Zostałem księdzem, dwa lata pracowałem w Siedlcach. Powiedzieli mi, że nadaję się, chociaż bardzo oblaci chcieli mnie wysłać na studia plastyczne. Zaczynałem między innymi „Misyjne Drogi” z ojcem Lubowickim, Marianem Puchałą, ojcem Kupką. Byłem w pierwszym wydaniu i od grafiki z ojcem Kupką.
To były czasy, kiedy trzeba było robić szpalty, rysunki, suwmiarką mierzyć, nie to co dzisiaj. Byłem tam od grafiki, wtedy jeszcze nie było komputerów, i byłem od tworzenia Kalendarza Misyjnego, bo to w moim kursie powstały te dwa projekty, które są do dzisiaj. Takim motorem, jeśli chodzi o inteligencję i teksty pisane, był ojciec Kazimierz Lubowicki z kursu, a ja się przyczyniałem do tego graficznie. Dzisiaj to się robi na komputerach. Ale zostawmy to. Było to jedno z dzieł, na które miałem wpływ od początku.
Dwa lata Siedlcach. Jest taki wspaniały moment, może to pominę, ale ojciec Kupka, który był kiedyś prowincjałem i był odpowiedzialny za „Misyjne Drogi”, Kalendarz, przez te wszystkie układy, to on mnie strasznie maltretował, żebym studiował coś ze sztuki. Mnie to denerwowało. I raz, przyznam się do kamery, zapisane niech będzie, brzydką rzecz powiedziałem. Ojciec Kupka miał wykształcenie architektoniczne, ale nie miał uprawnień, i chciał, żebym takim był, który ma różne uprawnienia.
Jak już nie chciałem tych sztuk pięknych, mówię: Proszę ojca, pójdę na studia, dziewczyny mnie zwiodą, ja chcę być księdzem. On: Nie, nie. A ja mówię, nie chcę ryzykować, nie będę, ja mogę malować, rysować, ale bez studiów, ja tam się nie obronię. No to zaocznie, architekturę. Ja mówię nie, ja słaby jestem z matematyki, nie lubię obliczeń. On na to, że jednak trzeba.
Ojciec Kupka nie był u nas popularny za swoje projekty, ponieważ wszystkie były chybione bardzo i do dzisiaj my to cierpimy. Poznań to jest jeden z jego pomysłów.
I kiedy my siedzimy nad projektem „Misyjnych Dróg”, robimy i on mi truje, idź na architekturę, zarobisz pieniądze, to się przyda. Ja mówię nie. Ale dlaczego? Mówię – i tu diabeł wstąpił we mnie – bo ja nie chcę, żeby mnie tak przeklinali za moje projekty, jak przeklinają ojca.
Nastąpiła cisza, która trwa do dzisiaj. Rozmawialiśmy, nie pogniewał się na mnie, nigdy więcej ojciec Kupka do czasu wyjazdu do Kanady, to jest siedem lat mojego kapłaństwa, spotykałem się z nim regularnie, bo trzeba było robić „Misyjne Drogi”, nigdy więcej nie powiedział studiuj. Że będą mnie tak klęli jak jego, przemówiło to do niego.
On uparty był. To też jest taki element odczytania. Ja próbowałem odczytywać, czego Bóg ode mnie chce, na tej samej zasadzie jak wtedy chłopak, Panie, co mam robić? Bo przyszedł mi pomysł na misję.
Przed święceniami pytają się mnie, gdzie chcesz pracować? Mówią będziesz misjonarzem ludowym, masz zdolności do gadania. Jak szedłem do Markowic, mówiłem tak. No dobrze, chcę być księdzem, bo naprawdę chcę być księdzem, tylko Panie Boże, nie dopuść, żebym ja musiał kazania głosić, bo ja w życiu ich nie powiem. Patrzę, wychodzą na ambonę, mówią pół godziny, czterdzieści minut, godzinę... Ludzie, ja wszystko będę robił, tylko proszę, żeby nie było kazań, coś tam krótko, żebym nie był kaznodzieją. Pan Bóg ma poczucie humoru. I to, o co prosiłem, żebym nie robił, robię najczęściej.
Ale właśnie dwa lata po Siedlcach posłali mnie na Święty Krzyż, bo trzeba było misjonarza, i nie miałem kazań gotowych, bo na rekolekcje trzeba mieć, a tam zaczynałem od misji peregrynacyjnych relikwii Krzyża Świętego. Ojciec Wucjusz śp., który uczył nas homilektyki, on mi mówi: zbieraj te homilie niedzielne, pisz, bo ci się przydadzą, bo ty masz być misjonarzem. Ja misjonarzem? Gdzie tam, w życiu!
Pierwsze kazanie, które do egzaminu było, miałem napisane, z ojcem Wodzem opracowałem, on mi je trzy razy poprawiał. Pisał, pisał, napisane było super, no i trzeba było nauczyć się na pamięć i stanąć przed całym seminarium i profesorami w niedzielę i je powiedzieć. Miałem dobrą pamięć, kiedyś, przed uszkodzeniem mózgu, stanąłem i mówię. Ale po pierwszym zdaniu mi się zacięło, a tu trzeba kazanie powiedzieć. Wiedziałem, co chcę powiedzieć, tylko już żadne ze zdań wyuczonych mi nie przychodziło. To poszedłem, przestawiając punkty w kazaniu, tylko żeby powiedzieć, to co mam powiedzieć. Pomieszałem, pomieszałem, i wyszło.
Skończyłem zadowolony, bo inni mieli kartki, ściągę, jak się zaciął, to wyjął, przeczytał i koniec, trudno, to nie było na egzamin końcowy. A ja wchodzę w fantazję, poszło, skończyłem.
Ojciec Wódz mnie potem woła, wiesz, dobrześ przeredagował to kazanie. W tej formie, w której powiedziałeś, jest lepsze niż to, co myśmy opracowali. Masz zapisane? Proszę ojca, teraz już mogą powiedzieć. Ja się nauczyłem na pamięć, tak jak ojciec kazał, ale jak stanąłem i was zobaczyłem, to mnie zacięło i po prostu pojechałem już od serca. On mówi: wiesz co, nie ucz się kazań, jak będziesz kiedyś misjonarzem, a będziesz, powinieneś, nie ucz się kazań na pamięć, napisz, ale mów od serca.
I tak do dzisiaj jest. Piszę, ale zawsze jest inaczej, niż napisałem. To też jest w jakiś sposób odkrywanie charyzmatów czy darów, jakie Bóg daje, przez takie wydarzenia. Może to są trochę śmieszne historie. Dla mnie to są znaki Bożego działania, Ducha Świętego, jak prowadzi, jak kształtuje, jak nas przemienia. Kiedy mamy to założenie, Jezu, co Ty o tym myślisz, co mam robić i jak mam robić, to kiedy pytam, to zawsze jest odpowiedź i zawsze Jego odpowiedź jest lepsza czy łatwiejsza niż ta, co ja sobie wymyślę.
I przyszedł pomysł. Jestem na Świętym Krzyżu już od roku, jeżdżę, dziewięć misji peregrynacyjnych, jeszcze jakieś historie, przyjeżdżają biskupi. Kurczę, taki był Materski ksiądz biskup, postrach księży, zwłaszcza zakonników. Mówią mi, ma gardło chore, powiedz kazanie. Ojciec Pestka, który był starszy, mówi: Wiesiu, ty powiesz kazanie. Ludzie! I to na powitanie. Tam są tysiące ludzi, biskup Materski za mną stanie. Przerażające!
Tam jeszcze jest wikary, taki mundry, mundry bardzo, i chciał bardzo się w kazaniu popisać, bo był znany z tego, że kazania bardzo dobrze mówi, i dowiedział się, że biskup nie będzie kazania głosił. Pyta się, przed samą mszą, kto będzie kazanie mówił, bo on gotowy jest. A proboszcz pokazał na mnie, on, misjonarz, będzie mówił. I ten wtedy powiedział takie zdanie, przy mnie – to coś będzie mówić kazanie w miejsce biskupa? Proboszcz mówi tak, będzie głosił.
No to ja dodatkowo westchnąłem do Ducha Świętego, żeby mnie uzbroił, żeby dał słowa i wszystko. Nie mówię tego, żeby się chwalić, absolutnie, bo to jest niepotrzebne, ale po tym wszystkim – tam było może ze 40 – 50 księży, biskup podszedł, podał mi rękę i podziękował, Materski, który był postrachem, podziękował mi za kazanie.
Ja byłem przerażony, nie chciałem spojrzeć na biskupa, bo myślałem, że to było przerażające. Tylko czekałem, kiedy dokończę to kazanie, żeby mieć to załatwione. Ale kiedy biskup przyszedł mi podziękował za kazanie i ten wikary, który powiedział „to coś” o mnie, więcej się nie pokazał, bo księża przychodzili dziękować i pytali, czy mam to kazanie gdzieś napisane, żeby mieć tekst, bo to było o krzyżu, o cierpieniu, też patriotyczne o Polsce. To też taki był moment, kiedy musiałem się przełamywać. Miałem takich historii kilka.
Tam mnie spotkało zaproszenie do pracy do Poznania. Przełożeni mnie wezwali, żebym był powołaniowcem tutaj. Ja mówię, gdzie tam powołaniowcem, absolutnie, ja jestem człowiekiem do ludzi, z ludźmi, a nie jakieś biuro, listy. No ale dwa lata byłem, zaraz się poddałem, bo chciałem wyjechać na misję, ponieważ taka była historia. Jak nas przed święceniami pytają, kim chciałbyś być, pracować, czy chcesz na misję, większość wyjeżdżała wtedy do Kamerunu, na Madagaskar. A ja powiedziałem, że się nie wybieram na misję, że będę w Polsce, ale mam takie założenie, że jeżeli będzie gdzieś wyzwanie Kościoła, czyli Jezusa, do miejsca na świecie, gdzie trzeba kapłana, a nie będzie nikogo chętnego, to ja tam pójdę, czy to będzie Afryka, czy cokolwiek. Tak powiedziałem przełożonym. Czy to mówiłem szczerze? Chyba tak. Tak powiedziałem, to zostało zapisane.
I już jestem tym powołaniowcem tu, w Poznaniu, i zaczyna narastać we mnie coś z tymi misjami. Historia taka, że trzeba napisać pracę magisterską, a ja nie mam czasu pisać, bo jestem zajęty grafiką, rysunkami, malowidłami różnymi, „Misyjnymi Drogami”, w „Gitarach Niepokalanej” jeszcze na trąbce troszeczkę „dorabiałem na lewo”. Więc dla mnie magisterka to była strata czasu, ale był obowiązek. Co zrobić, żeby się nie napracować, a napisać magisterkę?
A! Wymyśliłem! Jest czasopismo przedwojenne „Oblat Niepokalanej”. Przeglądałem, patrzę – o, fajne, niedużo napisali, o Kanadzie, o pracy misjonarzy oblatów. Epopeja. Wezmę, pozaznaczałem, cyk, cyk, cyk, te artykuły pozbierałem. Ale jak zacząłem czytać, to mnie to zaczęło wciągać. I książki – francuski dosyć dobrze znałem, tak że mogłem czytać – i zacząłem coraz bardziej wchodzić w tematykę misyjną. Czytać książki, ale nie po to żeby napisać magisterkę.
Usiadłem i napisałem 180 stron jednym ciurkiem. Siedziałem i pisałem dwa wieczory. I teraz to, co napisałem, musiałem podzielić na rozdziały, posegregować, porobić przypisy itd. Zaniosłem to do o. Rejmoniaka. On przegląda to i mówi: weź to streść i przynieś mi 40 stron. W jeden wieczór streściłem, porobiłem przypisy.
Po co to mówię? Nie o to chodzi, że taki jestem, że mogłem to pokonać, tylko to znowu, jak Duch Święty prowadził mnie do tej Kanady. Nie miałem pojęcia, że kiedyś wyjadę do Kanady na misję, ale się zainteresowałem, żeby łatwym tropem napisać magisterkę, żeby mnie ona nic nie kosztowała, siedzenia itd. Wiedziałem, że z tej dziedziny nikt nie pisał magisterki, ja napiszę, nikt tego nie będzie poprawiał, nikt tego nie będzie czytał, ale to mnie wciągnęło. Osobiście, bo na papierze to jest byle jak napisane, ocenili chyba na cztery plus, ale mniejsza o to.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!