farolwebad1

A+ A A-

Dyskretny „urok” starości (5)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Braniecki1918 01        Na terenie budowy o odpoczynku nie było mowy, bo robotnicy i kierowcy gnieździli się w blaszanych barakach dobrych do parogodzinnego snu, ale nie do tygodniowego zregenerowania sił. Wysyłano więc ludzi do Goose Bay, skąd latał mały, 24-osobowy samolot do Montrealu.

        Benno brał urlopy tak jak inni.

        To się stało wtedy gdy wracał z wykopów do baraku skąd wybierał się z paroma innymi do Goose Bay żeby złapać samolot. Nagle zobaczył na skraju drogi umundurowanego mężczyznę, który machał żeby go zatrzymać. Benno - myśląc, że to ktoś z przemysłowej straży - zwolnił, ale mężczyzna nie czekał tylko w biegu wskoczył na stopień trucka. Benno odkręcił szybę.

        Przekrzykując hałas silnika nieznajomy krzyknął:

        - Benno, weź prom. Nie bierz samolotu. Prom odpływa wieczorem, zdążysz... Spotkamy się...

        I nie czekając zeskoczył ze stopnia i już go nie było. Benno spojrzał w lusterko i nie zobaczył nikogo.

        -Musiał go truck zasłonić - pomyślał. I dopiero wtedy uświadomił sobie, że nieznajomy mówił po niemiecku!

        -Co jest - czyżbym się przesłyszał?

        Może w straży pracuje jakiś Niemiec - pomyślał - i zaraz potem uświadomił sobie, że mundur nieznajomego też był inny niż te, które nosiła straż...

        -Weź prom, weź prom - co to miało niby znaczyć?

        Musiałem przerwać, bo nagle zadzwonił telefon. Dzwoniła pani Maria z „Jodły”, że mama została zabrana do otwockiego szpitala! Co, jak, dlaczego?! Pytania goniły pytania, ale po pierwszym szoku okazało się, że nie ma paniki, że jakaś infekcja, że badania, że trochę słabo się poczuła, i że Dom nie ma jeszcze dokładnych informacji ze szpitala.

        O dalszym opowiadaniu nie było już mowy. Trzeba to było zostawić na kiedy indziej a tymczasem pędzić „co koń wyskoczy” do Otwocka. Akurat Trasa Łazienkowska zapchana była wracającymi z pracy. Motocykle wciskały się między samochody ocierając o lusterka. Szło im to dość dobrze, ale trudno mi sobie było wyobrazić siebie dojeżdżającego do pracy w takich warunkach. Musiałbym mieć stalowe nerwy i siłę afrykańskiego słonia, żeby temu podołać! 

        Trasa wydała mi się wąska i ciasna. Pamiętałem jej budowę i dumne otwarcie w 1974- tym. Z całą pewnością „dumne”, bo wszyscy cieszyliśmy się tymi nowych, prawdziwie „europejskimi” inwestycjami! Coca-cola, Marlboro, Wisłostrada, Trasa, hotel Forum w samym centrum miasta... To było coś! Dziś - wobec wspaniałych wieżowców, galerii, nowych arterii i całych dzielnic tamte dokonania bladły, wydawały się tak skromne, że prawie biedne, ale z drugiej strony były bliższe, bo przypominały o młodości.

        Zjechaliśmy na Wał Międzeszyński. Tu też było inaczej. Też ciaśniej i jakby węziej, ale bardziej kolorowo od morza reklam. No i stacje benzynowe z wspaniałym wyborem alkoholi!

        W szpitalu, po małej chwili czekania wszystko się wyjaśniło. Lekarz oświadczył z uśmiechem, że mama „chodzi na przedwojennych częściach” i nie ma powodu do obaw. Infekcyjka, przebadanko i wszystko będzie jak nowe - zażartował. Mama jest okay!

        Wróciliśmy do domu prawie spokojni. Wieczorem wzięliśmy sobie coś do wypicia. Bez lodu, bo lodu nie było...

        -No to jak to było z tym Niemcem? - Krysia sama wróciła do zaczętego opowiadania - ale poczekaj, poczekaj - chyba wiem jak to się skończy. Pewnie ten Benno popłynął promem a samolot spadł, wszyscy zginęli a Benno - dzięki tajemniczemu ostrzeżeniu - przetrwał - czy tak?

-Cha, cha, cha - to było dobre! No nie zgadłaś. W każdym razie nie zupełnie! Posłuchaj do końca!

        - Benno rzeczywiście zdążył na prom. Wszystko było po wariacku, bo prom prawie odpływał, już nawet rzucano cumy, ale ulitowano się jeszcze nad spóźnialskim i wpuszczono na pokład. Pogoda była paskudna i burzliwa i zaraz za George Island złapała ich taka huśtawka, że nawet marynarze chodzili bladzi jak śmierć. Huśtało i huśtało i Benno złamany w pół, przeklinał decyzję o płynięciu promem. Gdzieś koło Comfort Bight kapitan postanowił podpłynąć do brzegu i przeczekać. I wtedy Benno znowu zobaczył wysokiego mężczyznę ubranego w wojskowy mundur. Był pewny, że to ten sam, który zatrzymał go wcześniej i namawiał do wzięcia promu. Stał na dziobie promu i miał w sobie coś znajomego. Bardzo znajomego. W pewnym momencie Benno był prawie pewny, że widzi ojca. Ojca, który w czasie wojny pływał na podwodnym okręcie i nigdy z tej wojny nie wrócił. Zaginął.

Znowu wzięliśmy sobie coś do picia. Bez lodu, bo lodu nie było...

        - W Comfort Bight stali prawie dwa dni i właśnie tam zmarnowany morską chorobą Benno dowiedział się, że to właśnie tu - parę miesięcy wcześniej - ocean wyrzucił na skalisty brzeg metalowe szczątki, na których znaleziono numery U-184. Naturalnie zaangażowane w to władze wojskowe z Goose Bay łatwo sprawdziły, że te numery należą do zaginionej, nigdy nie odnalezionej niemieckiej U-Boot, która w czasie wojny zatonęła właśnie gdzieś tu - w okolicach dzikiego wybrzeża Labradoru.

        Ojciec Benna służył właśnie na niej. To wiedziano, bo rodzina dostała z dowództwa Kriegsmarine zawiadomienie o zaginięciu Rudiego Libitza - ojca Benna.

        W takim stanie rzeczy Benno wysiadł na ląd i wynajął miejsce do spania u miejscowego rybaka. Co rano chodził nad brzeg oceanu, siadał na skale i patrzył. Mężczyzna w mundurze nie pojawił się już nigdy a Benno dał do zrobienia piękną, mosiężną tabliczkę i przytwierdził ją do wielkiej skały, o którą wściekle biły fale północnego Atlantyku. Na tabliczce kazał wyryć nazwisko, imię i stopień wojskowy ojca i krótki napis: Danke mein Vater!

        I tak powstał grób, którego może nikt nie odwiedza, ale który nieustannie przypomina o tych, których wiele lat temu pochłonął ocean.

- Ładnie to opowiedziałeś - pochwaliła żona - ale od tej historii do twoich mokotowskich poszukiwań daleka droga! No może tylko to, że i tu i tu - wojna. No i i tu i tam grób tajemniczy, zapomniany grób...

        Cóż mogłem na to powiedzieć. Po prostu jeszcze raz przygotowałem coś do picia, tyle że bez lodu, bo lodu nie było...

        Żeby przy tych naszych stresach i zmiennych nastrojach utrzymać się w jakim takim psychicznym zdrowiu chodziłem na spacery. Rano. Czasem nawet przed świtaniem.

        Mieszkaliśmy w Marysinie Wawerskim - części Wawra - największej obecnie dzielnicy warszawskiej.

        Wawer - kiedyś część Pragi Południe - a w gruncie rzeczy ciche, prawie podmiejskie osiedle przekształcił się dziś w gigantyczną dzielnicę ciągnąca się hen - poprzez Radość, Międzeszyn aż do granic Józefowa z jednej strony i do Remebertowa i Wesołej z drugiej. Prawie osiemdziesiąt kilometrów kwadratowych. Tuż koło naszego domu rozciągał się wspaniały, przeszło stuhektarowy park. Rezerwat Króla Jana Sobieskiego.

        Znałem to miejsce od przeszło czterdziestu lat, ale dopiero teraz ujrzałem całe jego piękno.

        Widocznie na wszystko musi przyjść właściwy czas. W moim przypadku poznanie Rezerwatu Sobieskiego przypadło właśnie teraz - na wiosnę 2017 roku.

        Najpierw byłem trochę z rezerwą i idąc wzdłuż jego północnego skraju zaglądałem jedynie w długą, ciemną aleję prowadzącą do wnętrza. Nie to, żeby mnie nie kusiła, ale - powiedzmy - nie byłem gotowy.

        Parę dni po takich nieśmiałych podchodach, któregoś bardzo wczesnego ranka - na długo przed wschodem słońca - wszedłem. Wejście było prawie na przeciwko klasztoru Felicjanek. Właśnie wtedy gdy byłem już niedaleko ujrzałem dwie mnisze postacie przemykające się z klasztoru i znikające w lesie. Długa, niekończąca się leśna droga, obramowana kilkusetletnimi drzewami i dwie zakonnice, które w mroku przedświtu ledwo były widoczne wyglądały jak obraz dawnego mistrza.

        Przyśpieszyłem. Ogarnął mnie wspaniały zapach drzewa. Wzdłuż tego leśnego duktu leżały starannie ułożone sągi. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie pochylić się nad nimi i nie wchłonąć pełną piersią zapachu, który przypominał moje dawne wędrówki po Bieszczadach. Zapach przywoływał zapomniane lata i kusił, żeby właśnie tu usiąść i spędzić cały dzień.

        Nie mogło być jednak o tym mowy, bo „moje” zakonnice oddalały się szybko a ja za nic nie chciałem ich stracić z oczu.

        Nagle, ku mojemu ogromnemu zdumieniu puściły się biegiem. Rozwiane, rozfurkotane habity, powiewające kornety - jednym słowem - wyścig!

        Jak to się mówi - wiele w życiu widziałem, ale nigdy biegnącej zakonnicy! Mało tego - byłem świadkiem wyścigu dwóch zakonnic!

        Było już tuż tuż przed wschodem słońca, ale w leśnej alei panował mrok. Droga szła prosto jak sierpem rzucił i dawała daleką perspektywę, w której widziałem trzęsące się w biegu białe obramowania kornetów. Dość szybko zniknęły mi z pola widzenia.

        Byłem - co tu dużo gadać - zafascynowany i nie mogłem się doczekać ich powrotu. Ostatecznie, wcześniej czy później musiały wrócić do klasztoru! Miałem nadzieję, że będą wracać tą samą drogą.

        Szło się miękko i lekko i nie mogłem się nacieszyć, że wreszcie zdecydowałem się na ten leśny spacer. Ptaki zaczynały śpiewać, dzięcioły pukać i w ogóle las budził się do życia.

        Nie pomyliłem się. Jakiś czas później zobaczyłem zbliżające się zakonnice. -Dzień dobry! Piękny poranek! - Wspaniały! - Czy nie uważacie siostry, że do biegania lepsze by były jogging pants?

        Jakoś bez zastanowienia powiedziałem po angielsku nie zastanawiając się jak to głupio brzmi, ale siostry ani się zdziwiły ani speszyły. Świetnie zrozumiały i jedna z nich wesoło odpowiedziała:

        -A po co? W tym jest lekko i przewiewnie!

        I jakby na dowód tych słów zakręciła się jak hiszpańska tancerka, robiąc przy tym taki ruch jakby chciała unieść z lekka swój habit.

To było miłe.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.