Nie zapomnę gdy jako chłopak oglądałem Warszawę z trzydziestego piętra Pałacu Kultury. Moje zafascynowanie tym widokiem było trudne do opisania i pamiętam je do dziś!
Właśnie od strony zachodniej widziało się jeszcze wiele ruin - świadków zniszczenia miasta.
Mimo to - jak już powiedziałem - tętniło tam życie, odradzające się jak las po pożarze.
Nie wiem dokładnie dlaczego, ale zawsze ciągnęły mnie te prawdziwie warszawskie miejsca, gdzie trwał jeszcze duch starej Warszawy, z którego warszawiacy byli tak dumni.
Lubiłem jeździć na „ciuchy” na Skaryszewską, przepadałem za bazarem Różyckiego, za atmosferą i folklorem miasta - tak bardzo różniącym się od tradycji, w których byłem wychowany. Później zapuszczałem się na Targówek, Zacisze, Bródno... Miałem tu i tam kumpli, którzy tolerowali mnie trochę na takich zasadach jak tubylcy tolerują turystę.
Z jednym z nich znajomość przetrwała całe lata a nawet przeniosła się do Kanady, ale to już inna historia.
Teraz, jadąc wolno ulicami dawnego Dzikiego Zachodu przypominałem sobie to co mnie z tymi miejscami wiązało. Na rogu Chłodnej i Żelaznej - w pierwszej połowie lat 70-tych był pawilon handlowy Lipsk a w nim - coś świetnego - bar mleczny „Magda”! Chodziłem tam na śniadania. Teraz - na miejscu mojej „Magdy” - był nowy lokal. Nazywał się „Pod Czerwonym Wieprzem”.
Jeszcze wcześniej, w 1968 miałem tu ciekawą a jednocześnie charakterystyczną, warszawską przygodę.
Otóż zdarzyło się, że miałem dziewczynę na Krochmalnej. Miała na imię Joanna, ale mówiło się do niej Asia. Była córką krawca, który miał mały zakład zaraz po lewej stronie idąc od Żelaznej. Po drugiej stronie, ale na samym rogu był bar „Słodycz”.
Jeszcze dalej, ale przed ulicą Waliców, na której była Komenda MO, był drugi bar - tak zwana mordownia, który nazywano „Własny”. Nie pamiętam, żeby miał jakąś nazwę. Po prostu mówiło się: „idę do Własnego”, albo „chodź do Własnego na jednego” lub coś w tym rodzaju. Zdaje się, że Własny to było nazwisko właściciela, ale głowy nie dam. We „Własnym” było dość obskurnie. Oszklona lada z tak zwanymi zakąskami - jajka na twardo, koreczki sera na wykałaczce, śledzie i tatar. Było też parę dań na ciepło. Cynaderki, płucka na kwaśno, żur, flaki... Przede wszystkim jednak to był bar do wypicia. Wódka czysta, jarzębiak, żytnia, stołowa, vistula no i oczywiście piwo. To znaczy nie tyle piwo co „pyfko”.
Wódkę podawano w dwóch pięćdziesiątkach na fajansowych talerzykach, bo nikt nie zamawiał jednego. Podawano od razu setkę czyli dwie pięćdziesiątki. „Jeden” to była setka. Talerze były małe i pięćdziesiątki nie mieściły się na środku tylko stykały górnymi krawędziami. Kelnerka podawała taki zestawik razem z obowiązkową zakąską - najczęściej z koreczkiem sera, bo był najtańszy. Nikt tego koreczka nigdy nie jadł, bo po co sobie psuć smak wódki jakimś świństwem. Kelnerka wynosiła ostentacyjnie te niezjedzone koreczki do kuchni. Oczywiście po jakimś czasie znowu pojawiały się w gablocie, ale na to nikt już nie zwracał uwagi.
Później, ale to już dużo później zestawik dwóch pięćdziesiątek zaczęto nazywać „lornetą”, ale to była jakaś bzdura bo wtedy - za moich czasów - nikt tak tego nie nazywał!
Dwie pięćdziesiątki i tatar kosztował podówczas 13,60 złotych. To akurat pamiętam. To było tanio, ale nie super tanio. Super było na Pradze na Brzeskiej gdzie taki sam zestaw kosztował tylko 12,20. Według mojego rozeznania to była najniższa cena jaką w Warszawie brano za takie „śniadanko”. Mniejsza z tym.
Widywało się we „Wlasnym” robotników, wozaków, kierowców - jednym słowem ludzi „z miasta”. Widziało się też czasami kogoś w prochowniku albo - trochę później - w ortalionie ze skórzaną teczką zapinaną na pasy. Delegacja! Ktoś z delegacji! Zamawiał śniadanie. Bułka z szynką, albo z kiełbasą, ser twardy i herbata. Była i kawa. Fusy tworzyły gruby kożuch, na który sypało się dwie łyżeczki cukru. Kawa nasiąkała, cukier brązowił się smakowicie - szklanka - a w przypadku „Własnego” - fajansowy kubek - przykryty spodkiem - pokrywał się kropelkami.
To była prawdziwa Warszawa. Może siermiężna, może chropowata, ale chroniąca to co było jej. Tylko jej!
Piszę o tym tak dokładnie dlatego, żeby pomóc sobie odtworzyć te parę tygodni, w czasie których jesienią 1968 spotykałem się z Asią. Parę tygodni - nie dłużej - ostatecznie jak się ma dziewiętnaście lat to ileż taka znajomość może trwać?!
Spotkaliśmy się którejś niedzieli pod kinem Skarpa. Staliśmy w kolejce po bilety na francuski film „Kobieta i Mężczyzna”. Ktoś gdzieś powiedział, że w filmie są „momenty”, czyli sceny „łóżkowe”, więc kolejkę stanowiła młodzież. Kontakty nawiązywało się względnie łatwo, bo kolejka była długa więc trzeba było jakoś wypełnić czas. Tak się złożyło, że dostaliśmy - bez umawiania - bilety obok siebie, no więc po kinie - normalka - kawiarnia, a potem odprowadzanie.
-To gdzie mieszkasz Asia?
-A na Krochmalnej.
-No to cię odprowadzę.
-Dobrze.
Z Kopernika na Krochmalną jest kawał drogi. To znaczy „kawał” dla mnie i teraz. Wtedy to było nic. Szło się „śpiewająco”, a do tego z dziewczyną - co trzeba lepiej?
Szliśmy Królewską, Grzybowską do Chałubińskiego - czas się nie dłużył.
-Śpieszysz się do domu Asiu?
-Nie...
-A starzy?
-Starzy już śpią, a brat pewnie pije gdzieś u „Własnego”.
Wtedy jeszcze nie znałem tej okolicy więc „Własny” nic mi nie mówił, ale rozumiałem, że dziewczyna jest chętna i w porządku i o co w końcu chodzi?
Szliśmy więc dalej, było jakieś całowanie, myślałem już nie wiadomo o czym, ale szybko się ostudziłem bo akurat weszliśmy w Krochmalną.
Ulica była ciemna. Parę latarni nie robiło wielkiej różnicy.
-Uważaj jak będziesz wracał - tu różnie może być...
-Co ty Asia - ty się o mnie nie martw - dam sobie radę! Ale tak po prawdzie to wcale nie byłem tego taki pewny.
Cały „Dziki Zachód” - a już w szczególności okolice Żelaznej i Krochmalnej - to nie były wtedy bezpieczne miejsca. A już na pewno nie dla obcych. W ciągu dnia wszystko było w porządku, ale chodzenie ciemnymi wieczorami po nieoświetlonych ulicach było wyraźnym proszeniem się o kłopoty.
I tak właśnie stało się ze mną, gdy po odprowadzeniu Asi ruszyłem w kierunku hali Mirowskiej żeby złapać autobus. Właśnie przechodziłem koło „Własnego”, gdy od muru oderwało się paru chłopaków. Jeden z nich - pamiętam - miał marynarkę włożoną na gołe ciało. Wszystko - jak to zwykle bywa - wydarzyło się prędko i na pewno nie tak jak w kinie. To tylko na filmach uliczne walki są czyste, cios idzie za ciosem, zachowania są przewidywalne i tak dalej. Rzeczywistość to nie film.
Szarpanina, silne spracowane ręce i odór wódki. Dostałem parę ciosów prosto w twarz a potem jak już leżałem dodatkowo kilka kopniaków. Może dostałbym i więcej gdyby nie Asia, która tknięta złym przeczuciem - przybiegła na ratunek.
-Zostawcie go! - wrzeszczała z daleka - zostawcie!
Biegła w swojej „wyjściowej” sukience, w której była ze mną w Skarpie, a która w czasie biegu zawinęła jej się wysoko. Nie wiem jak to się stało, ale akurat to zdołałem zobaczyć.
-A co ty Aśka masz do niego? Może i ty chcesz coś oberwać na dobranoc, co?! - krzyknął ten w marynarce.
-Wolnego Czesiek, wolnego - co ci moja siostrunia podpadła? - usłyszałem inny głos.
Cały ten czas leżałem na chodniku i prawdę mówiąc bałem się ruszyć żeby nie dostać dodatkowego kopa. Czułem, że to co dostałem wystarcza mi aż z naddatkiem, bo twarz puchła mi szybko i nie mogłem otworzyć oka. Czułem też ostry ból pod kolanem.
To tylko na filmach aktorzy tłuką się bez litości, tarzają w błocie, a po małej chwili otrzepują, przyklepują i już! Ubrania mają nieskazitelnie czyste a na twarzach mają jedynie efektowne, niewielkie cięcia gdzieś w widocznym miejscu - najlepiej na kości policzkowej albo łuku brwiowym.
W prawdziwej bójce na prawdziwej ulicy zniszczenia są nieporównanie poważniejsze. Podarte ubrania, krew, wapno, jakiś smar z jezdni, wywichnięte kciuki, chwiejące się w dziąsłach zęby...
Nie nadawałem się do ulicznych bójek. Chciałem, ale to nie był mój świat. Nie miałem zaciętej odwagi, która nie patrzy na niebezpieczeństwo, nie wyobraża sobie tylko pcha do walki. Takiej odwagi nie miałem. Co prawda za namową mojego szkolnego wychowawcy chodziłem na treningi bokserskie do KKS Polonia na Foksal - vis a vis osławionej restauracji Kameralna, ale tak po prawdzie to do boksu nie miałem zdolności. Ambicji aż nadto, ale talentu tyle co kot napłakał. Po pierwszym sparringu, w czasie którego dostałem solidne manto zastanawiałem się nawet czy nie rzucić tego w jasną cholerę i zabrać za coś „elegantszego” jak na przykład ping-pong czy szachy, ale mój trener „Munio” Małecki chciał żebym został, więc zostałem. Może coś tam we mnie widział...
Mimo tego, że na boks przychodzili różni chłopcy i powinienem być otrzaskany z bijatykami to doskonale wiedziałem, że żebym nie wiadomo jak się starał i był technicznie dobry to i tak nie będę się nadawał do prawdziwie brutalnej ulicznej walki.