-I po wyjściu z więzienia był sam? -Z całą pewnością. Wiedziałabym. Przecież to sąsiedztwo! -No więc dalej nie wiemy kto pisał tę kartę - nieprawdaż?
-Na to wygląda. Boję się, że nie będę mogła pomóc. Zresztą to tyle lat... Ludzie powymierali tylko ja żyję - nie wiedzieć po co tak długo! Może to była jakaś miłość z obozu? A może z przed wojny?
Byłem zdumiony, że poświeciła nam tyle czasu. Ostatecznie prawie stulatka!
-Jestem pani bardzo zobowiązany - starałem się podziękować. Podziwiam panią jak sobie daje radę!
-Ja już sobie rady nie daję - uśmiechnęła się blado - dobrzy ludzie pomagają. Czytać już nie mogę a telewizor oddałam Madzi. Nie lubię tego co tam pokazują. Ale, ale - to ja dziękuję, żeście mnie państwo odwiedzili i pytali o tamte czasy. Miło mi było porozmawiać z młodymi ludźmi!
-No nie takimi znów młodymi - prawie się zaczerwieniłem. Ja mam 68 lat i jak to mówią siedemdziesiątka już puka do mych drzwi.
-68?! Toż ja mam prawie sto! 68 to dla mnie sama młodość! Coś panu powiem - nie wiem czy warto szukać kogoś kto kilkadziesiąt lat temu pisał tę kartę. Pewnie już nie żyje. Pana Korewę pochowano na Powązkach. To wiem na pewno. Może pan tam kiedyś zajrzeć. Kto wie - groby potrafią mówić - dodała tajemniczo.
Wyszliśmy.
Co to mogło znaczyć, że groby potrafią mówić? - spytałem po cichu mojej żony, ale nie dostałem odpowiedzi.
Duża, półmroczna sień, mosiężna klamka i parę schodków.
Czego się spodziewałem - że będzie tak jak w filmach, w których śledzący coś dziennikarz prawie od razu natrafia na właściwy trop?
Kto wie? Może potrzeba trochę więcej wysiłku?
Jechaliśmy z powrotem na Pragę. Warszawa śmiała się do nas tak jak w „Piosence o Mojej Warszawie”, ale ulice były inne. Inne nazwy, sklepy, budynki. Właściwie nie było pośpiechu. W „Jodle” byliśmy przed południem więc wieczór mieliśmy dla siebie. Było tak ładnie, że postanowiliśmy zatrzymać się w Ujazdowskich i pospacerować.
-A że też ci się zawsze chce jeździć do obcych ludzi i czegoś szukać - strofowała mnie żona. Miałeś szczęście, że trafiłeś na tak miłą staruszkę. I po co ci te informacje?
-Takie zawodowe skrzywienie - zażartowałem. Wiesz, że lubię genealogiczne łamigłowki. A poza tym - dobrze było pojechać na Mokotów - nie sądzisz?
-Chyba tak, ale daj już sobie z tym spokój, dobrze? Mamy jeszcze tyle do załatwienia.
-Starzy ludzie mają mnóstwo ciekawych wspomnień. Czasem bardzo tajemniczych. Zawsze mnie to fascynowało!
-Tylko się za bardzo nie wczuwaj - ucięła żona. Ty nie jesteś żadnym dziennikarzem- detektywem z amerykańskiego filmu tylko emerytowanym kierowcą trucka - pamiętasz?
-Jasne, że pamiętam, ale parę razy przekonałem się, że takie dawno zapomniane historie mogą być przeciekawe! To co mówiła o „mówiących” grobach przypomniało mi tę historię, którą słyszałem od starego Niemca w Burlington? Pamiętasz?
-Nie, nie pamiętam. Co to było? - Chcesz posłuchać? -Chodźmy na lody.
Weszliśmy do kawiarni „Na Rozdrożu”. Nie byłem pewny czy opowiadaniem zasłyszanej historii zdołam oderwać moją żonę od bieżących stresów, ale robiłem to też dla samego siebie. Może dlatego żeby nie myśleć o naszych kłopotach? Taki przerywnik.
Usłyszałem ją swego czasu od kierowcy, który w tamtych latach pracował na Labradorze przy budowie wielkiej elektrowni w Churchill Falls, a dokładniej przy wykopach rezerwuaru Ossokmanuan. To była gigantyczna budowa porównywalna chyba tylko z budową słynnej Hoover Dam w Black Canyon na Colorado River w Nevadzie.
Otóż trucker, który mi tę dziwną historię opowiadał, pracował podówczas jako kierowca wywrotki wywożącej skalny gruz, kamienie i co tam było do wywożenia w trakcie prac przy kopaniu zbiornika.
Spotkałem go w domu spokojnej starości Bethany w Burlington, Ontario, do którego przywiozłem pełny ładunek materaców. 53 stopowy trailer wypełniony materacami aż pod samiutki dach. Oczywiście o żadnym wjeździe na teren posesji nie mogło być nawet mowy, stanąłem więc na ulicy, a kierowniczka domu zaczęła organizować pomoc potrzebną do rozładunku.
Tuż koło domu była altana ze stołem i krzesłami dla pensjonariuszy. Właśnie tam go poznałem. Siedział i palił. Jednego za drugim. Nie używał zapałek czy zapalniczki. Po prostu odpalał jednego od drugiego.
Nazywał się Benno i był jak sam powiedział „Sudetendeutsche”, czy - jak się zaraz poprawił - Sudeten German.
Na Labradorze pracował od początku budowy elektrowni czyli od 1967. Mówił z wyraźnym akcentem, ale płynnie i spokojnie robiąc tylko krótkie przerwy na zapalenie kolejnego papierosa. Był w bardzo podeszłym wieku. Co jakiś czas wycierał chusteczką ślinę, która ściekała mu strumyczkiem z kącika ust przez co papierosa palił drugim - tym suchym - kącikiem. Zaciągał się przy tym tak głęboko, że prawie nie wydmuchiwał dymu.
Od pierwszych chwil zadziwił mnie fenomenalną znajomością tematu. Podawał daty, dokładną topografię, nazwy geograficzne, techniczne - miał doskonałą pamięć. To było dla mnie coś nowego i odświeżającego, bo kierowcy, których spotykałem i z którymi rozmawiałem mieli zazwyczaj dość marną znajomość miejsc, w których bywali. Nie pamiętali nazw czy odwiedzanych okolic. Jechali z ładunkiem, brali inny i dalej w drogę.
Benno był inny. Słuchałem kogoś kto był fantastycznie zorientowany w realiach, w których przyszło mu przed laty pracować. Czy był wykształconym człowiekiem, który tylko przez przypadek zaczął jeździć truckiem, czy też dawne przeżycia wyryły się w jego świadomości tak wyraźnie, że nie mógł ich zapomnieć - nie wiem. Nie mówił zbyt wiele o sobie więc nie znałem odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, ale też i nie pytałem.
Z oczywistych względów nie mogę też ocenić czy opowiedziana przez niego historia jest prawdziwa. Wiele wskazuje na to, że tak, ale z drugiej strony - kto wie?
Kelnerka przyniosła lody. Przerwałem na chwilę, bo nie byłem pewny czy mam mówić dalej, ale Krysia powiedziała:
-Mów dalej, zaczyna się dość ciekawie...
No więc opowiadałem, starając się w miarę pamięci utrzymać styl Benna.
Wyglądało to mniej więcej tak:
- Promy płynące z Happy Valley-Goose Bay na Labradorze do Lewisporte w Nowej Fundlandii odchodziły zazwyczaj wieczorem, ale w rzeczywistości wszystko zależało od pogody - tak przecież zmiennej i niepewnej w tym regionie. Ostateczną decyzję o godzinie wyjazdu podejmował oczywiście kapitan. Droga była długa. Przy dobrej pogodzie trwała 36 godzin, ale w tym regionie północnego Atlantyku pogoda jest nieomal nieprzewidywalna więc rozkład kursów zmieniano czasem w ostatniej chwili.
Jeszcze odcinek do Rigolet był jako tako osłonięty, ale już dalej, wzdłuż wybrzeża, a zwłaszcza w okolicach Belle Isle to był „zdeklarowany” ocean, a co za tym idzie warunki zmieniały się jak na otwartym, północnym oceanie wraz z jego gwałtownymi wiatrami, wielkimi falami lodowatym deszczem.
Zdarzało się więc, że taki przejazd trwał nawet i trzy dni. Czasami, w nagłych przypadkach groźnego sztormu zawijano pośpiesznie do jednego z małych portów na wybrzeżu albo do St. Anthony lub L’Anse aux Meadows na północnym cyplu Wyspy, ale to było tylko na przeczekanie bowiem te maleńkie miejscowości nie miały warunków na przyjmowanie promów.
W latach ‘70-tych była to bodaj jedyna droga wodna łącząca zapomniany przez Boga i ludzi Labrador z resztą świata. Wojskowa baza w Goose Bay zaopatrywana była drogą powietrzną, miała swoje jednostki morskie i naturalnym porządkiem rzeczy rządziła się wojskowymi regulaminami. Zdarzało się jednak, że używała też cywilnych promów, zwłaszcza do transportu towarów, które z jakichś względów nie mogły być transportowane samolotami czy śmigłowcami.
Praca przy budowie kolosalnego zbiornika szła dniami i nocami. Nie przerywano jej nawet na niedziele. Ciepły sezon na Labradorze trwa dość krótko a zatem wykorzystywano go maksymalnie. Pracowano w systemie trzyzmianowym.
Mimo pośpiechu kierownictwo robót zdawało sobie sprawę, że nie można ludzi obciążać ponad miarę bo w ostatecznym rozrachunku nic z tego dobrego nie wyjdzie. I tak i tak wypadków było sporo. Przyjęto więc system urlopów. Dwa tygodnie pracy i tydzień odpoczynku. Na terenie budowy o odpoczynku nie było mowy, bo robotnicy i kierowcy gnieździli się w blaszanych barakach dobrych