce, nogi, a w paru przypadkach życie. O wybuchających, zardzewiałych pociskach, o wypadkach śmierci i kalectwa słyszało się w radio prawie co dzień.
Naturalnie tak było wszędzie jak kraj długi i szeroki, ale u nas ilość porozrzucanej wszędzie amunicji była monstrualna. Wszędzie też znajdowano puste już łuski, których potem, przez lata, używano do najrozmaitszych celów w gospodarstwach. Najbardziej popularne i zarazem użyteczne były tak zwane giebirki. Ta nazwa była karykaturalnym zniekształceniem niemieckiego słowa Flugabwehrkanone, czyli działo przeciwlotnicze. Chodziło o amunicję do tych dział.
W ciągu paru powojennych lat, a także i później wojsko wywiozło kilkanaście ciężarówek tego śmiercionośnego złomu i jak pamiętam, nikt wtedy nie zachowywał jakichś nadzwyczajnych środków ostrożności. Myślę, że dziś wysiedlono by całe miasteczko. Wtedy saperzy rzucali wszystko dość bezceremonialnie do skrzyni ciężarówki, a potem wywozili gdzieś pod las i wysadzali.
Nigdy nie mogłem pojąć, jak to się stało, że z tej wielkiej niemieckiej eksplozji pozostało tyle niewypałów.
Z biegiem lat sprawy się wygładziły i uspokoiły, ale cały czas nie było takiego śmiałka, który wbiłby szpadel na gazonie, albo tym bardziej zapuścił tam lemiesz pługa. Były co do tego jakieś zakusy, ktoś coś proponował, co babcia szybko ucięła, mówiąc:
– Proszę bardzo, ale co będzie jeśli pług natrafi na tkwiący w ziemi pocisk?
Sprawa upadła i nigdy już jej nie poruszano, a gazon pozostał nienaruszony.
Babcia wcale nie koloryzowała. Teren naszpikowany był niewypałami jak świąteczna babka rodzynkami.
Muszę się tutaj przyznać, że w czasach mojej wczesnej młodości miałem jakąś obsesję na punkcie kopania lochów. Brało to się naturalnie z opowieści o zbójnickich lochach, szukaniu skarbów itp. Normalne rzeczy znane prawie wszystkim chłopakom na całym świecie.
Otóż u mnie ta obsesja przybrała dość niebezpieczne rozmiary. Ogromne, skomplikowanie zbudowane lochy śniły mi się po nocach. Chciałem mieć własny loch wykopany przez samego siebie, oczywiście z tajemnym wejściem, o którym będę wiedział tylko ja sam.
W tajemnicy przed wszystkimi wstawałem przed świtaniem i ryłem w jakichś krzakach dziury, planując, że wykopię głęboką sztolnię, z której następnie wykopię korytarze, komory i cały system. Myślałem też o szalunku, ściągałem deski i gałęzie. Sprawa wykrywała się dość szybko, krzyczano na mnie, że „szukam sobie kulki”, że igram ze śmiercią, żebym się zastanowił, bo z takiego „kopacza dziur” to nic dobrego nie wyrośnie itd. itp.
Najciekawsze, że mimo tych problemów po jakimś czasie znowu wracałem do mojego kopania, z tym tylko, że w innym miejscu.
Mówię o tym dlatego, że do dziś nie mogę wyjść z podziwu nad własną głupotą, która pchała mnie w niebezpieczeństwo. Przecież dobrze wiedziałem o niewypałach... a jednak!
Pod koniec lat sześćdziesiątych zabrano się wreszcie profesjonalnie do oczyszczenia terenu. Znowu saperzy, ale tym razem wyposażeni w dobry sprzęt. Nikt się nie śpieszył. Wojsko rozbiło namioty i czesało teren centymetr po centymetrze.
Mimo tej dużej i starannie wykonanej roboty nawet w wiele lat potem zdarzały się przypadki znalezienia „zardzewiałej śmierci”, która przypominała o wojnie.
W tym jednak czasie wszelkie kopanie lochów miałem już bardzo daleko za sobą.
Każde miejsce w tych okolicach przywoływało jakieś wspomnienia i prawdę mówiąc, czułem się nimi przytłoczony, bo jakże w ciągu paru chwil wszystko ogarnąć, opanować falę odczuć i wzruszeń?
Tu było to, a tu tamto, a jeszcze dalej paliłem ognisko, piekłem ziemniaki itd., itd. Chciałem też spotkać dawnych kolegów, zobaczyć, jak wyglądają, ale zaraz potem przyszła do mnie myśl, że może nie żyją, może wyjechali tak jak ja i w szerokim świecie ślad po nich zaginął.
Trochę na chybił trafił zapytałem o jednego z nich. To było, jeszcze zanim dojechaliśmy do miasteczka. Niedaleko stąd mieszkał Stasio, z którym znałem się od najwcześniejszych lat. Nazywałem go wtedy Stasio Przyjemniasio. W gruncie rzeczy to były tylko takie wczesnodziecięce zabawy – coś jak znajomość z piaskownicy, tyle tylko, że w naszym przypadku piaskownicy nie było. On tego „Przyjemniasia” nie lubił i rzucał się do bitki, a ja, prawdę mówiąc, ani wtedy, ani potem nie wiedziałem, skąd się to przezwisko wzięło.
Zobaczyłem chłopca, który naprawiał motor na skraju drogi. Koło siebie miał rozrzucone narzędzia. Zatrzymałem się i spytałem, gdzie mieszka Stasio.
– To pan pyta o Stanisława S.?
– No tak, oczywiście – poprawiłem się – bo bezwiednie zapytałem o Stasia, a przecież dla tego młodego chłopca to nie był żaden Stasio, tylko Stanisław!
– A to tam – ten biały dom pod górą – pokazał ręką.
Dom stał u stóp zbocza zwieńczonego linią lasu. Przed domem siedziała starsza kobieta i obierała jabłka na kompot. Kury dziobały rzucane im od czasu do czasu skórki. Na ścianach domu zwieszało się kapryfolium, a trochę dalej rosły rzędy winorośli z pięknymi gronami białych winogron.
Dom wyglądał na zasobny. Wszędzie widać było gospodarską rękę, ład i porządek. Po drugiej stronie obszernego podwórza zobaczyłem dwie wielkie stodoły, a w ich otwartych wierzejach... sylwetkę jakiegoś trucka!
– Dzień dobry – przywitałem starszą kobietę – nazywam się Marcin Baraniecki i chciałem się zobaczyć...
– Panno Przenajświętsza! Czy to możliwe? Pan Marcin?
– Jaki tam pan – proszę do mnie mówić tak jak kiedyś...
– A co też mówi?! Co mówi? Ale pewnie do Stasia, co?
– No tak, jeśli jest w domu...
– W domu to nie... ale niech popatrzy – on tam na polu robi – o tam, tam...
Na rozległym stoku widać było postać, która z odległości domu wyglądała jak mały, czarny żuk. Wielkie pole i mały Staś!
– On zara zejdzie na obiad... Niech poczeka, usiądzie, może co podać? Kompotu słodkiego?
Było w tych pytaniach tyle ciepła i serdeczności, że poczułem ściśnięcie gardła.
Koło południa, gdy z odległego kościoła rozległ się głos dzwonu na Anioł Pański, Staś zszedł z pola. Niski był i zgarbiony i prawie nie do poznania, tylko oczy miał te same, takie jakieś „milusie”. Pewnie stąd się wziął ten „Przyjemniasio”. Ale nawet nie pomyślałem, żeby tak się do niego odezwać.
Gadaliśmy i gadali, bo przecież sześćdziesiąt lat było do przegadania, powspominania i roztrząsania. Jedno tylko mnie zdenerwowało, ale akurat na to nie było rady. Otóż zwracał się do mnie tak jak jego mama w trzeciej osobie i chociaż parę razy go napominałem, żeby się nie wygłupiał i mówił do mnie po imieniu, to on śmiał się tylko „przymilnie” i mówił:
– A Marcin to zawdy taki jak wprzódy! Każdą razą cosik do śmichu powi!
I co było gadać?
A tymczasem mama postawiła na stole obiad.
Staś przeżegnał się szeroko, ja naturalnie za jego przykładem także i zaczęliśmy jeść spokojnie, nieśpiesznie i w ciszy, bo w tych stronach posiłek to prawie tak jak modlitwa.
Mama – jak to z kobietami u nas zawsze bywało – krzątała się koło kuchni. A to barszcz przesunęła dalej od ognia, a to kapustę pomieszała, a to pierogi czymś polała, ale usiąść, nie siadała... Uśmiechała się tylko i cały czas tłumaczyła, że gdyby wiedziała, że taki gość, toby jaką kaczkę zabiła i rosołu nagotowała i ciastek napiekła, a tak to co – ino taki bidny obiad z pierogami, dobry dla Stasia przy robocie, ale dla gościa to zdałoby się cosik lepszego, jakieś mięso i tak dalej, i tak dalej!
Staś mieszkał z mamą. Wspomniał, że jest żonaty, ale niedużo o tym mówił, a ja nie chciałem pytać, bo przecież wiadomo, że każdy ma jakieś miejsce, które boli i tykać go nie lubi. Gospodarka była wzorowa, bo oprócz pola i wielkiego kawału lasu był i staw z rybkami, para koni plus ładny wałach pod wierzch, krów chyba z osiem, świnek, kur, kaczek i różnego drobiazgu pełno. Po podwórku przechadzał się bocian, który utykał, więc nie odleciał z innymi i został u Stasia na łaskawym chlebie.
Co dla mnie było najważniejsze, to ten stojący w stodole truck.
– Stasiu, a co to za ciężarówka stoi w stodole? Może byś ją pokazał, co? Wiesz – przez tyle lat kierowcą byłem, to zawsze mnie ciągnie.
– A pójdźmy.
Nie mogłem oderwać oczu. Star 244 z dwoma napędami. Przeszło dwudziestoletni, ale zdrowy jeszcze jak rydz i jak Staś mówił, nieoceniony w gospodarce i w ogóle na wsi.
– Ile ja materiałów ludziom na budowy nawiózł! Ile pustaków, cementu, cegły, papy... A drzewo z lasu, a żwir z Sanu, a deski, a tregry stalowe... Star wszystko przetrzyma!
Widać było, że kocha swój wóz.
– No to po co konie? – pytałem.
– Ta co takiego? A czy to starem zaorze, albo zabronuje?
Wyjechaliśmy obładowani winogronami.
Jak się okazało, parę lat wcześniej Staś był na robocie w Niemczech, potem pojechał jeszcze do Holandii, wrócił, był na pielgrzymce w Rzymie, a nawet z modlitewną grupą w Fatimie. Jednym słowem, przetarł się trochę po świecie. Mówił, że prawie z każdego domu w okolicy ktoś gdzieś jechał, pracował na budowie czy na holenderskim albo francuskim polu, uciułał trochę pieniędzy, a potem wracał do siebie i stawiał dom.
To już nie były czasy starego stolarza Jakuba, który w ciągu całego życia raz tylko jeden, jedyny wyjechał w daleką podróż do Przeworska!
To była cały czas ta sama wieś, ale jakżeż inna, otwarta na świat, prężna, młoda, a przede wszystkim zamożna.
A przecież to były jedne z najbiedniejszych regionów Kraju. To była Polska B! A jednak! Zaraz też przyszła mi do głowy myśl, że skoro tu jest tak zasobnie, to jak musi być, powiedzmy, w Poznańskiem, gdzie zawsze było bogaciej, tłuściej i syciej!
Byłem zachwycony.
I z tym zachwytem w głowie i słodkimi winogronami w brzuchu dojechaliśmy do mojego domu, który nie był już moim domem, a obejście moim obejściem, a gazon moim gazonem.
Tylko stary, odwieczny dąb szumiał tak samo jak za moich dziecinnych lat. Świadek tylu pokoleń, wydarzeń, zmian, wojen, buntów i dziejowych zawieruch. Pod tym dębem bawiłem się jako dziecko, potem witałem go, ile razy przyjeżdżałem na wakacje, a jeszcze później chodziłem z moim najstarszym synem, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych przyjechaliśmy z krótką wizytą.
Sam dom przeznaczony był teraz na dom opieki dla dzieci pochodzących z rodzin pozbawionych władzy rodzicielskiej. Odnowiony i wzorowo prowadzony, pełnił teraz funkcje opiekuńcze.
Nie ukrywam, że serce biło mi szybciej i czułem się jak młody chłopak, który idzie na randkę z dziewczyną. To prawda, że to był mój kraj, i chociaż inny niż przed półwiekiem, to jednak znany i swojski. Cokolwiek by jednak powiedzieć, jechałem na to spotkanie po wielu latach, a nawet wtedy – w czasie ostatniej mojej wizyty – spędziłem tu nie więcej niż parę dni. Wracałem więc w okolice, których nie widziałem przeszło pięćdziesiąt lat.
Mimo to poznawałem bez pomyłki.
San płynął tak samo jak kiedyś, tocząc się zakolami i rozlewając po kamienistych nabrzeżach, wysłanych płaskimi kamieniami, znakomitymi do puszczania kaczek. Patrząc teraz na tę rzekę, zdawało mi się, że wciąż jeszcze słyszę plaskanie kijanek, którymi kobiety biły pranie. W wieczornej ciszy ich odgłos niósł się po wodzie daleko, uspokajał i wyciszał. Słońce chyliło się ku zachodowi, na polach kończono już robotę, wozy wracały i dzień chylił się i gotował do odpoczynku.
Wtedy właśnie słychać było to pranie.
O ile pamiętam, kobiety w naszych stronach pracowały bez przerwy. Zresztą co ja mówię o naszych stronach?! Tak było jak Polska długa i szeroka, jak świat światem, a nawet galaktyka galaktyką! O ile mężczyźni mieli swój czas w niedzielę, po sumie, kiedy to w białej koszuli bez kołnierzyka i w rozpiętej kamizelce siadywali w cienistym sadzie albo na przyzbie i palili, o tyle jedynym odpoczynkiem kobiety była jedna jedyna godzina w kościele, podczas której mogła (o ile mogła!) usiąść w kościelnym babińcu i pomodlić się do swojej Panny Możnej, Panny Łaskawej, pośpiewać pieśni i nabożnie posłuchać Mszy Świętej. W domu kobiety nie siadały nigdy, a jeśli już, to na brzeżku ławki czy krzesła i pojadały zupinę, patrząc, czy inni mają. Kobiety nie siadały, bo cały ten wiejski świat spoczywał na ich barkach. Wstawały przed świtem, do udoju, do zwierząt, do oporządzenia domu, nagotowania jedzenia, a potem szły w pole, gdzie niejednokrotnie zgięte wpół, pracowały do zmierzchu. Wpół!
Widziałem je przy żęciu sierpem, kopaniu kartofli, oczynianiu buraków, przy żniwach, wiązaniu snopów, przy młocce itd., itd. Samo takie żęcie sierpem to była tortura trudna do wyobrażenia! Już nawet nie praca, a raczej katorga. To była praca na dwie ręce, w głębokim pochyleniu, w skwarze dnia i upału, w pocie czoła, podczas której tylko od czasu do czasu można było wyprostować się z wysileniem i ręką z sierpem poprawić chustkę na głowie, poskrobać się końcem ostrza i popatrzeć na słoneczko, które wysoko jeszcze było, wysoko. Takim właśnie poskrobaniem Stefka Sulakowa wyjęła sobie oko i mimo przykładania krwawnika straciła je na zawsze. A czy po tym morderczym dniu mogły się chociaż uwalić na hamaku i przespać? A czy po całodziennej katordze mogły pójść na masaż i do sauny? A skądże znowu! Przecież trzeba było jeszcze dać chłopu jeść, oprać go, wygodzić mu pod pierzyną, dzieci nakarmić, kury nakarmić, świniom do koryta pomyj nalać... Toż to była nieustanna robota, której niezrobienie bolało, oj bolało! I polska wieś stała tymi kobietami.
No więc stałem teraz nad moją rzeką i wsłuchiwałem się w plusk wody, dalekie porykiwanie bydła i szczekanie wioskowych psów. Wszystkie te głosy woda Sanu niosła wzdłuż brzegów, na których chwiały się łozy, a wierzby zwieszały nisko swoje gałęzie.
San był zawsze blisko nas. Bywało, że przedwiosennym czasem wylewał i niszczył bliskie pola, ale zwykle był przyjazny. Byli tacy, którzy łowili w nim ryby, inni czerpali żwir, a jeszcze inni kąpali się i w czasie upałów wylegiwali na brzegach. Dla niektórych był jedyną łazienką, w której mogli się do woli wypluskać.
W skwarny, lipcowy dzień widziało się czasem jakiegoś starego chłopa, który szedł do wody, mówiąc:
– Ta ciepleji już nie bydzie, to trza się trochę obmyć!
San potrafił być groźny dla nieostrożnych i nie było lata, żeby nie pochłonął paru kąpiących. Czasem to było po wódce, czasem gdy ktoś chciał się popisać przed dziewczyną albo nieumiejętnie skoczył z wysokiej skarpy, a czasem po prostu był zbyt surowym nauczycielem pływania. Różnie bywało.
Jedna z takich historii, która bardzo blisko otarła się o tragedię, wydarzyła się w naszej rodzinie. To było jeszcze przed moim urodzeniem. Otóż tuż po zakończeniu wojny do domu moich dziadków przyjechało paru Belgów, byłych jeńców wojennych, którzy jadąc rzemiennym dyszlem do swojego kraju, zabrnęli jakimś cudem w nasze strony. Ktoś im powiedział, że w naszym domu będą się mogli porozumieć po francusku, więc przyjechali.
Dom moich dziadków był otwarty dla wszystkich i czasu wojny wielu uchodźców z centralnej Polski przewinęło się przez niego. Niektórzy zostali aż do moich czasów, inni po paru miesiącach czy latach jechali dalej. Belgowie na razie zostali. Było ich trzech: Albert, Nestor i Roland. Dom był pełen młodych dziewcząt, bo i moja mama z dwiema siostrami, i ich dwie kuzynki, a do tego córka państwa Trzcińskich, którzy zostawili swój majątek w Wielkopolsce i schronili się u nas... Dość na tym, że Belgom jakoś przestało się śpieszyć do ich belgijskich domów. Też byli młodzi, więc zabawom nie było końca! Wszędzie panowało odprężenie! Koniec wojny!
Były też wspólne szaleństwa nad Sanem, aż do czasu gdy przy którejś kąpieli Nestor zaczął tonąć. To było przy ujściu małej rzeczki, która wpływała do Sanu. To, że tam była głębia, to jedno, ale co ważniejsze, to to, że w tych mieszających się wodach czaił się jakiś nieregularny wir, który przesuwał się pod powierzchnią wody i czyhał na ofiary. O tym wirze opowiadano w okolicy jak o jakimś wilkołaku czy innym drapieżnym potworze. To był taki nasz miejscowy „potwór z Loch Ness”.
Nestor zaczął tonąć na oczach innych. Może chciał się popisać przed dziewczynami, że jest dobrym pływakiem, a może przez pomyłkę podpłynął za blisko „potwora”, dość na tym, że jego rozpaczliwy krzyk „au secour!!!” sparaliżował wszystkich kąpiących.
W takich sytuacjach bardzo niewielu umie zachować przytomność umysłu i umiejętność racjonalnego myślenia! Człowiek tonął i nikt nic nie robił! Ludzie jakby wrośli w ziemię!
I wtedy zupełnie nieoczekiwanie wyrwała się młodziutka Zosia – najmłodsza siostra mojej mamy – i bez namysłu rzuciła na ratunek. To była właśnie ta, do której całkiem niedawno dzwoniłem z Karlowych Warów, udając „przedwojennego utracjusza”. Miała tylko osiemnaście lat i była drobną dziewczyną, a Nestor mężczyzną postawnym i ciężkim, a jednak uratowała go! Jak to się stało, tego nikt nigdy nie umiał wytłumaczyć! Wszystko to działo się na oczach ludzi. Trochę później pozostali Belgowie też rzucili się do pomocy, ale to już było wtedy, gdy Nestor i Zosia byli prawie przy brzegu! Zosia została nie tylko bohaterem dnia, ale na zawsze! Historia uratowania Nestora towarzyszyła jej przez wszystkie lata i jest z nią do dziś!
A Nestor zaraz po wyciągnięciu na brzeg i dojściu do przytomności uklęknął przed ciężko oddychającą Zosią i wyszeptał:
„Tout ma vie une petite priere pour vous Sophie! Tout ma vie!!!” Co znaczyło, że całe życie będzie się za nią modlił! Całe życie! I te jego słowa też przeszły do rodzinnej historii, a miejsce, gdzie niewielka rzeczka wpada do Sanu, nazwano tak, żeby o tym wydarzeniu pamiętano na zawsze. Ta nazwa była trochę przydługa, ale przeszła próbę czasu i utrzymała się nawet w dalszych pokoleniach: „Miejsce gdzie Zośka uratowała Nestora”. Czasami skracano tę długą nazwę i mówiono „Miejsce Nestora i Zośki”.
Stałem teraz w tym samym miejscu. Właśnie tu, przed przeszło siedemdziesięciu laty, młoda Zosia uratowała Nestora!
Tuż za Świętokrzyską pochód zwolnił jeszcze bardziej. Powietrze stawało się coraz bardziej świeże. Cóż za ulga dla płuc! Po chwili dało się już widzieć światło dzienne wpadające przez otwarty właz kanałowy. Stali tak przez kilkanaście minut, zniecierpliwieni, ale szczęśliwi, że są już prawie u celu wędrówki. Niektórzy próbowali nawet dowcipkować, żartowali sobie jedni z drugich z powodu ich wyglądu, prześcigali się w co dowcipniejszych określeniach, jakby nie wiedzieli, że i oni sami przedstawiają nie mniej żałosny widok od swoich kolegów.
Przed nimi wychodziła spora grupa powstańców z jednego z większych zgrupowań, może nawet byli to żołnierze od „Radosława”. Postój spowodowany był zablokowaniem się noszy z ciężko rannym tuż przed samym wyjściem ze studni włazu, a potem regulujący kolejnością wychodzących zarządzili pierwszeństwo wyjścia tych najciężej rannych i dopiero po nich „Waligóra” i „Orkan” zostali przepuszczeni pod sam właz. Tym razem „Orkan” szedł pierwszy, chwyciwszy rannego pana majora za rękaw jego oficerskiej marynarki, niegdyś eleganckiej, zawsze odprasowanej. Znowu się zatrzymali, bo przed nimi wynoszono kogoś ciężko rannego i trzeba było go najpierw przypiąć do noszy dodatkowymi pasami. Wreszcie udało się go podźwignąć dostatecznie wysoko, tak że ci będący już na powierzchni mogli złapać uchwyty noszy i wyciągnąć rannego z kanału. Teraz przyszła kolej na nich. „Waligóra” podpychał od dołu rannego, a „Orkan”, wchodząc jako pierwszy, asekurował majora, próbując chwycić go za kołnierz, co w sumie nie miało najmniejszego sensu, bo i tu klamry były śliskie i nieco mniejsze niż tam, przy wchodzeniu do kanału, tak mu się przynajmniej wydawało, wobec czego, oglądając się za siebie, jęczał tylko błagalnie: – Panie majorze, panie majorze, ostrożnie... – aż nie poczuł na swych ramionach uścisku silnych rąk wyciągających go z kanału.
Pomimo pochmurnego poranka mrużyli oczy rażone rozproszonym światłem i chciwie chłonęli świeże, jakże bardzo świeże powietrze, w porównaniu z powietrzem płonącego Starego Miasta przesyconym spalenizną oraz tym dusznym i wilgotnym powietrzem wypełniającym kanał. „Orkan” próbował usadowić pana majora na noszach podstawionych przez dwie sanitariuszki w białych, nieskazitelnie czystych fartuchach ze znakami Czerwonego Krzyża.
– To do nas należy! Niech kolega da spokój! Niech kolega sobie teraz odpocznie! – usłyszał stanowczy głos jednej z tych dziewcząt.
– O Boże! Udało się! „Waligóra”! Udało się!
– A co się miało nie udać – odpowiedział niby to obojętnie, jakby chodziło o przejście parkową alejką w słoneczny, niedzielny poranek. – Te, koleś! Daj sie sztachnąć – „Waligóra” zwrócił się do pierwszego napotkanego powstańca z przekrzywioną zawadiacko furażerką, ćmiącego spokojnie papierosa.
Śródmieście! Upragnione Śródmieście, sprawiało wrażenie, jakby tu wojna już się skończyła. Budynki w większości całe, niezburzone, a nawet miały szyby w oknach! A dziewczyny w czystych, powiewnych sukienkach, w pantofelkach, w białych skarpetkach... Uśmiechnięte, patrzące na nich, utytłanych, oblepionych kanałową mazią, wycieńczonych, patrzące z niedowierzaniem, że można być aż tak brudnym, jakby przybyli nie wiadomo skąd. Pierwszym pragnieniem było teraz pragnienie odpoczynku, choćby chwilowego. Weszli na jedno z podwórek przy Chmielnej i usiedli pod domem, opierając się plecami o ścianę. Siedzieli z wyciągniętymi nogami, obojętni, milczący, ale wciąż zdziwieni panującym tu spokojem, tą śródmiejską enklawą, której nie objęło jeszcze Powstanie, enklawą wolną od wojny.
Gdzieś z wyższych pięter dochodziły głośne tony „Warszawianki”, a potem nadano wiadomości, a po nich Zbigniew Świętochowski przeczytał bardzo wzniosły, a jeszcze bardziej „bojowy” wiersz i znowu ten sam fragment „Warszawianki” – sygnał powstańczej rozgłośni. Patrzyli w górę, z dna studni podwórka, patrzyli na skrawek szarego wciąż nieba z trzepoczącymi się na jego tle gołębiami, jakby niezdecydowanymi, gdzie mogłyby bezpiecznie przysiąść.
– Panowie! – usłyszeli kobiecy głos. – Poczekajcie, przyniosę wam coś do jedzenia. Nie odchodźcie! – wołała z góry niewiasta w hustce-turbanie z fikuśnym węzełkiem nad czołem.
A oni nie mieli wcale zamiaru stąd odchodzić, przynajmniej na razie. Zjawiła się po chwili, przynosząc im w bańce na mleko trochę kartoflanki i kilka kawałków smacznego, ba, najsmaczniejszego razowca, jaki kiedykolwiek jedli. Spałaszowali to w kilka sekund, a ta kobieta w średnim wieku stała jeszcze nad nimi z wyrazem współczucia, litości na swej brzydkiej twarzy.
– A jakbyście chcieli się panowie umyć, to ja zaraz zawołam pana Wacława, znaczy się pana Kolasę, bo on tu teraz niby dozorcuje w zastępstwie po tym całym Romaniuku, pijaku... Porządny człowiek, przyjechał tu z Krakowa, no i sie musiał zostać na całe te zawieruche... Panowie nie odchodzą, ja zaraz wracam – powiedziała, znikając.
Morzyła ich coraz większa senność w cieple wstającego na dobre dnia. Niewrażliwi na bijący od nich odór, przysnęli w tej ciszy porannej, wolnej od terkotu broni maszynowej, od złowróżbnego skrzypienia nakręcanych „szaf” i pikujących z wyciem messerschmittów, bezwładni odpłynęli w niebyt z głowami na piersiach...
– Halo! Panowie powstańcy, obudźcie się! Halo! Mówię do was, panowie! – usłyszeli męski głos z oddali. – Chodźcie za mną, do pralni. Nalałem wam wody do balii...
Ocknęli się z obezwładniającego ich snu, odruchowo sięgając po broń, którą zostawili przed wejściem do kanału. Stanęli zaraz na równe nogi wystraszeni swoją bezbronnością. Mrużąc oczy przed słońcem odbitym w szybach okien na ostatnim piętrze, rozjaśniającym coraz bardziej podwórko-studnię, powoli wracali do rzeczywistości.
– A panowie skąd się tu wzięli, jeśli wolno zapytać?
– Prosto z kanału... ze Starego Miasta.
– Ma się rozumieć, to od razu widać i czuć. Ale bez obrazy, panowie... Pytam przez ciekawość, bo na Starym Mieście mieszka moja siostra ze szwagrem i trójką dzieci, przy Rycerskiej. Może panowie wiedzą, gdzie jest Rycerska?
Najpierw stanęła przed nim ta dziewczyna z bukietem polnych kwiatów przyglądająca mu się bardzo uważnie, jakby to nie ona, ale on nagle wtargnął w jej świat, zakłócił jej spokój, a jednocześnie zafascynował ją swoim niezwykłym wyglądem. On, niewiele od niej starszy, w zszarganym ubraniu, cały mokry i utytłany szlamem z sadzawki... Przyglądała się mu najpierw z ciekawością, a potem z coraz większym strachem i kiedy chciał jej powiedzieć, żeby uciekała stąd czym prędzej, dziewczyna, odrzucając kwiaty, odwróciła się od niego i powoli zaczęła sunąć tuż nad tą breją, przenikając przez idących przed nim uciekinierów, jakby była tylko bezcielesną zjawą, a potem odwróciła się jeszcze i pokazała mu język, a on w końcu pojął, że to jest dusza tamtej dziewczynki, tylko starszej o dziesięć lat Marysieńki ze Śródmieścia... A w chwilę potem pojawił się on, Restun (co za dziwne imię!). Młodzian, który patrząc na niego z jakąś ni to pogardą, ni szyderstwem, a może po prostu ze współczuciem, że jest ciągle jeszcze tak naiwny i wciąż nie przestaje wierzyć temu Zwodzicielowi podającemu się za samego Boga Miłości. I cóż z tego ma, same cierpienia! Bo gdyby Miłościwy Bóg tak naprawdę istniał, to nie pozwoliłby na to wszystko, jak choćby śmierć tej dziewczynki i tych tysięcy zabitych, umierających z wycieńczenia, ran i głodu... On żeruje na waszej naiwności! Szczególnie na waszej polskiej łatwowierności! On chce was wszystkich wyniszczyć... no, może nie tak wszystkich do końca! Zostawi sobie was jeszcze trochę na później, aż zrozumiecie, wy uparci naiwniacy, że on nie jest żadnym Bogiem Miłosiernym, ale najzwyklejszym sadystą, któremu wasze cierpienie, i nie tylko wasze, ale całej przyrody stworzonej niby to przez siebie, sprawia wręcz boską rozkosz! A całe to tłumaczenie o grzechu pierworodnym można sobie włożyć między bajki! Rozumiesz teraz, Wiciu Kawecki, ty maminsynku, wciąż niedowartościowany chłoptysiu, co sobie ubrdałeś, że najwygodniej się w życiu urządzisz, jak zostaniesz katabasem, ty żałosny kutasino... ty... szalony „Orkanie”, a właściwie bezużyteczny... organie! Co się mi tak przyglądasz, że co, że na odchodne nie śmieję się strasznym, szyderczym, szatańskim śmiechem, z jakim przedstawia się mnie w tych wszystkich szmatławych powieścidłach, a ostatnio nawet w filmach?... Zdziwiony jesteś, aż tak bardzo zdziwiony, że jednak istnieję i mówię teraz do ciebie, Witoldzie – „Organie”? Wiem, że nigdy, tak ostatecznie nie traktowałeś mnie serio, a teraz już wiesz, że jestem naprawdę! Jak chcesz, możesz mnie nawet dotknąć... Nie bój się, nie zjem cię! No, śmiało, bohaterze posrany!! Aha, zapomniałem ci się przedstawić prawdziwym swoim imieniem, bo Restun to tylko na użytek pospólstwa, mało inteligentnych osobników. Tobie, jako mimo wszystko w miarę rozgarniętemu chłoptasiowi, wyjawię: „A imię moje jest Czterdzieści I Cztery” – powiedział, zbliżywszy się do „Orkana”, i chuchnął mu w twarz smrodem jeszcze gorszym niż ten panujący tu, w kanale.
– Ta jest! – zameldował ten o imieniu Franek.
– Pan starszy strzelec... ten, zapomniałem...
– Starszy strzelec „Waligóra”.
– No właśnie, więc pan starszy... ten, strzelec przyszedł tutaj w sprawie zrabowanego, jakoby przez was szmajsera. I czego tam jeszcze?
– Chlebaka.
– Właśnie tak, chlebaka, podwładnego starszego strzelca. Co wy na to?
– My?
– My? – powtórzył jak echo „Albinos”. – A w życiu, panie chorąży! To chiba jakaś bardzo gruba pomyłka tu zaszła, mi sie widzi!
– Sami właśnie słyszycie, strzelec „Paligóra”, że oni nie mają z tym nic wspólnego... A kiedy to niby miałoby się stać i gdzie, uważacie?
– Jakieś niecałe godzine temu, niedaleko Miodowy, a w bok od Długi ulicy, panie ten, choronży.
– Nie, to niemożliwe, bo oni obaj na wyraźny mój rozkaz byli zupełnie gdzie indziej – powiedział, odwracając się do niego bokiem.
– W porządelu, ty podcięta kometo!
– A ty, licz się ze słowami, bandziorze jeden! Wynocha! Wont mi stąd! – krzyczał chorąży i chwiejąc się na nogach, wskazywał, „Waligórze” wyjście.
XL
Na „ziemi niczyjej” pojawiło się nagle, nie wiadomo skąd, jakichś trzech w niemieckich kompletnych mundurach, ale z wyraźnie odcinającymi się od czerni ich mundurów, biało-czerwonymi opaskami. A „ziemią niczyją” nazywano kilkunastometrowy pas przestrzeni między powstańczymi a niemieckimi posterunkami. Ci trzej szli sobie powoli, zupełnie się nie kryjąc przed Niemcami, i to od razu wydało się „Virtusowi” podejrzane. Czekał wraz z kilkoma innymi, najbliżej niemieckich pozycji bardzo dobrze zamaskowanych, a powodujących co jakiś czas spustoszenie wśród cywilów przychodzących niedaleko stąd po wodę, ciągle jeszcze tryskającą z pękniętej rury wodociągowej, a tamci paradowali, najwyraźniej udając niezorientowanych. Tymi „powstańcami” zjawiającymi się w neutralnym pasie między stanowiskami obu walczących stron byli najczęściej Ukraińcy. Dlatego Dowództwo zalecało powstańcom zachować czujność wobec nieznajomych z biało-czerwonymi opaskami.
„Virtus”, mimo wydania wyraźnego rozkazu zachowania całkowitej ciszy, nagle, wraz z innymi, usłyszał głośno wołającego do nich strzelca „Matuszewskiego” i zaraz zobaczyli go, jak wybiega na przedpole:
– Tutaj, chłopaki! Tu... – nie dokończył, padając rażony krótką serią.
Jakaś siła nie pozwalała mi zrobić nawet kroku, a on stał i patrząc na mnie, uśmiechał się nieznacznie, czekał na mnie, a ja nie mogłem zrobić najmniejszego gestu, nawet żadnego ruchu ani wydobyć z siebie choćby jednego słowa, żeby powiedzieć mu... coś bardzo ważnego. Ale co?! Nie wiem...
– Bzdura! – skwitował to jednym słowem Chyliński, wstając raptownie z krzesła. I to było jego ostatnie słowo skierowane do ojca. O świcie Jan Chyliński został zawiadomiony o zgonie Bolesława Bieruta i szybko przewieziony do willi. Co do czasu śmierci Przewodniczącego jest kilka wersji, te dwie, podane przez żonę i syna, i kolejna podana przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego w jego „Wojnie w eterze”, gdzie autor pisze, że Bierut jakoby miał się wybrać na spacer w asyście ochroniarzy. Nagle poprosił ich o pozostawienie go samego. W pół godziny potem, kiedy go odnaleziono siedzącego na ławce, już nie żył. Sugerowano, że mogła to być śmierć samobójcza na wieść o naradzie Biura Politycznego PZPR-u w dniu 3 marca, na której potępiono politykę stalinizacji, za którą odpowiedzialny był bezpośrednio sam Bolesław Bierut. Mówiło się także o zabójstwie dokonanym przez sowieckiego agenta na polecenie tajnych służb polskich lub sowieckich. W Polsce krążyła dość szeroko rozpowszechniana pogłoska, że Bierut został rzekomo zlikwidowany przez Rosjan, gdyż mógł być przeszkodą w przeprowadzeniu destalinizacji w Polsce, rzekomo...
A jakie rodzyństwo ma?
- Mam. Starszą siostrę, bo brata w łapance chwycili szkopy i nie wiadomo, co z nim...
- Oj, to niedobrze... A nie myślisz ty wrócić do rodzicieli, żeby im podporą na stare lata być? Bo jakby nie daj Bóg i ty i brat nie wrócili do dom, to siostra sama nie wydoli. No chiba, żeb, sie jej jaki dobry chłop trafił, a i broń Boże, nie jedynak, ta może by i wydolili na stare lata... No, ta mówi mi tu prawde, ile mu wiosen mineno? Dwanaście, a może aż trzynaście, drogie dziecko?
- Siedemnaście, siedemnaście skończę na świętego Marcina.
- A na któren to rok będzie?
- W tym.
- A nie breszy mi tu?
- Jakże ja bym śmiał panu kłamać...
- Napiwszy sie jeszcze wody? - Gdyby pan był tak uprzejmy, to bym jeszcze z pół kubeczka poprosił i co nieco do obmycia się...
- Ho! Ho! Widze żeś ta kawalir rezorutny, nie powiem... Dam, czemu i miałbym nie dać ty wody do obmycia... Ale dam ty drugi, ty z balii, co to już z jaki tydzień stoi. A nikomu nie mówi, bo by mnie tu straszna rujnacja dotkła... Jak już tak idzie, to dam też kawalirowi troszku na ząb, niewiele tego, ale dam! Tylko – zawiesił głos i spoglądając w prześwit nieba w wąskim podwórzu-studni i unosząc wskazujący palec przypominał teraz „Orkanowi” apostoła, tylko nie wiedział jeszcze którego, Piotra czy Pawła, a może i Jana, ale nie, na Jana ten dozorca nie mógł w żaden sposób wyglądać, za stary był. W grę mógł wchodzić tylko Piotr albo Paweł, bo ich najlepiej zapamiętał z lekcji religii, jeszcze z tej szkoły na Wyścigach, a może już z tej nowszej przy Wałbrzyskiej, kiedy to przeprowadzili się z Wyścigów Konnych, gdzie ojciec był czas jakiś ważną osobą, bo panem administratorem, jak się Wyścigi Konne przeniosły już na dobre z Pola Mokotowskiego aż tam daleko, na sam koniec Warszawy, na Służewiec, aż za pętlę dziewiętnastki. Później tata najął się był do hrabiostwa Ciołków z roczną pensją niczym minister jaki albo i nawet sam prezydent – jak zapamiętał z dzieciństwa, kiedy mówiono o jego ojcu. – A ten dozorca, czego on może chcieć ode mnie? I nie musiał czekać zbyt długo na odpowiedź.
Początkowo Francuzi nazywali tę wojnę drole de querre [dziwną wojną], bo niby wypowiedzieli ją Niemcom, ale obie strony unikały ataku. Zarówno Francja jak i Anglia nie dotrzymały umów zawartych z Polską, umów, które miały zagwarantować Polsce odciążenie Jej, najwyżej w przeciągu dwóch tygodni, kiedy to Polska samotnie odpierała niemieckie na Nią ataki, a potem, dodatkowo jeszcze padła ofiarą sowieckiej napaści. Była to typowa felonia – zdrada sojusznika na polu bitwy jak pisze Leszek Moczulski w „WOJNIE POLSKIEJ” (Wyd.III Lublin 1990 s.422). A teraz tu, w Warszawie, stojący za Wisłą Rosjanie najwyraźniej czekali aż obie strony wyrżną się nawzajem i dopiero wtedy, przy minimalnych swoich stratach, zajmą miasto. Ich pomoc dla Powstania ograniczała się do sporadycznego dostarczania amunicji, broni i żywności zrzucanych z samolotów lecących, co prawda na niskim pułapie, ale zrzuty te dokonywane były bez... spadochronów. Cała ta „pomoc” rozbijała się na bruku lub o gruzy i tym samym była, jak na ironię, czymś zupełnie bezużytecznym.
Jakąż straszną gorycz (nie po raz pierwszy w tej wojnie) przeżywali Polacy na wieść o wyzwoleniu, niemal bezbolesnym wyzwoleniu Paryża czy w dziewięć miesięcy później, Pragi czeskiej, kiedy oni tu, tak strasznie doświadczeni, łudzili się myślą wyzwolenia ich od Niemców, jeśli już nie przez zachodnich aliantów, to chociaż przez wojsko polskie walczące u boku tychże aliantów, albo choćby i przez „Czerwoną Zarazę” – Sowietów stojących tuż za Wisłą.