Od tego momentu przysyłał mamie po kilka Funtów Sterlingów a czasem nawet paczkę z ciastkami. Osobiście niewiele korzystałam z tego, bo byłam za daleko od domu. Podróż do domu na wakacje zabierała trzy dni jazdy pociągiem.
Wakacje mieliśmy w czasie Bożego Narodzenia, bo wtedy w Afryce był okres żniw. Te kilka dni, które spędzałam w domu z rodziną, były dla mnie bardzo przyjemne. Przed naszym oknem rosły krzewy mango i bananów. Jak już pisałam, w takich nieludzkich czasach dorastaliśmy szybko nie tylko cieleśnie, ale i psychicznie. Chcieliśmy, aby jak najszybciej nadrobić stracone lata w Rosji. Choć w tym czasie nie interesowali mnie jeszcze chłopcy, to jednak to nie przeszkadzało mi należeć do harcerstwa czy innych organizacji. Kiedy byłam kasjerką w Sodalicji, mieliśmy profesora, który interesował się przyrodą. Chodziliśmy z nim po terenie, gdzie zbierał różne owady i rośliny, które potem suszył i gdzieś je posyłał. Mieliśmy stary patefon i raz w miesiącu urządzaliśmy potańcówki. Tańcowały przeważnie dziewczyny, bo większość chłopców przebywało w Egipcie, ale zabawa zawsze przyjemna.
Jak już wspominałam, zawsze wolałam naukę od zabawy. (Moja koleżanka Lilka napisała tak o mnie: ” Jadzia była zawsze spokojna i poważna. Nie brała nigdy udziału w naszych dzikich zabawach, ale zawsze życzliwa i gotowa do pomocy słabszym w nauce. Za mnie napisała zadanie karne, zadane mi przez rektora ks. Dziduszko.
Inna koleżanka była jej do śmierci wdzięczną za pomoc w łacinie, która jej sprawiała bardzo dużo kłopotu.”)
Jak już pisałam dojrzewałyśmy szybko fizycznie i psychicznie. Nie było to dane moim starszym braciom. Staszek zmarł w Rosji na tyfus i na pewno padł pastwą szakali i dzikich psów. Tadzio doświadczył innego życia. Po powrocie do domu próbował prowadzić gospodarkę, ale to było bardzo trudne, bo większość narzędzi rolniczych były rozkradzione przez miejscowych ludzi. Nie mając innego wyboru wstąpił do armii podziemnej, a potem do Armii Berlinga pod dowództwem Sowieckim. Stalin traktował tak Polaków, żeby ich jak najwięcej wyniszczyć. W sierpniu 1944-go roku Armia Czerwona była tuż po drugiej stronie Wisły. Polacy, rozpoczęli powstanie spodziewając się, że Sowieci przyjdą z pomocą. Jednak to było inaczej. Stalin zarządził odpoczynek swoim wojskom. Na prośby Polaków posłał kilka pułków przez Wisłę z karabinami bez amunicji. Niemcy otoczyli tę garstkę nieszczęsnych, a co nie wybili, to zabrali do niewoli. Po dwóch miesiącach rozpaczliwych zmagań powstanie upadło. Miasto zostało zniszczone a ludność popędzona do Niemiec piechotą o głodzie i chłodzie, bo była już jesień.
Wojska rosyjskie znowu zaczęły się posuwać naprzód, mając zawsze Polaków w pierwszych szeregach. W maju 1945-go roku weszły w głąb Niemiec. Polacy posunęli się za bardzo wprzód i Stalin znowu zarządził odpoczynek Rosjanom pozwalając Niemcom na otoczenie polskiego korpusu. Brakło paliwa do pojazdów i amunicji, Polacy uzbrojeni jedynie w karabiny stawiali czoła czołgom niemieckim. Znowu masakra, 28 maja Tadzio został zabity kilka dni przed ukończeniem wojny. (Dwóch braci nie dożyło 20-go roku życia.) Tadzio został pochowany w Niemczech. Po wojnie ciała tych zabitych zostały przeniesione do Polski i pochowane na cmentarzu wojskowym w Zgorzelcu.
Znowu za pomocą Czerwonego Krzyża ojciec był o tym fakcie powiadomiony, podano nawet miejsce i numer grobu, ale dane okazały się błędne. Kilka lat temu mieliśmy w Kanadzie księdza polskiego pochodzenia Witolda Michalskiego, który wyjechał do pracy w Kanadzie i pracował w naszej parafii. Na jego zaproszenie przyjechali do Kanady jego byli parafianie z Polski. Poznaliśmy ich i opowiedziałam im trochę o naszych przeżyciach a oni po powrocie do kraju pojechali do Zgorzelca, odnaleźli prawdziwy grób Tadzia, i ja będąc na zjeździe „afrykańców” we Wrocławiu miałam to szczęście, że oni przyjechali po nas i zawieźli mnie i męża do Zgorzelca na ten cmentarz.
Klęcząc na grobie Tadzia pomodliłam się i popłakałam wspominając nasze beztroskie, wesołe, dziecinne lata. Po zakończeniu wojny Stalin wysiedlił Niemców z ziem zachodnich, które niegdyś należały do Polski, ale były zagrabione przez Prusy (obecnie Niemcy), i były okupowane przez nich przeszło 600 lat. Teraz te ziemie ponownie wróciły pod administracje polską. Niestety, utraciliśmy obszary na wschodzie, te gdzie ja się urodziłam. Ludzie, którzy przeżyli lata na Syberii, nie mieli gdzie wracać i byli osiedleni na tych terenach. Większość tych, co byli w Afryce, jeżeli mieli ojca czy matkę w Wielkiej Brytanii, mogli do nich dołączyć.
Tak też było z moim ojcem i bratem. Ojciec, mimo że uczestniczył w dwóch wojnach światowych, teraz nie mógł wracać do swojej posiadłości, bo tereny te na podstawie umów jałtańskich, zostały włączone do ZSRR, dlatego musieliśmy pozostać i osiedlić się w Szkocji.
Byli polscy żołnierze po zakończeniu wojny mogli pozostać i pracować jedynie na roli albo w kopalniach węgla. Ojciec mając trochę doświadczenia w pracy w kopalni na Syberii zdecydował się do pracy w kopalni.
W 1948 roku przyszła wreszcie nasza kolejka na do wyjazdu do Szkocji i połączenia się z ojcem i bratem Mietkiem.
Nasza podróż z Afryki do Szkocji statkiem i pociągiem trwała ponad miesiąc. W czasie podróży nie traciłam czasu, ale założyłam coś na podobieństwo przedszkola i zabawiałam małe dzieciaki podczas podróży; przynajmniej nam się nie nudziło.
Nie można porównywać pogody afrykańskiej do tej w Szkocji. Po przyjeździe Ojciec zabrał do miasta nas wszystkich by kupić odpowiednie ubrania potrzebne w klimacie szkockim Mimo to nie uchroniło nas od zaziębień i kataru.
Zamieszkaliśmy w pięknym miasteczku turystycznym nad zatoką morską Firth Of Forth. W czasie lata wiele ludzi przyjeżdżało na tutejsze plaże.
Jeśli chodzi o naukę, o dalszych studiach nie było mowy. Tylko Franek miał szansę zapisać się do szkoły technicznej w Anglii. Marysia dokańczała szkołę powszechną. Ja i Hela musiałyśmy podjąć pracę. W tej okolicy, gdzie mieszkaliśmy, nie było wielkich szans na otrzymanie pracy. Hela poszła do pracy w miejscowym hotelu, a dla mnie ojciec znalazł pracę w jednym z tych hosteli, gdzie mieszkali górnicy, w pobliżu pracy Ojca. Ale lepszy rydz niż nic. Tam też poznałam mojego przyszłego męża, Władka.
Władek Aksamit
Ja, Władysław Aksamit, urodziłem się już w wolnej Polsce, w województwie krakowskim (przed I wojną światową – zabór austriacki), w 1924 roku. Byłem drugim z rzędu z ośmiorga rodzeństwa. Mojego ojca matka zmarła, kiedy on miał 10 lat. Z pierwszego małżeństwa było 4- ro dzieci. Macocha była bardzo dokuczliwa i Ojciec mając 14 lat opuścił dom i obrał sobie zawód kołodzieja. W tamtych czasach kołodziej i kowal byli bardzo potrzebni.
Po czterech latach nauki zdał wymagany egzamin i wyjechał do Wiednia, gdzie pracował aż do wybuchu pierwszej wojny światowej. Brał udział w w wojnie, a później w walkach z Armią Czerwoną. Można powiedzieć, że ojciec był mieszczaninem, ale po wojnie osiedlił się na wsi i tam pracował. Z drzewa wykonywał narzędzia rolnicze, które następnie kowal wykańczał. Polska była przez przeszło 130 lat pod okupacją potężnych sąsiadów: Rosji, Prus (dzisiejsze Niemcy) i Cesarstwa Austriackiego.
Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku Polska zaczynała pokonywać zaniedbania pozostawione po zaborcach. Podobnie rolnictwo zaczęło się rozwijać i nie brakowało pracy na roli, dlatego było wielkie zapotrzebowanie na narzędzia rolnicze na wsiach.
Ojciec poznał tam miejscową dziewczynę i niedługo potem pobrali się w listopadzie 1921- go roku. (I tu ciekawostka, że moi rodzice i rodzice Jadzi, mojej żony, brali ślub w tym samym dniu.)
Po roku urodził się im pierwszy syn. Ja byłem z kolei drugim. Od dzieciństwa moje życie nie było łatwe. Dwa miesiące po moim urodzeniu mama zachorowała. Medycyna w tamtych czasach nie była tak wysoko postawiona, jak dzisiaj. Lekarze po skończonych studiach musieli się opierać na własnym doświadczeniu i na wrodzonej intuicji. Do dziś nie wiemy, co to była za choroba i z jakiego powodu zmarła. (Zmarła mając 57 lat).
Następnie urodził się jeszcze jeden brat i siostrzyczka, która zmarła po dwóch dniach. Następnie urodziło się jeszcze dwóch braci i trzy siostry. Nasza wioska Demblin jest położona na nizinie, u zbiegu Wisły i Dunajca. W lipcu 1934-go roku nasze okolice nawiedziła wielka powódź. Ponieważ nasz dom był położony nieco wyżej od innych, w czasie tej powodzi nie mieliśmy wielkich strat. Natomiast te gospodarstwa położone niżej straciły prawie wszystkie bydło.
W tym czasie w naszej wsi kwaterowała drużyna wojskowa (Strzelec), która pracowała przy naprawie i podwyższaniu wałów ochronnych przeciwpowodziowych. Fala powodziowa, która zalała nasze okolice, przyszła oczywiście z gór. Strzelcy mieli na wyposażeniu wielkie łodzie, pływali po wsi od domu do domu, zbierali ludzi, i wywozili na wały ochronne Wisły i Dunajca. Nie mogli jednak zbliżyć się do naszego domu, bo silne ogrodzenie na to nie pozwoliło. Po kilku godzinach przyjechał rybak z czółnem i ten dopiero wywiózł naszą rodzinę. Statki z żeglugi rzecznej podpływały do wałów i zabrały wszystkich i transportowały za Wisłę, gdzie tereny były o wiele wyżej położone. Dopiero po upływie trzech dni, mój ojciec wraz z innymi mężczyznami powrócili do wioski. Jakie było jego zdziwienie; przed opuszczeniem domu zostawił otwarte okno. W dużej izbie był piec do gotowania i pieczenia chleba i na tym piecu siedziała kura, obok kury były trzy jajka. A nadto obok niej siedział nasz głodny pies, ale nie ruszył tych jajek a tylko pilnował. Ojcu się ciepło zrobiło w sercu i tylko wskazał psu te jajka, a ten tylko na to czekał. W kilku sekundach jajek już nie było.