Teksty
Publicystyka. Felietony i artykuły.
Obchodziliśmy właśnie 74. rocznicę zwycięskiej bitwy pod Monte Cassino. Przypomniała mi się w związku z tym ciekawa sprawa dotycząca II Korpusu i „wyjścia” generała Andersa z nieludzkiej ziemi gułagów. Otóż Anders zabrał ze sobą tysiące Żydów polskich, którzy nie zawsze cieszyli się później przyjaźnią polskich towarzyszy broni. Animozja ta wynikała z bardzo prostej sprawy, o której dzisiaj mało się mówi, mianowicie ze zdrady Żydów na Kresach. Mówię, generalizując, ale jeżeli prawo do generalizacji mają Żydzi, oskarżając nas o zbrodnie i wydawanie ich Niemcom pod okupacją, to dlaczegóż nie generalizować powszechnych postaw młodych lewicujących Żydów we Lwowie i innych miastach? Oni właśnie wydali tych Polaków, którzy później znaleźli się w gułagach, z których ratował ich „ten Anders”. I „ten Anders” uratował też bardzo wielu Żydów i nie podjął przeciwko nim żadnych działań, kiedy w Palestynie Brytyjskiej zdezerterowali, by tworzyć tam Izrael.
W dzisiejszych czasach ta prawda, jak i wiele innych, zamiatana jest pod dywan, bo liczy się politycznie użyteczna „narracja”. Miejmy więc w pamięci uporządkowany przekaz:
Pod okupacją sowiecką Żydzi wydawali nas NKWD i to na o wiele większą skalę niż Polacy Żydów pod okupacją niemiecką. Wiem, że tutaj historii w szkołach niewiele uczą, ale to nie zwalnia nas – rodziców, dziadków – z obowiązku przekazywania wiedzy wnukom i dzieciom.
Zbliża się Dzień Dziecka, a nie ma lepszej książki niż opowieści dziadka o tym, jak było; niż rozmowa babci z wnuczkiem. Dajmy więc dzieciom prezent: rozmawiając z nimi o starych czasach, o tym jaka jest prawda i dlaczego prawda jest tak często niewygodna.
Nic nie zastąpi „szkoły” dziadka czy babci, nic nie zastąpi rozmowy ojca z synem, opowiadajmy o tej nieprawdopodobnie ciekawej historii postaw ludzkich; opowiadajmy o starych czasach. Natura ludzka się nie zmienia i nasze dzieci i wnuki będą musiały wartościować i odnosić się do podobnych rzeczy w swoim życiu.
Inna ciekawa sprawa związana z Monte Cassino, to że linii Gustawa bronili również ludzie mówiący po polsku, Ślązacy i inni wcieleni do Wehrmachtu z terenów II Rzeczpospolitej. I znów pojawia się tutaj postać generała Andersa, bo to generał Anders załatwił z generałem Pattonem, by Amerykanie pozwolili takich jeńców z Wehrmachtu wcielić do II Korpusu. Ciekawe jest to, że po II wojnie światowej w II Korpusie mogli się znaleźć obok siebie żołnierze, którzy walczyli pod Monte Cassino po dwóch przeciwnych stronach. I taki jest polski los. Uczmy się historii, ona jest wielką nauczycielką życia.
Przewodnik po Kresach. Ukraina, Białoruś, Litwa
Napisane przez Jan BodakowskiChoć dziś Kresy należą do Ukrainy, Białorusi oraz Litwy, i wszelkie głupie rojenia o przyłączeniu Kresów szkodzą Polsce, Polacy nie mogą zapominać o polskiej przeszłości tych ziem, o tym jak ważne były one w naszej historii. Kresy nie będą już w granicach Polski, ale na trwałe muszą być w naszej narodowej tożsamości. W ponownym odkryciu Kresów na pewno pomoże wydany staraniem wydawnictwa AA 264-stronicowy „Przewodnik po Kresach. Ukraina, Białoruś, Litwa” autorstwa Jędrzeja Majka.
Jak informuje wydawca, „niniejszy przewodnik pomoże przygotować się do podróży na Kresy – znajdujące się obecnie w granicach Ukrainy, Białorusi i Litwy. Turystom indywidualnym, czy też podróżującym w małych grupkach pozwoli zaplanować najlepszą trasę. Turystom, którzy jadą na wycieczkę zorganizowaną, przybliży miejsca, które będą zwiedzać. Również osoby, które z różnych powodów nie mogą podróżować, znajdą w przewodniku pożyteczną lekturę: ilustrowane źródło wiedzy o zabytkach, pamiątkach historycznych i bogactwie kultury na Kresach”. Według informacji wydawcy, „przewodnik podzielony został na trzy części: Ukraina, Białoruś i Litwa. Część pierwsza, Ukraina, ze względu na duży obszar tego państwa, została dodatkowo podzielona na cztery podrozdziały: ziemia lwowska, Podole, Wołyń i Huculszczyzna”.
Wydawca informuje, że „każdy rozdział poprzedzony został blokiem informacyjnym zatytułowanym Poradnik turysty oraz aktualną mapą samochodową. Informacje tutaj zawarte pozwolą wybrać najlepszy termin na podróż oraz środek transportu. Poradnik zawiera pakiet niezbędnych informacji dotyczących przekraczania granicy, ubezpieczenia, bezpieczeństwa etc. Zasadniczą część każdego rozdziału stanowi przegląd najważniejszych miejscowości, przedstawienie ich historii, opis atrakcji wartych obejrzenia, ciekawostki oraz informacje praktyczne. Dodatkowo, w przypadku dużych miejscowości, zamieszczone zostały aktualne plany. Na końcu przewodnika zamieszczono indeks miejscowości”.
Publikację ilustruje 400 kolorowych zdjęć. Czytelnicy w publikacji znajdą informacje o transporcie (szczególnie użyteczne dla kierowców samochodów, by wiedzieli, jakie zasady regulują ruch drogowy na Kresach), godzinach pracy, zagrożeniach sanitarnych, zabytkach (w tym o ich historii i godzinach mszy w kościołach). Autor opisuje, co warto zobaczyć w kolejnych miastach i krajach.
Jan Bodakowski
Wyjeżdżaliśmy do różnych miast i trzeba przyznać, że wszędzie było ładnie. Droga do Trójmiasta, A-2 do Poznania, Kraków, Wrocław, Karpacz, Zakopane, Rzeszów... To były wycieczki w różnych porach tego samego 2017 roku. I jakkolwiek w lecie zawsze jest najprzyjemniej, to inne pory też mają swój urok.
Jeździliśmy do Domu różnymi drogami. Dla urozmaicenia. Jedna z nich prowadziła przez piękne osiedle białych domków pokrytych czerwoną dachówką. Parkany były żelazne, wszędzie tablice informujące o systemach alarmowych, roślinność imponująca, na podjazdach eleganckie „wypasione bryki”, a na gankach wielkie, rasowe psy, które od czasu do czasu czujnie podnosiły swoje szlachetne łby, ale nie szczekały. Tak jakby chciały powiedzieć, że wszystko widzą i słyszą, ale mając poczucie swojej siły, nie będą się zniżać do poziomu kundla, który biega jak wściekły wzdłuż płotu, obszczekując każdego przechodnia.
To zamożne osiedle sprawiało wrażenie spokoju i dobrobytu.
– Tak jakbyśmy byli gdzieś w Bawarii – myślałem.
Swoją drogą, trochę dziwiły te wszechobecne zabezpieczenia przed złodziejami, ale wytłumaczono mi, że tak trzeba i że nie mam pojęcia, co się działo we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy to podobno (powtarzam „podobno”) rozboje i włamania były bardzo częste.
Co do nas, to – chwalić Boga – nigdy nic się nie stało, ale coś musiało być na rzeczy, bo na przykład w czasie szukania parkingu w okolicach budowanego właśnie CDT jakiś stojący na chodniku dżentelmen dał mi ręką znać, żebym zaparkował w małej zatoczce. Podjechałem. Poczułem od niego sympatyczny zapach alkoholu. Uśmiechnięta buzia.
– Prezesie – powiedział – pan sobie stanie tutaj. Pan da parę złotych na herbatę, a ja popilnuję, żeby nikt panu czasem lusterka nie wyłamał, albo jakimś gwoździem lakieru nie porysował, albo opon nie poprzebijał...
Muszę przyznać, że szczegółowość tej listy mogących mi się przytrafić wypadków trafiła do mnie tak wyraźnie, że dałem mu parę złotych i zostawiłem auto.
Gdy wróciłem, wszystko było w najlepszym porządku, ale mojego opiekuna nie było. Pewnie musiał pójść na herbatę.
Widzi się czasami żebrzących, biednych, może naciągaczy – kto to wie? Bywa, że są to małżeństwa (?) z małym dzieckiem leżącym na kolanach kobiety, albo mężczyzna z psem, czy młoda, dobrze ubrana dziewczyna klęcząca na chodniku... Takie obrazki widać też przy kościołach, ale akurat proszenie o jałmużnę w tych miejscach jest w jakimś sensie przyjęte. Tak przecież było od niepamiętnych czasów. Takie obrazki widać w każdym mieście – nie tylko w Warszawie.
Szczególnie młode, klęczące, na pierwszy rzut oka zdrowe dziewczyny robiły na mnie jakieś dziwne, trochę niesamowite wrażenie. Po prostu klęczały. I to na obu kolanach. Wyprostowane. Czasami uśmiechały się boleśnie, jakby przepraszająco, a czasami tylko klęczały i patrzyły na przechodzących. Ten ich wzrok przesuwał się za nimi, może z wyrzutem, a może z żalem – trudno mi było odgadnąć.
Wspomniałem o parkingu koło CDT i o dżentelmenie, który ofiarował się „pilnować” auta.
Dziś słynny dom towarowy jest w supergeneralnym remoncie. Ma dostać oryginalny wygląd – taki jak kiedyś – za czasów swojej młodości w latach pięćdziesiątych. Pamiętam go dobrze.
Na najwyższym piętrze była kawiarnia, w której powszechnie wtedy znana pani Barbara Hoff organizowała pokazy mody. Nie tylko tam. Widziałem ją na otwarciu Domu Towarowego Junior w zespole Domów Towarowych Centrum.
W lipcu 1969 roku, wraz z grupą koleżanek i kolegów, w ramach Ochotniczych Hufców Pracy pracowałem w cegielni w Chylicach pod Warszawą. Te hufce wcale nie były takie ochotnicze i niektóre nasze koleżanki cierpiały z powodu prymitywu zakwaterowania, złego wyżywienia i ciężkiej pracy, ale tak było i pozostawało jedynie „ochotniczo” zacisnąć zęby i starać się dotrwać do końca tego „zesłania”.
I właśnie tam, któregoś dnia, dostaliśmy polecenie uczestnictwa w otwarciu nowego domu towarowego – Juniora. Telewizja nagrywała wielką fetę, na której mieliśmy stanowić tło w postaci grupy tańczącej młodzieży dla występujących solistów. Jednym z tych solistów był Edward Hulewicz z grupą Heliosi. Wszystko odbywało się na dachu-tarasie Juniora. Po występie mieliśmy w nagrodę możliwość zakupów – jeszcze przed oficjalnym otwarciem.
I właśnie wtedy – przed występem Hulewicza – Barbara Hoff prezentowała swoją kolekcję. Piękne modelki spacerowały wyuczonym krokiem po tarasie.
Nic wtedy o pani Hoff nie wiedziałem, ale nasze koleżanki znały ją świetnie, wzdychały z zachwytem i z nabożeństwem powtarzały „Hoff, Hoff...”.
Takie to było moje „spotkanie” z polską dyktatorką mody!
Począwszy od tego roku, czyli od czasu otwarcia, Domy Centrum zaczęły przyćmiewać swoim blaskiem stary CDT, który nie wytrzymywał konkurencji, męczył się i szarpał jak szczupak w więcierzu, aż wreszcie straszny pożar 1975 roku zakończył jego agonię.
Teraz ma szansę wrócić na dziejową scenę i znowu stać się sztandarową placówką handlową w Warszawie.
Czy wytrzyma konkurencję z wielkimi galeriami? Bóg jeden raczy wiedzieć!
To, że w całej Warszawie, na każdym kroku widać chęć podkreślenia przeszłości, jest imponujące. Odnawia się stare kamienice, odbudowuje pamiątki przeszłości, wraca do dawnych nazw sklepów, znaków firmowych, herbów. Pewnie, że widząc te wszechobecne zmiany, żal mi było wielu nazw ulic i placów, ale tłumaczyłem sobie, że te akurat są usprawiedliwione. Jedne bardziej, inne mniej, ale są! Ostatecznie jak długo można było patrzeć, na przykład, na Krwawego Felka?!
W tydzień po naszym staromiejskim spacerze wybraliśmy się na inny – może nawet ciekawszy. Oś Saska. To nie jest długa trasa – raptem coś około półtora kilometra, ale jej perspektywa jest jedną z najpiękniejszych w mieście. Ciągnie się od Krakowskiego Przedmieścia – tuż od pomnika Prusa koło Bristolu, poprzez plac Piłsudskiego, Grób Nieznanego Żołnierza i dalej przez park ze wspaniałą fontanną i jeszcze dalej przecina Marszałkowską, plac Za Żelazną Bramą i dochodzi do pałacu Lubomirskich koło Hali Gwardii.
Z tym spacerem wiązało się moje dawne wspomnienie.
Otóż w szóstej czy może siódmej klasie szkoły podstawowej dostaliśmy zadanie, żeby narysować ulicę miasta. Jakoś mi to nie wychodziło. Męczyłem się i próbowałem, ale z marnym rezultatem. Poprosiłem więc moją mamę o pomoc, a ona paroma kreskami naszkicowała mi wspaniałą, szeroką ulicę, która biegła prosto i w jej perspektywie widać było dwie, wysokie, kościelne wieże. Zaraz potem, od siebie, narysowała drugą. Tym razem to była piękna aleja ze wspaniałą fontanną w kształcie płaskiego kielicha.
Oba szkice zachowałem przez wiele lat. Do szkoły skopiowałem ten pierwszy – z wieżami w tle.
Nie pytałem wtedy mamy o te ulice. Przyjąłem, że są produktem wyobraźni, ale po przyjeździe do Warszawy olśniło mnie, że te dwie perspektywy faktycznie istnieją! Ta pierwsza okazała się ulicą Marszałkowską widzianą od dzisiejszego ronda Dmowskiego w kierunku placu Zbawiciela. Tę chwilę pamiętam doskonale. W dalekiej perspektywie ujrzałem dwie wysokie wieże kościoła Zbawiciela. Widziałem też kandelabry na MDM i wszystko było tak jak na rysunku mojej mamy!
Drugą była właśnie Oś Saska widziana z Krakowskiego Przedmieścia!
Moja mama miała wspaniałą malarską pamięć i umiała ją wykorzystać.
Ten spacer wzbudził moje bardzo mieszane odczucia.
Świadectwo – przeżyłem śmierć, rozmawiałem z Jezusem, widziałem niebo (4)
Napisane przez o. Wiesław Nazaruk OMIZostałem księdzem, dwa lata pracowałem w Siedlcach. Powiedzieli mi, że nadaję się, chociaż bardzo oblaci chcieli mnie wysłać na studia plastyczne. Zaczynałem między innymi „Misyjne Drogi” z ojcem Lubowickim, Marianem Puchałą, ojcem Kupką. Byłem w pierwszym wydaniu i od grafiki z ojcem Kupką.
To były czasy, kiedy trzeba było robić szpalty, rysunki, suwmiarką mierzyć, nie to co dzisiaj. Byłem tam od grafiki, wtedy jeszcze nie było komputerów, i byłem od tworzenia Kalendarza Misyjnego, bo to w moim kursie powstały te dwa projekty, które są do dzisiaj. Takim motorem, jeśli chodzi o inteligencję i teksty pisane, był ojciec Kazimierz Lubowicki z kursu, a ja się przyczyniałem do tego graficznie. Dzisiaj to się robi na komputerach. Ale zostawmy to. Było to jedno z dzieł, na które miałem wpływ od początku.
Dwa lata Siedlcach. Jest taki wspaniały moment, może to pominę, ale ojciec Kupka, który był kiedyś prowincjałem i był odpowiedzialny za „Misyjne Drogi”, Kalendarz, przez te wszystkie układy, to on mnie strasznie maltretował, żebym studiował coś ze sztuki. Mnie to denerwowało. I raz, przyznam się do kamery, zapisane niech będzie, brzydką rzecz powiedziałem. Ojciec Kupka miał wykształcenie architektoniczne, ale nie miał uprawnień, i chciał, żebym takim był, który ma różne uprawnienia.
Jak już nie chciałem tych sztuk pięknych, mówię: Proszę ojca, pójdę na studia, dziewczyny mnie zwiodą, ja chcę być księdzem. On: Nie, nie. A ja mówię, nie chcę ryzykować, nie będę, ja mogę malować, rysować, ale bez studiów, ja tam się nie obronię. No to zaocznie, architekturę. Ja mówię nie, ja słaby jestem z matematyki, nie lubię obliczeń. On na to, że jednak trzeba.
Ojciec Kupka nie był u nas popularny za swoje projekty, ponieważ wszystkie były chybione bardzo i do dzisiaj my to cierpimy. Poznań to jest jeden z jego pomysłów.
I kiedy my siedzimy nad projektem „Misyjnych Dróg”, robimy i on mi truje, idź na architekturę, zarobisz pieniądze, to się przyda. Ja mówię nie. Ale dlaczego? Mówię – i tu diabeł wstąpił we mnie – bo ja nie chcę, żeby mnie tak przeklinali za moje projekty, jak przeklinają ojca.
Nastąpiła cisza, która trwa do dzisiaj. Rozmawialiśmy, nie pogniewał się na mnie, nigdy więcej ojciec Kupka do czasu wyjazdu do Kanady, to jest siedem lat mojego kapłaństwa, spotykałem się z nim regularnie, bo trzeba było robić „Misyjne Drogi”, nigdy więcej nie powiedział studiuj. Że będą mnie tak klęli jak jego, przemówiło to do niego.
On uparty był. To też jest taki element odczytania. Ja próbowałem odczytywać, czego Bóg ode mnie chce, na tej samej zasadzie jak wtedy chłopak, Panie, co mam robić? Bo przyszedł mi pomysł na misję.
Przed święceniami pytają się mnie, gdzie chcesz pracować? Mówią będziesz misjonarzem ludowym, masz zdolności do gadania. Jak szedłem do Markowic, mówiłem tak. No dobrze, chcę być księdzem, bo naprawdę chcę być księdzem, tylko Panie Boże, nie dopuść, żebym ja musiał kazania głosić, bo ja w życiu ich nie powiem. Patrzę, wychodzą na ambonę, mówią pół godziny, czterdzieści minut, godzinę... Ludzie, ja wszystko będę robił, tylko proszę, żeby nie było kazań, coś tam krótko, żebym nie był kaznodzieją. Pan Bóg ma poczucie humoru. I to, o co prosiłem, żebym nie robił, robię najczęściej.
Ale właśnie dwa lata po Siedlcach posłali mnie na Święty Krzyż, bo trzeba było misjonarza, i nie miałem kazań gotowych, bo na rekolekcje trzeba mieć, a tam zaczynałem od misji peregrynacyjnych relikwii Krzyża Świętego. Ojciec Wucjusz śp., który uczył nas homilektyki, on mi mówi: zbieraj te homilie niedzielne, pisz, bo ci się przydadzą, bo ty masz być misjonarzem. Ja misjonarzem? Gdzie tam, w życiu!
Pierwsze kazanie, które do egzaminu było, miałem napisane, z ojcem Wodzem opracowałem, on mi je trzy razy poprawiał. Pisał, pisał, napisane było super, no i trzeba było nauczyć się na pamięć i stanąć przed całym seminarium i profesorami w niedzielę i je powiedzieć. Miałem dobrą pamięć, kiedyś, przed uszkodzeniem mózgu, stanąłem i mówię. Ale po pierwszym zdaniu mi się zacięło, a tu trzeba kazanie powiedzieć. Wiedziałem, co chcę powiedzieć, tylko już żadne ze zdań wyuczonych mi nie przychodziło. To poszedłem, przestawiając punkty w kazaniu, tylko żeby powiedzieć, to co mam powiedzieć. Pomieszałem, pomieszałem, i wyszło.
Skończyłem zadowolony, bo inni mieli kartki, ściągę, jak się zaciął, to wyjął, przeczytał i koniec, trudno, to nie było na egzamin końcowy. A ja wchodzę w fantazję, poszło, skończyłem.
Ojciec Wódz mnie potem woła, wiesz, dobrześ przeredagował to kazanie. W tej formie, w której powiedziałeś, jest lepsze niż to, co myśmy opracowali. Masz zapisane? Proszę ojca, teraz już mogą powiedzieć. Ja się nauczyłem na pamięć, tak jak ojciec kazał, ale jak stanąłem i was zobaczyłem, to mnie zacięło i po prostu pojechałem już od serca. On mówi: wiesz co, nie ucz się kazań, jak będziesz kiedyś misjonarzem, a będziesz, powinieneś, nie ucz się kazań na pamięć, napisz, ale mów od serca.
I tak do dzisiaj jest. Piszę, ale zawsze jest inaczej, niż napisałem. To też jest w jakiś sposób odkrywanie charyzmatów czy darów, jakie Bóg daje, przez takie wydarzenia. Może to są trochę śmieszne historie. Dla mnie to są znaki Bożego działania, Ducha Świętego, jak prowadzi, jak kształtuje, jak nas przemienia. Kiedy mamy to założenie, Jezu, co Ty o tym myślisz, co mam robić i jak mam robić, to kiedy pytam, to zawsze jest odpowiedź i zawsze Jego odpowiedź jest lepsza czy łatwiejsza niż ta, co ja sobie wymyślę.
I przyszedł pomysł. Jestem na Świętym Krzyżu już od roku, jeżdżę, dziewięć misji peregrynacyjnych, jeszcze jakieś historie, przyjeżdżają biskupi. Kurczę, taki był Materski ksiądz biskup, postrach księży, zwłaszcza zakonników. Mówią mi, ma gardło chore, powiedz kazanie. Ojciec Pestka, który był starszy, mówi: Wiesiu, ty powiesz kazanie. Ludzie! I to na powitanie. Tam są tysiące ludzi, biskup Materski za mną stanie. Przerażające!
Tam jeszcze jest wikary, taki mundry, mundry bardzo, i chciał bardzo się w kazaniu popisać, bo był znany z tego, że kazania bardzo dobrze mówi, i dowiedział się, że biskup nie będzie kazania głosił. Pyta się, przed samą mszą, kto będzie kazanie mówił, bo on gotowy jest. A proboszcz pokazał na mnie, on, misjonarz, będzie mówił. I ten wtedy powiedział takie zdanie, przy mnie – to coś będzie mówić kazanie w miejsce biskupa? Proboszcz mówi tak, będzie głosił.
No to ja dodatkowo westchnąłem do Ducha Świętego, żeby mnie uzbroił, żeby dał słowa i wszystko. Nie mówię tego, żeby się chwalić, absolutnie, bo to jest niepotrzebne, ale po tym wszystkim – tam było może ze 40 – 50 księży, biskup podszedł, podał mi rękę i podziękował, Materski, który był postrachem, podziękował mi za kazanie.
Ja byłem przerażony, nie chciałem spojrzeć na biskupa, bo myślałem, że to było przerażające. Tylko czekałem, kiedy dokończę to kazanie, żeby mieć to załatwione. Ale kiedy biskup przyszedł mi podziękował za kazanie i ten wikary, który powiedział „to coś” o mnie, więcej się nie pokazał, bo księża przychodzili dziękować i pytali, czy mam to kazanie gdzieś napisane, żeby mieć tekst, bo to było o krzyżu, o cierpieniu, też patriotyczne o Polsce. To też taki był moment, kiedy musiałem się przełamywać. Miałem takich historii kilka.
Tam mnie spotkało zaproszenie do pracy do Poznania. Przełożeni mnie wezwali, żebym był powołaniowcem tutaj. Ja mówię, gdzie tam powołaniowcem, absolutnie, ja jestem człowiekiem do ludzi, z ludźmi, a nie jakieś biuro, listy. No ale dwa lata byłem, zaraz się poddałem, bo chciałem wyjechać na misję, ponieważ taka była historia. Jak nas przed święceniami pytają, kim chciałbyś być, pracować, czy chcesz na misję, większość wyjeżdżała wtedy do Kamerunu, na Madagaskar. A ja powiedziałem, że się nie wybieram na misję, że będę w Polsce, ale mam takie założenie, że jeżeli będzie gdzieś wyzwanie Kościoła, czyli Jezusa, do miejsca na świecie, gdzie trzeba kapłana, a nie będzie nikogo chętnego, to ja tam pójdę, czy to będzie Afryka, czy cokolwiek. Tak powiedziałem przełożonym. Czy to mówiłem szczerze? Chyba tak. Tak powiedziałem, to zostało zapisane.
I już jestem tym powołaniowcem tu, w Poznaniu, i zaczyna narastać we mnie coś z tymi misjami. Historia taka, że trzeba napisać pracę magisterską, a ja nie mam czasu pisać, bo jestem zajęty grafiką, rysunkami, malowidłami różnymi, „Misyjnymi Drogami”, w „Gitarach Niepokalanej” jeszcze na trąbce troszeczkę „dorabiałem na lewo”. Więc dla mnie magisterka to była strata czasu, ale był obowiązek. Co zrobić, żeby się nie napracować, a napisać magisterkę?
A! Wymyśliłem! Jest czasopismo przedwojenne „Oblat Niepokalanej”. Przeglądałem, patrzę – o, fajne, niedużo napisali, o Kanadzie, o pracy misjonarzy oblatów. Epopeja. Wezmę, pozaznaczałem, cyk, cyk, cyk, te artykuły pozbierałem. Ale jak zacząłem czytać, to mnie to zaczęło wciągać. I książki – francuski dosyć dobrze znałem, tak że mogłem czytać – i zacząłem coraz bardziej wchodzić w tematykę misyjną. Czytać książki, ale nie po to żeby napisać magisterkę.
Usiadłem i napisałem 180 stron jednym ciurkiem. Siedziałem i pisałem dwa wieczory. I teraz to, co napisałem, musiałem podzielić na rozdziały, posegregować, porobić przypisy itd. Zaniosłem to do o. Rejmoniaka. On przegląda to i mówi: weź to streść i przynieś mi 40 stron. W jeden wieczór streściłem, porobiłem przypisy.
Po co to mówię? Nie o to chodzi, że taki jestem, że mogłem to pokonać, tylko to znowu, jak Duch Święty prowadził mnie do tej Kanady. Nie miałem pojęcia, że kiedyś wyjadę do Kanady na misję, ale się zainteresowałem, żeby łatwym tropem napisać magisterkę, żeby mnie ona nic nie kosztowała, siedzenia itd. Wiedziałem, że z tej dziedziny nikt nie pisał magisterki, ja napiszę, nikt tego nie będzie poprawiał, nikt tego nie będzie czytał, ale to mnie wciągnęło. Osobiście, bo na papierze to jest byle jak napisane, ocenili chyba na cztery plus, ale mniejsza o to.
Nagonka na Polaków w zachodnich mediach ustała z prostej przyczyny – jak w przypadku poprzednich nagonek wydarzyło się coś innego, co przyciągnęło uwagę mediów.
W tym przypadku starcia na granicy między Izraelem a Palestyńczykami. Mimo że Palestyńczycy byli od granicy z 500 metrów, to armia Izraela otworzyła ogień. Padło 50 Palestyńczyków i z 2000 jest rannych. Sprawa stanęła na Radzie Bezpieczeństwa ONZ i jak zwykle USA zablokowały uchwałę potępiającą zachowanie Żydów.
Chicago
Tym razem za ocean wyruszyłem fińskimi liniami. Powód prozaiczny, 200 dolarów taniej, ale przesiadka w Helsinkach. Finnairem mało lata rodaków, bo niestety, nie ogłasza się w „Gońcu”, a kiedyś ogłaszając się w moim „Expressie”, miał moc polskich klientów.
Tamtejszy dworzec już ogromny, nowoczesny, stal i drzewo, oraz mnóstwo sklepów, ale ceny, zwłaszcza alkoholów, wyższe niż na Okęciu.
Zamiast boeingiem leciałem do Chicago europejskim airbusem. Komfort podobny i jedzenie też, z tą różnicą, że pod koniec podróży dali nam znów ciepłe danie, a nie kanapki jak LOT.
W drodze nie nudziłem się, bo czytałem ciekawą książkę Albina Siwaka, choć z niektórymi kawałkami nie zgadzałem się, zwłaszcza z tym, co przy okazji piszę o Marszałku Piłsudskim.
Spotkałem w samolocie Rumuna, który przeniósł się do Chicago kilka lat temu i dostał od razu pracę zastępcy menedżera restauracji McDonalda, bo też w takiej w ojczyźnie pracował. Twierdzi, że podobne są tu i tam problemy, zbyt dużo pracowników jest leniwych, choć na początek dostają w USA 10 zielonych, a po 6 miesiącach już 15 i do tego mają darmowe wyżywienie.
Na lotnisku odebrała mnie rodaczka z Białorusi, której brat kiedyś miał sklep z obuwiem damskim na rogu Bloor i Renamit w Toronto, naprzeciw mego mieszkania, i nawet udzielił mi ciekawego wywiadu dla mego „Expressu”.
Przyjechałem do drugiego największego miasta polskiego w dobrym momencie. Była wszędzie bujna soczysta zieleń i jak na tą porę bardzo ciepło.
Pani Zosia ugościła mnie bardzo po staropolsku, zjadłem smaczną kolacji i poszedłem spać.
Na drugi dzień po śniadaniu ruszyliśmy w miasto, najpierw udając się do siedziby Związku Narodowego Polskiego, który spełnia dwie role, jest organizacją polską, a zarazem organizacją samoubezpieczeniową. Warunkiem koniecznym bycia jej członkiem jest wykupienie jakiegoś ubezpieczenia, a najtańsze z coś 35 rodzajów jest ubezpieczenie na życie od wypadku rejsowym samolotem. To czyni ZNP silną finansową organizacją i trzeba dodać, że jest takich polskich organizacji ubezpieczających więcej w Chicago, główne to Związek Kobiet, Związek Podhalan oraz Związek Polsko-Katolicki, którego prezesem przez wiele lat był ni mniej, ni więcej stryj byłego I sekretarza KC PZPR Stanisław Kani.
Nie zastaliśmy prezesa Spuli w ich obszernym budynku, porozmawialiśmy z jego sekretarką oraz chwilę znalazła dla nas pełniąca obowiązki redaktora naczelnego pani Alicja Otap, której dałem do recenzji swą książkę „Ile Żydzi Polakom zawdzięczają” i angielską wersję książkę śp. Szymona Datnera o ratowaniu Żydów. Ciekawi mnie, czy dadzą jej recenzje.
Wizyta prezydenta Dudy rozpoczęła się w piątek. Miał on spotkania z burmistrzem miasta oraz gubernatorem. Potem była jego wizyta w Muzeum Polskim, gdzie jest sala poświęcona wielkiemu Polakowi, politykowi i pianiście Ignacemu Paderewskiemu.
Mimo skierowanego tydzień przedtem do Konsula prośby o akredytację i wejście na różne imprezy, tego nie uzyskałem i nie dostałem się też tam. Czekając na decyzję, bym mógł wejść, od jednego z aktywistów Polonii Chicago, mówiącego świetnie po polsku, dowiedziałem się, że od trzech lat nie może dostać obywatelstwa i paszportu polskiego, tymczasem Żydzi dostają je w miesiąc i nikt nie pyta ich, jak znają polski i czy przypadkiem ich dziadowie nie mordowali w UB Polaków, a dotąd żadnemu z blisko 20 tysięcy tych „rodaków” paszportu nie odmówiono. Ponadto zgodził się ze mną, że władze PiS, tak jak dawniej PO, „olewają” rodaków z USA i Kanady. Nie mamy, jak Francuzi, Grecy czy Portugalczycy, swej reprezentacji w parlamencie. Przesyłamy do 6 mld dolarów do kraju i na nasz rynek importujemy towary za miliardy zielonych. Jedynym wyjściem, jego zdaniem, byłoby, by jednego lata zaprzestać latania do Polski, bo biurokraci każdego kraju, nie wyłączając Polski, reagują tylko na „kopniaki”.
Drugą imprezą tego dnia było złożenie wieńców przez prezydenta pod pomnikiem katyńskim na polskim cmentarzu.
Przed wejściem na cmentarz zgromadziło się z 40 osób z flagami, demonstrując z banerami wzywającym władze Polski do podniesienia się z kolan i nieustępowania Żydom.
Na samym cmentarzu pod pomnikiem była przybyła z Polski orkiestra reprezentacyjna Wojska Polskiego, poczet sztandarowy Kompanii Honorowej WP i wiele pocztów sztandarowych Polonii chicagowskiej, w tym poczet sztandarowy 12. Pułku Ułanów Podolskich, jednostki, która polski sztandar zawiesiła na Monte Cassino.
Tu zebrało się z 300 rodaków bardziej ciepło witających prezydenta i jego żonę, którzy po złożeniu wieńca podeszli do nich i z 15 minut z nimi rozmawiali. Na zakończenie uroczystości ambasador RP okazał się mało dyplomatyczny, nazywając demonstrujących godnie przed cmentarzem hołotą.
Największą imprezą było spotkanie w sobotę w Millennium Park nad jeziorem Michigan. Tu na fotelach bliżej sceny zasiadło z 1000 osób i stawiły się tam liczne poczty sztandarowe miejscowej Polonii, a na murawie dalej za płotem drugi tysiąc. Czyli w sumie z 0,3 proc. rodaków z tej metropolii, to oczywiście da sygnał naszym wrogom, że z Polonią nie ma co się liczyć.
Na murawie zjawiło się kilku młodych z transparentami niekoniecznie przychylnymi prezydentowi. Interweniowała policja, każąc je usunąć, zaś kilkunastu zwolenników KOD-u ustawiło się w szereg i miało na koszulkach litery tworzące w sumie napis – konstytucja – czym chciało napiętnować prezydenta za jej łamanie.
Po odegraniu i odśpiewaniu polskiego i amerykańskiego hymnu przemawiał najpierw ambasador, potem konsul RP, a wreszcie sam prezydent. Następnie odbyło się długie wręczanie najpierw orderów, a potem dyplomów, w tym szkół polskich tej metropolii. Ja zaś poszedłem sprzedawać swą książkę „Ile Żydzi Polakom zawdzięczają” oraz wspomnianą wyżej angielską książkę śp. Szymona Datnera – dzięki czemu zdołałem pokryć prawie cały koszt przybycia do Chicago.
Na murawie spotkałem pana Mariana Bagińskiego, który wydał po angielsku książkę „Jedwabne Massacre” przedstawiającą prawdę o tym „ewenemencie”. Niestety, nie podano adresu wydawcy, Patria Publishing, więc nie wiem, jak tę książkę czytelnicy mogą zdobyć.
Zbierałem też podpisy pod apel dr Kurek o ekshumację w Jedwabnem. Szło dobrze, a gdybym nie musiał koncentrować się na sprzedawaniu książek, zebrałbym z 400 podpisów.
Boleję, że nie było w sobotę bankietu czy balu z udziałem pary prezydenckiej. Na taką imprezę, kosztującą z 300 dol. od osoby, przybyłoby z 300 majętniejszych rodaków i tak można byłoby zebrać $$$$ na kilka stypendiów.
No i na koniec coś praktycznego. W Chicago jest sporo polskich restauracji, ale ja zapoznałem się z jedną – „Old Warsaw” – przy 4750 N Harlem Ave. Bufet do wczesnego popołudnia za 17 dol., wieczorem za 27. Byłem dwa razy, jedzenie przednie i bardzo polecam.
Aleksander Pruszyński
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…