Samotność czuło się wszędzie. W niekończących się spacerach po korytarzach, w szeptach odmawianego tu i tam różańca, w ciszy przy jadalnianych stolikach. Drzwi do pokojów były zazwyczaj pouchylane więc idąc korytarzem widziałem siedzące na łóżkach nieruchome postacie. Czekające. Samotność. Parę rodzinnych fotografii na stoliczkach przy łóżkach, oprawiony obrazek Matki Boskiej, czasem kwiatek a poza tym cisza... Dawne, uciekające życie...
Myślałem o moim bibliotecznym znalezisku, o mokotowskim adresie i z niego także wyzierała samotność. Paliła mnie myśl żeby pojechać na Wejnerta i poszukać. Znałem tą uliczkę. Moja nie istniejąca już dawna szkoła mieściła się opodal.
Przychodziliśmy do „Jodły” każdego dnia i prawie zawsze, przy przekraczaniu furtki a potem wejściowych drzwi i podczas jazdy windą myśleliśmy o tym jak to jest z tymi bolącymi decyzjami o umieszczeniu kogoś bliskiego w Domu. Ta myśl, którą wałkowaliśmy miliony razy wracała i była obecna w rozmowach z innymi wizytującymi. Przychodzili do swoich bliskich z jakimiś ekstra łakociami, czasem słoikiem domowej zupy - takiej kwaśnej, szczawiowej, z jajkiem na twardo. Przynosili ptasie mleczko, soczek, ale to były tylko takie gesty, bo zwykle stało to potem nieruszone.
Prawie zawsze mówiło się o tych naszych biednych podopiecznych, a więc matkach, teściowych, teściu czy ojcu, który - „wie pan - był zupełnie samodzielny - nawet do sklepu sam chodził. Jeszcze sobie lubił czasami wypić kielicha - a tu nagle - patrz pan - upadł! No i co? Wylew! Szpital - proszę pana - a potem w domu - to, wie pan, wzięliśmy Ukrainkę, bo sami nie dawaliśmy rady. Ojciec ciężki, cała prawa strona niewładna, ani warunków nie było żeby go pielęgnować. A żona to już - proszę pana - rąk nie czuła. I plecy ją rozbolały od tego przewracania ojca z boku na bok. Potem przyszły odleżyny. A Ukrainka kosztowała nas, że szkoda gadać. Dobrze, że żona ma brata w Szwecji bo sami to szkoda gadać - nie starczyłoby... Tu chociaż ma fachową opiekę... Ale nie mówi. Nawet nie wiem czy nas poznaje. Lekarz mówi, że ten paraliż może się cofnie, ale tak między nami - jak ma się cofnąć? 87 lat!”.
Ale to wszystko nie było takie proste i cały czas „nie zgadzało się” jakoś z polskim rozumieniem świata. Z naszą tradycją. Z przekonaniem, że stary, chory człowiek winien dokonywać swego żywota w domu.
Nawet szpital był tu czymś obcym i nie „naszym”, a co dopiero mówić o domu starców! Dom starców kojarzył się z jakimś ponurym hospicjum, w którym starzy, niedołężni ludzie leżą w korytarzach i czekają na śmierć. Z biegiem czasu coś się tam jednak zaczęło zmieniać a przede wszystkim to, że takie domy okazały się wyjątkowo dobrym interesem. Było ich więcej i więcej, a zaczem konkurencja, wyższa jakość, nawet luksusy a co za tym idzie reklama, kuszenie pensjonariuszy z zagranicy, jeszcze dodatkowe atrakcje, nawet potańcówki. Ale mimo to świadomość zmieniała się niesłychanie wolno. Ciągle jeszcze pokutowało to dawne mieszkanie trzech czy czterech pokoleń pod jednym dachem. Może brało się to także i z tego co inni powiedzą?
„Matkę oddał do domu starców! Serca chyba nie miał!”
Takie powiedzenie to nie było tylko stwierdzenie faktu. To było ciężkie oskarżenie, przed którym w wielu polskich społecznościach trudno się było obronić.
Ale wśród tych, z którymi rozmawiałem przeważało nowe. Lekarze też tak mówili.
„Nie ma co próbować. Nie dacie sobie rady. Tu jest potrzebna stała, fachowa opieka a nie wygniecione, domowe łóżko w kącie sypialni.”
Ale potem zawsze powstawał dylemat gdzie? Jaki dom? Który jest lepszy, a który droższy i co tam jest, co dają...
Przy którejś wizycie spotkałem w „Jodle” pana Jurka, który akurat przywiózł swoją mamę. Mama leżała dość przytomna, ale nie mówiła. Uśmiechała się tylko od czasu do czasu. Z panem Jurkiem byliśmy mniej więcej w tym samym wieku. Zamieniliśmy parę zdań w łazience. On mył protezy mamy a ja brałem ręczniki do wytarcia moczu, który rozlał się z przedziurawionego cewnika. Rurka zakleszczyła się jakoś w oparcie na lóżku i mocz zaczął kapać.
Mniejsza z tym.
-Wie pan - zaczął - zanim tu przyjechaliśmy sprawdziłem inne domy. Wygląda na to, że ten tutaj jest dobry. Co pan sądzi?
-Tak - opieka z całą pewnością jest bez zarzutu.
-No widzi pan - to dobrze. Nie myliłem się. Wie pan - ma się te możliwości posprawdzania tu i tam. Ja jestem ze „służb” - rozumiemy się?
-Jak to - pytałem szczerze zdziwiony - jeszcze pan pracuje? Wygląda na to, że jesteśmy z tego samego rocznika - a w każdym razie bardzo blisko - zażartowałem.
-Jakie „pracuje” - panie - ja mam już pod siedemdziesiątkę i od dwudziestu lat jestem na emeryturze. Stary portfel - stare „służby”, ale te kontakciki to się jeszcze ma he, he...
„Kontakciki” - pomyślałem.
Jakby przez mgnienie oka poczułem dziwny dreszcz, coś mi się przypomniało, jeszcze z dawnych lat, jakieś zablindowane okno, puste korytarze i szczekanie psów, ale to było tylko przez moment. Szybko się otrząsnąłem, ale odniosłem dziwne wrażenie, że sprawa powróci.
Parę dni potem przyszedł czas płacenia za kolejny miesiąc i przy tej okazji postanowiłem porozmawiać z przełożoną Domu o bibliotece i starej karcie znalezionej w książce.
-Nie wiem - pani Maria była pełna żywej chęci pomocy, ale naprawdę nie wiedziała.
-Ja tu jestem dopiero od roku a książki przynoszą rodziny naszych podopiecznych. Część przekazujemy do innych domów a część zostawiamy. Różni ludzie, różne księgozbiory. Nie sądzę żebym mogła pomóc. Mówi pan o jakiejś karcie pocztowej? Proszę bardzo - jeśli pana interesuje i chce pan odnaleźć adresata - to proszę bardzo! Jeden warunek: wszystko mi pan potem opowie i może zrobimy z tego artykuł do naszego biuletynu reklamowego - co pan na to? Zgoda?
-Jasne, że zgoda! Ale pani Mario - nie ma pani rzeczywiście żadnych informacji o rodzinach, które przynosiły książki? Przecież jakiś ślad musiał gdzieś pozostać...
- Nie, chyba nie, ale sprawdzę. Dam panu znać.
I na tym się skończyło. Co do płatności to trzeba było jeszcze zapłacić za pampersy i lekarstwa a także za kroplówki i coś jeszcze, ale ostatecznie taka była umowa.
Wychodziliśmy wczesnym popołudniem. Tuż koło drzwi nie było dziś naszego buchaltera. Żałowałem, bo chciałem się z nim umówić na oglądanie starych zdjęć. Była natomiast nieznana nam - chyba nowa pensjonariuszka, która prawie natychmiast podeszła drobnymi kroczkami i chrapliwym szeptem szybko zaczęła powtarzać:
-Weźcie mnie do domu! Weźcie! Ja chcę do domu! Weźcie mnie, weźcie!
Tego już było trochę za dużo. Jak na jeden dzień - stanowczo za dużo. Miałem „nerwy na wierzchu” i wracałem rozdygotany jak galareta.
Wcześniej jeszcze - tuż przed obiadem - był katolicki ksiądz, który obchodził pokoje z komunią świętą. Kto chciał ten przyjmował. Nie wiadomo dlaczego dziwnie się śpieszył. Wyglądało na to, że chce jak najprędzej zakończyć swój obchód.
Jakoś wytrąciło mnie to z równowagi.
Przecież każda z tych staruszek - oczywiście z tych rozumiejących - cieszyłaby się gdyby kapłan poświęcił jej więcej czasu a tymczasem musiała im wystarczyć pośpiesznie wypowiadana formułka - „żałuj za grzechy” - i już. Jeszcze ta stuła trzymana przy nosie i zakrywająca usta - tak jakby go drażnił jakiś zapach. A zapachu - o dziwo - nie było. Nie tak jak w wielu innych tego typu domach. Nie było żadnej, tak charakterystycznej woni dezynfekcji. W „Jodle” pachniało. Wszystko było nowe, salowe pucowały co mogły i rozpylały po korytarzach zapachy. Jakby rzeczywistej jodły.
Ta księża wizyta a potem staruszka błagająca szeptem o zabranie jej do domu szarpnęły moimi nerwami.
Żarliwy szept błądzącej staruszki tętnił mi w głowie. „Weźcie mnie do domu, do domu...”.
No dobrze - próbowałem się uspokoić - powiedzmy, że wszyscy mieszkańcy „Jodły” wracają do swoich domów. Czy te domy i rodziny są w ogóle w stanie zapewnić im opiekę?
Tak - wiele razy słyszałem nabrzmiałe emocjami, ciężkie od łez stwierdzenia, że dom to przecież dom, że wśród swoich, że „na własnych śmieciach” i że starych drzew się nie przesadza i tak dalej i temu podobne. A jeszcze do tego to prawie prokuratorskie pytanie:
-A gdyby tak ciebie dzieci wyrzuciły do jakiegoś domu starców to jakbyś się czuł?
Bzdury, bzdury - wściekałem się w myślach, ale starałem się opanować bo jechaliśmy wąską, dość ruchliwą drogą i trucki naciskały mnie żebym nie zwalniał.
Ileż razy wspólne mieszkanie z całkowicie niedołężną starą osobą ruinowało życia tych cierpiętniczych opiekunek i opiekunów? Ileż razy biedna, nieświadoma staruszka wiązała życie całej rodzinie?
Jednocześnie próbowałem wyłowić w swojej pamięci wszystko to z czym można było porównać nasze obecne problemy. Jak to było? Czy starość zawsze była tragiczna, cuchnąca kałem i moczem, śliniąca się i wykrzykująca nieratykułowane, agresywne dźwięki?
Stawali mi przed oczyma dawno zmarli bliscy.
Widziałem mojego pradziadzia, który przez ostatnie parę lat swojego długiego życia niemal co noc budził swoją córkę krzykiem:
-Kiniusiu - konam!
Kiniusia biegła z drugiego pokoju, podawała wodę, czy poprawiała poduszki, czasem przykładała jakiś kompres a potem wracała do łóżka.
Pradziadzio żył do 93 roku życia.
A mój ukochany dziadzio Franio? Mój ojciec chrzestny. Umierał spokojnie leżąc w wielkim małżeńskim łożu z wiązką pijawek wgryzających się w jego grubą, potężną szyję. Pijawki wysysały „złą krew”. Dziadzia wąsy sterczały z dwóch stron jak białe wiechcie. Jeden był krótszy bo babcia Wandzia korzystając z dziadzia niemocy chciała mu je któregoś dnia „po kryjomu” zgolić. Mówiła, że dla wygody przy pielęgnacji. Na jej nieszczęście w trakcie pierwszej próby dziadzio otworzył nagle oczy i czując co się dzieje popatrzył na nią takim wzrokiem, że biedna babcia omal nie zemdlała. Dziadzio nic nie powiedział bo już nie mógł mówić, ale był świadomy. Babcia przez parę dni chodziła jak widmo a wąsy pozostały niezgolone.
Umarł po paru tygodniach choroby. Leżał później na katafalku w jadalnym pokoju a świece rzucały na ciągle jeszcze nastroszone wąsy ciepłe światło. Przychodzili sąsiedzi, znajomi, klękali a potem statecznie rozmawiali półgłosem chwaląc zasługi zmarłego.
Starość, choroba, śmierć wydawała mi się podówczas normalna, zwykła. Na pewno nie groźna.
Prababcie, babcie, ciocie, niezmierzone zastępy wujów i różnych pociotków odchodzili jakoś spokojnie, cicho a nawet z humorem...Wpadłem w miłą toń sielankowych myśli i wspominków i przez krótki czas pławiłem się w niej jak w spokojnej sadzawce.
Jakiś truck jadący tuż za mną zatrąbił ze zdenerwowaniem, bo w czasie tego zamyślenia niebezpiecznie zwolniłem. Zaraz też otrząsnąłem się z głupkowatych fantazji, bo co ja tam wtedy - ośmio-dziesięcioletni smarkacz mogłem w ogóle wiedzieć
- zwłaszcza o chorobach, opiece, niedołężności i konaniu. W tamtych czasach wszyscy, którzy mieli koło sześćdziesiątki byli dla mnie potwornie starzy a siedemdziesięcioletnią babcię Kinię pytałem czy wtedy gdy była mała San już płynął. Babcia śmiała się wesoło i mówiła:
-A co ty sobie smarkaczu myślisz, że babcia jest z epoki lodowcowej?
Inna rzecz, że nikt mnie wtedy w te ciężkie, smutne tematy nie wciągał. Zdarzyło się co prawda parę razy, że byłem blisko kogoś starego a nawet umierającego, ale te wspomnienia nie miały wagi uciążliwości i smutku. Raczej pewnej egzotyki czy nawet atrakcji.