farolwebad1

A+ A A-
Inne działy

Inne działy

Kategorie potomne

Okładki

Okładki (362)

Na pierwszych stronach naszego tygodnika.  W poprzednich wydaniach Gońca.

Zobacz artykuły...
Poczta Gońca

Poczta Gońca (382)

Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.

Zobacz artykuły...
sobota, 05 październik 2013 12:46

Bezpiecznie i szybko

Napisane przez

Zanim wrócę do opisu najnowszych modeli, dzisiaj trochę o prędkości, a raczej jej przekraczaniu. Moja prywatna dewiza od dawna głosi, że to nie prędkość zabija, lecz głupota ludzka. I niestety na głupotę znaki drogowe nie pomogą.

Zresztą system znakowania ograniczenia prędkości jest niekonsekwentny i wynika z różnych zaszłości. Mało osób wie, że w Ameryce Północnej pierwszą gremialną akcję ograniczania szybkości na autostradach wywołał kryzys naftowy początku lat 70. Wówczas to mądrzejsi doszli do wniosku, że jak się ograniczy prędkość do 55 mil, czyli nieco poniżej naszej setki, to krążowniki mniej będą żłopać i zmniejszą się kolejki przed stacjami benzynowymi. Jak pomyśleli, tak zrobili, no a jak to wtedy zrobili, tak zostało do dzisiaj.

Dlatego, gdy jedziemy do Barrie, po 400 musimy grzecznie powstrzymywać nasz silnik do maksymalnie 100 kilometrów na godziną z 20-kilometrowym "hakiem", natomiast gdy chcemy sobie trochę poszaleć – zapraszam na sąsiednie równoległe drogi i dróżki, niektóre szutrowe, gdzie obowiązuje ograniczenie do... 80 km/h. Na nich jazda z prędkością maksymalną wymaga rajdowych zdolności, a wielu zakrętów bez umiejętnego dryftingu nie pokonasz.

Podobnych głupot prędkościowych można wskazać multum również w całym GTA. Dlatego serce się burzy, kiedy policjanci łapią ludzi w miejscach najbardziej absurdalnych ograniczeń, licząc na to, że konflikt zdrowego rozsądku z idiotycznym prawem skłoni nas do wybrania zdrowego rozsądku – i oni nas za to – "cap".

Tak więc państwo usiłuje w nas wyrobić bezwarunkowy odruch posłuszeństwa wobec stanowionego prawa – jeśli na znaku napiszą, że trzeba jechać na wstecznym, uwarunkowani tak ludzie bez zmrużenia wrzucą "R".

Jak już to wielokrotnie pisałem, bezpieczna jazda polega przede wszystkim na uważnym prowadzeniu pojazdu i świadomości sytuacyjnej. Wypadki to głównie efekt rozkojarzenia. Dlatego spinajmy się za kierownicą, nie odpływajmy w marzenia i nie zaprzątajmy sobie głowy bieżącymi problemami.

Prowadzenie samochodu to przyjemność – nauczmy się z niej korzystać. Jazda dzisiejszymi komfortowymi autami bywa zbyt usypiająca i miękka – jeśli tak to czujemy, kupmy sobie jakąś staroć w rodzaju porsche carrera, by trzęsące się brzucho i mieszająca biegami ręka nie dały zapomnieć, gdzie się znajdujemy i co robimy.

Wracając do tematu. Nie da się zaprzeczyć, że mandaty za prędkość pod względem liczby wystawień są zaraz za tymi za niewłaściwy parking. Z przekraczaniem maksymalnej dopuszczalnej prędkości, jako z wrogiem nr 1, walczy Canadian Council of Motor Transport Aministrators.

Celem batalii jest "uczynienie z kanadyjskich dróg i ulic najbezpieczniejszych arterii świata. Powołując się na statystyki, eksperci podkreślają, że ograniczenie maksymalnej dopuszczalnej prędkości znacznie zmniejsza liczbę wypadków drogowych ze skutkiem śmiertelnym. Do końca nie wiadomo jednak, jaka w tym rola coraz lepszych zabezpieczeń współczesnych pojazdów. Co ciekawe, też liczba wypadków śmiertelnych na niemieckich autobahnach, gdzie żadne ograniczenia nie obowiązują i można jeździć, ile fabryka dała, nie jest wcale najwyższa na świecie. Ponadto, na autobahnach ginie 22 osób na 1000 wypadków, w których kierowca lub pasażerowie odnieśli obrażenia, zaś na zwykłych drogach 29 osób.

A więc to nie prędkość zabija c.b.d.o. Muszę też szczerze przyznać, że poruszanie się z prędkością przekraczającą 200 km/h samochodem, który taką jazdę lubi, jest przyjemnością z grupy największych.

Niestety, w Kanadzie jest to niemożliwe, zaś łamanie obowiązujących ograniczeń to przyjemność bardzo kosztowna – nie tylko za sprawą samego mandatu, który – jak wiemy – może iść w tysiące, ale przede wszystkim plamy w kartotekach ubezpieczeniowych.

Czysty rekord zaoszczędzi nam tysiące dolarów rocznie na ubezpieczeniu. Proszę tu nie dyskutować, wiem, co mówię, byłem z mandatami za prędkość w sądzie osiem razy, kilkakrotnie załatwiałem sprawy ugodowo, a od jakiegoś czasu staram się jeździć przepisowo, aby zaoszczędzić pieniądze na inne przyjemności.

Informacja o mandatach za przekroczenie prędkości pozostaje w kartotece ubezpieczeniowej przez kilka lat. Czasem może nawet doprowadzi do tego, że nikt nie będzie chciał nas normalnie ubezpieczyć. Jest to prawdziwy ból głowy. Tak więc pierwszy mandat za prędkość powinien stanowić poważne ostrzeżenie. Ich koszt jest znaczny. Dlatego też z każdym warto chodzić do sądu.

Mandaty są podzielone na trzy grupy – mało znaczące, takie sobie i poważne (Minor, Major i Serious Convictions).

Aby zobaczyć, co mamy na koncie, za 10 dol. możemy uzyskać z Ministerstwa Komunikacji Driver's Abstract, a tam przede wszystkim informację o punktach karnych, które naskładaliśmy.

W przypadku prędkości działa to następująco: za przekroczenie od 16 do 29 km/h – 3 pkt, od 30 do 49 km/h – 4 pkt, 50 plus – 6 punktów i automatyczna konfiskata samochodu na tydzień oraz utrata prawa jazdy na ten czas.

Większość ubezpieczalni, nawet jeśli nie mamy na koncie punktów karnych, a tylko wiele zwykłych mandatów, i tak podwyższy nam stawkę składki.

Ubezpieczalnie bywają wybredne i zdarza się, że gdy mamy dwa mandaty za prędkość, przy których ukarano nas punktami, trzeci doprowadzi do odmówienia odnowienia ubezpieczenia, przez co będziemy musieli szukać kompanii ubezpieczycieli wysokiego ryzyka.

Ciekawe jest też to, że ubezpieczalnie, wyznaczając stawkę, biorą pod uwagę wszystkie mandaty, a więc również i te, które na zdrowy rozum nie powinny wpływać na ubezpieczenie – jak za brak odnowionego stickera czy nieposiadanie przy sobie karty wozu.

Wiele firm za cezurę między małym wykroczeniem a poważnym przyjmuje przekroczenie prędkości o ponad 40 km/h.

Trzeba też pamiętać, że na wysokość składki wpływają WSZYSTKIE mandaty, więc jeśli policjant nam mówi, że zmniejszy nam prędkość, żebyśmy nie tracili punktów i nie mieli podwyższonej składki ubezpieczenia – nie mówi całej prawdy.

O czym informuje, życząc bezpiecznej szybkiej jazdy,

Wasz Sobiesław.

sobota, 05 październik 2013 12:41

HARCERSKIM PRAWOM ŻYCIA DNIA WIERNYMI ZAWSZE BYĆ

Napisane przez

Lato minęło pełne słońca, wody, lasu, zapachu ogniska, wakacyjnej wolności, swawoli, przygód i różnych innych atrakcji. Harcerki i harcerze znaczną część wakacji spędzili na obozach, kursach drużynowych i złazach. Wraz z nowym rokiem szkolnym zaczął się nowy rok harcerski. 

Podczas roku harcerskiego harcerki i harcerze, a także skrzaty i zuchy spotykają się regularnie w określonym dniu tygodnia, o stałej godzinie i w stałym miejscu na zbiórkach. Tam dzieci i młodzież spędza pożytecznie i aktywnie czas, ale w odmienny sposób niż w szkole.

Pod okiem drużynowych i przybocznych – czyli tylko trochę starszych i bardziej doświadczonych koleżanek lub kolegów – dobrani w zastępy przygotowują wspólnie różne gry i zabawy na określony temat, by je potem zaprezentować pozostałej części drużyny. Część zbiórek poświęcona jest na kształtowanie pozytywnych nawyków harcerki lub harcerza, takich jak musztra, w trakcie której zwraca się uwagę na schludny wygląd i przypomina o odpowiedniej postawie moralnej każdego członka harcerskiej społeczności.

sobota, 05 październik 2013 12:24

Zawody na Simcoe

W sobotę, 28 września 2013 r., na jeziorze Simcoe odbyły się zawody wędkarskie w łowieniu okoni z łodzi organizowane przez Polsko-Kanadyjski Związek Wędkarski. Limit połowu został ustalony na 30 sztuk. Największe okonie złowili: Krzysztof Arsiuta – 0,54 kg, Wojciech Bak – 0,53 kg, Roman Runo – 0,50 kg. W zawodach udział brało 14 wędkarzy.

sobota, 05 październik 2013 07:56

Prof. Krystyna Pawłowicz w Toronto!

Napisane przez

W sobotę 5 października o godz 19 w parafii Maksymiliana Kolbego, w niedzielę 6 października o godz 12.30 w Parafii Eugeniusza de Mazenod odbyły się spotkania z prof. Krystyną Pawłowicz, bezpartyjną posłanką PiS, walczącą o prawa polskich rodzin. W sali kościoła Kolbego zebrało się kilkaset osób. Pani poseł przedstawiła analizę sytuacji w kraju, która  zasadzie pokrywa się z tezami, publicystów Gońca. Jako przyczynę zła wskazała m.in. fakt członkostwa Polski w Unii Europejskiej.

Korzystając z okazji przeprowadziliśmy wywiad, który ukaże się już niebawem. Prof. Pawłowska podkreślała, że w obecnej sytuacji to Polacy mieszkający na emigracji tworzą bardziej patriotyczne środowisko niż ci w kraju. Posłanka przyjechała na zaproszenie Rodziny Radia Maryja.

piątek, 04 październik 2013 23:01

ALIMENTACJA DZIECI – TAJEMNICZE "SPECJALNE WYDATKI"

Napisane przez

Curyk M 9264Wprowadzenie w życie federalnych i ontaryjskich Child Support Guidelines znacznie uprościło większość kwestii związanych z alimentacją dzieci w Kanadzie. Zgodnie z Guidelines alimenty na dzieci (child support) obliczane są według tabeli, która uwzględnia tylko dwa czynniki: dochód osoby płacącej alimenty i liczbę dzieci. 

Dochód osoby otrzymującej alimenty, czyli tej z którą dzieci mieszkają, nie ma znaczenia. Jeżeli osoba, z którą dzieci mieszkają, zarabia milion dolarów rocznie, a rodzic płacący alimenty zarabia 10 tysięcy, to od 10 tysięcy zobowiązany jest płacić alimenty, chyba że rodzic, z którym dzieci mieszkają, zrezygnuje z roszczeń.

piątek, 04 październik 2013 22:57

Recenzje, wydarzenia kulturalne, opinie [40/2013]

Napisane przez

bodakowskiProfesor Jan Żaryn poleca wybór tekstów z "Tygodnika Warszawskiego".

W czwartek, 26.09.2013, w siedzibie Episkopatu Polski w Warszawie odbyła się promocja książki profesora Tomasza Sikorskiego i Marcina Kuleszy "Niezłomni w epoce fałszywych proroków. Środowisko Tygodnika Warszawskiego 1945–1948" wydanej przez wydawnictwo von borowiecky.

Do lektury książki zachęcał profesor Jan Żaryn. Zdaniem profesora, "Tygodnik Warszawski" odmiennie od "Tygodnika Powszechnego" i "Dziś i Jutro" nie poszedł na ideową kolaborację z komunizmem.

piątek, 04 październik 2013 22:53

Wojna i sezon [46]

Napisane przez

Odpowiedź kardynała bardzo imponowała proboszczowi duchowlańskiemu, który nieraz odwiedzał Bodzia jako kolatora dobrodzieja. W czasie jednych z tych odwiedzin przy kawie i kieliszku nalewki Bodzio powiedział:

– Księże proboszczu, chciałbyś zostać honorowym kanonikiem?

– Chciałbym – westchnął proboszcz.

– Otóż mam propozycję. Ty dla mnie wystarasz się o hrabiostwo papieskie, a ja dla ciebie o honorową kanonię.

I tu wyłożył księdzu prosty i genialny plan. Stanisław Mackiewicz powiedział, że hrabiostwo papieskie było "tanne", a Melchior Wańkowicz, że kosztowało 5 funtów. Nic mi nie wiadomo o cenie rynkowej tego hrabiostwa, ale wiem, że Bodzia Zalutyńskiego nie kosztowało ani grosza.

Jako właściciel dużego majątku musiał oddać część ziemi ornej na reformę rolną. Otóż ułożył się jakoś z komisarzem ziemskim, że kilkanaście hektarów skazanego na reformę gruntu przydzielono małosolnej parafii.

Proboszcz wystosował zaraz pismo do kurii, wychwalając pod niebiosa hojnego kolatora, wielkiego dobrodzieja, najprzykładniejszą owieczkę w swej parafii. Udał się z pismem osobiście do biskupa, wskazując, że za taki bezprzykładny uczynek dla Kościoła należy się dobroczyńcy jakiś zaszczyt nadany przez stolicę apostolską. W tym samym czasie Bodzio objeżdżał sąsiednie dwory, dworki i zaścianki, zbierając podpisy pod petycją do biskupa o nadanie jakiegokolwiek zaszczytnego wyróżnienia zacnemu i zasłużonemu proboszczowi. Zebrał kilkaset podpisów i osobiście doręczył petycję biskupowi. W kilka miesięcy później proboszcz dostał tytuł kanonika honorowego, a Bodzio – tytuł Hrabiego Palatynu, kawalera Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej i Kawalera Zakonu Grobu Świętego. Bodzio sprawił sobie natychmiast strój przepisany: kapelusz trójgraniasty z pióropuszem, biały płaszcz do kostek i szpadę. Obstalował też sobie bilety wizytowe:

Bohdan Zalutyński
Hrabia Palatynu
Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej
Kawaler Zakonu Grobu Świętego
Obywatel Ziemi Grodzieńskiej.

Zrobił też i rozesłał przyjaciołom i znajomym podobiznę swoją w tym stroju rycerskim. Jeździł też w nim w niedzielę do kościoła. Gdy jechał w otwartym powozie lub szedł w nim z powozu do świątyni, pobożne chłopki klękały w przekonaniu, że spotykają wysokiego dostojnika kościelnego.

Melchior Wańkowicz w jednym ze swych wspomnień o Bodziu Zalutyńskim, którego nazywa "Bubą" – choć jako żywo nikt nigdy tak hrabiego Palatynu nie nazywał – opowiada o jakimś kawale Bodzia polegającym na tym, że śpiącemu chłopkowi czy Żydkowi odprzągł konia, przełożył hołoble przez płot, a konia zaprzągł z drugiej strony płotu. Moje zapiski nie odnotowały tego kawału. Nie przeczę, że mógł go zrobić, naśladując zresztą jakiegoś tulskiego, czy orłowskiego Rosjanina "samodura" z pierwszej połowy XIX wieku. Nawet geniusz nie zawsze bywa oryginalny i dopuszcza się po cichu plagiatu.

Inny natomiast kawał "drogowy" Bodzia jest oryginalny i autentyczny. Jechał samochodem z braćmi Eynarowiczami. Szkapa chłopska wystraszyła się i wywróciła wóz z chłopem i babą. Wściekły chłop cisnął kamieniem w samochód. Automobiliści zatrzymali maszynę, złapali chłopa i posadzili do auta.

– Widzisz – powiedział Zalutyński – ty w nas kamieniem, a my ciebie powozimy autem dla przyjemności. Rozmawiając przyjaźnie z chłopem, odjechali tak ze trzydzieści kilometrów, przy czym chłop jadąc pierwszy raz w życiu autem, nie orientował się ani w czasie, ani w przejechanej przestrzeni. Gdy co najmniej sześć godzin drogi piechotą dzieliło ich od miejsca wypadku, wysadzili chłopa, dając mu parę złotych na wódkę.

Rudy bywał nieraz gościem w Złobowszczyźnie. Urządzali wtedy wspólne kawały. Raz chodziło o odpowiedź na list jakiejś panienki powiatowej, która się oświadczyła Bodziowi w miłości. Rudy w charakterze sekretarza osobistego Bodzia wystukał odpowiedź na maszynie z nagłówkiem:

Zarząd Dóbr Duchowlany i Złobowszczyna
Wydział spraw mniejszej wagi

Żeby zakończyć część "wiejską" legendy o Bohdanie Zalutyńskim, zaznaczę, że nigdy nie sprzedawał tego samego zboża kilku Żydom naraz, aby potem urządzić wyścig, że zboże dostanie się temu z kupców, który pierwszy dobiegnie do spichrza. Tego rodzaju kawał urządził nie Bodzio, ale Franio Czapski z Nowosiółek pod Oszmianą.

Warszawskich kawałów Bodzia nie spisać na wołowej skórze. Do najcelniejszych należy przyjęcie, które urządził na cześć państwa Hallerów z Mianocic pod Miechowem – z udziałem generała Józefa Hallera. Jak już wspomniałem, Bodzio był rozrzutny tylko gdy chodziło o głupstwa – poza tym nie lubił wydatków ekstra w rodzaju "fund" i pożyczek. Podejmowany gościnnie i wystawnie przez Hallerów w Mianocicach – na balach i polowaniach – poczuwał się do obowiązku rewanżu. Ponieważ przyjęcie w restauracji byłoby zbyt kosztowne, więc urządził je w "kurwim dołku" na Sewerynowie, o którym już była mowa w tej kronice. Jadła dostarczyła pobliska restauracja "Lija", napoje alkoholowe kupiono w sklepie wódczanym.

Aby specjalnie uczcić generała Hallera, Bodzio kupił kolorową podobiznę generała, ustawił ją u szczytu stołu między oknami, ozdobił gałązkami zieleni i zapalił przed nią parę świeczek, jak przed obrazkiem świętym. Gdy generała wprowadzono z honorami do pokoju, zmieszał się na tak niespodziewany widok, zarumienił się z lekka i nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie ochłonąwszy wybąkał pierwsze zapewne słowa, które mu przyszły do głowy:

– Nie jestem bardzo podobny do siebie na tej fotografii.

Na to Bodzio położył rękę na piersi i rzekł z deklamacją:

– Podobieństwo, panie generale, nosimy w sercu!

A potem dodał ciszej, ale tak, że wszyscy słyszeli:

– Jesteśmy kolegami, panie generale. Ja – rosyjski pułkownik, pan – polski generał. To mniej więcej to samo...

(Mówiąc o rosyjskim pułkownikostwie miał na myśli swą służbę w "gwardii sanitarnej" wielkiej księżny Marii Pawłówny).

Uczta udała się. Było gwarno i wesoło. Opowiadano kawały myśliwskie i niemyśliwskie. Pito na umór. Wznoszono toasty.

Był tylko jeden drobny zgrzyt. Oprócz generała Hallera był jeszcze drugi gość honorowy – major Jaworski, słynny zagończyk, który w parę lat później miał zginąć w okolicznościach szczególnie tragicznych. Był nałogowym pijakiem i przyszedł na przyjęcie już dobrze napompowany.

Był blady i milczący. Upijał się zawsze na ponuro. Posadzono go obok żony Bodzia, pani Lali. Zacna pani Lala, zaszczycona sąsiedztwem bohatera na-
rodowego, postanowiła go bawić – nie bacząc, że milczał, patrząc w talerz i wychylając kieliszek po kieliszku. Aż w pewnej chwili Jaworski nie mógł wytrzymać tej damskiej paplaniny i powiedział głośno:

– Co mi pani zawraca głowę! Pani w życiu tyle nie na...ła, ile ja przeżyłem.

Wkrótce po tym odezwaniu się był już tak pijany, że go odprowadzono do sąsiedniego pokoju i położono do łóżka. Nazajutrz, gdy mu powiedziano,
jak się zachował, pośpieszył do Zalutyńskich do hotelu – z przeprosinami.

Naturalnie "w szaserach".

Na Sewerynowie na tym samym korytarzu mieszkał niejaki pan Bober. W czasie jednej z licznych wizyt Bodzia libacja była tak hałaśliwa, że pan Bober nie mógł wytrzymać i wyszedł w szlafroku na korytarz prosząc o ciszę.

– A pan kto? – spytał Bodzio.

– Bober jestem.

– Ach tak! No to ja do pana pif-paf!

(Tu nadmienię, że do generała Zająca Bodzio nigdy nie "strzelał". Ani telefonicznie, ani w inny sposób. Strzelał może kto inny, ale nie Bodzio).
Zachęcony otrzymaniem błogosławieństw, wysokich tytułów i honorów rzymskich Bodzio rozpoczął kolekcjonowanie orderów cudzoziemskich.

Czyhał więc pilnie, czy się coś nie przydarzyło, czy to komuś z panujących, czy dyktatorowi lub premierowi. Odpowiednio do okoliczności posyłał
albo depeszę kondolencyjną, albo gratulacyjną. Czy była to śmierć Aleksandra greckiego pogryzionego przez małpę, czy nieudany (zmyślony?) zamach na Mussoliniego, czy tragiczna śmierć królowej Astrid belgijskiej, czy zamordowanie Aleksandra jugosłowiańskiego, prezydenta Doumera lub kanclerza Dollfussa, czy inne wypadki w okresie między dwiema wojnami, o których dziś mało kto pamięta, zaraz Bodzio wysyłał depeszę.

Wysłał też rzecz jasna depeszę do generała Franco po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii.

– Cóż ty myślisz -– mówił nieraz Tadeuszowi – za kilka lat będę miał odznaczenia wszystkich krajów europejskich. A potem zabiorę się do Azji i do Ameryki Południowej.

Niestety, wybuchła wojna 1939, dużo odznaczeń utknęło gdzieś po drodze i kolekcja Bodzia urwała się nie osiągnąwszy nawet połowy krajów europejskich.

Bodzio puszczał się nieraz na kawały ryzykowne. Tak np. było to na premierze jakiejś sztuki "futurystycznej" w Reducie, w okresie, gdy się mieściła w gmachu Teatru Wielkiego. Na scenie snuły się jakieś niesamowite zjawy i rozlegały się nieartykułowane wycia. W pierwszym rzędzie siedział Bodzio w towarzystwie Rudego, Tadeusza, Janka Bochwica, Tosia Januszkowskiego, Wiktora Piotrowskiego i jeszcze paru innych "darmozjadów" litewskich obijających wtedy bruki warszawskie. Zanim futurystyczną szmirę dociągnięto do połowy pierwszego aktu, Bodzio wstał i oznajmił głosem tubalnym:
– Dość tego skandalu! Chodźmy na kolację! Nigdy by za czasów Skałona nie ośmielono się wystawić takiej bzdury na scenie cesarskiej. No ale cóż – wszystko dziś jest możliwe w tych nowych republikach – litewskiej, łotewskiej... cygańskiej...

Przyjaciele powstali z miejsc z hałasem i podążyli za Bodziem. Żegnały ich sykania, ale i głosy aprobaty: "Mają rację!". Bodzio był mistrzem riposty, może niezbyt subtelnej, ale błyskawicznej i dobitnej. A więc kiedyś przy stoliku w tymże Bristolu pan Mieczysław Bohdanowicz, potentat wileński, omawiał świeżą nominację adwokata pana Rogalewicza na starostę grodzieńskiego.

– To mój przyjaciel – oznajmił Bodzio z dumą.

– O tym szczególe nie wiedzieliśmy – zauważył pan Bohdanowicz, uśmiechając się sarkastycznie pod staropolskim wąsem. Bodzio poczerwieniał i krzyknął:

– A więc ja panu mówię, bo widzę, że pan nic nie rozumie!

Dużo kawałów Bodzia nie nadaje się do druku nawet w dzisiejszym okresie rozluźnienia obyczajów literackich. Wszystkie te kawały niecenzuralne obracają się zresztą dokoła jego niezwykłej siły męskiej, która wprawiała w podziw i trwogę nawet kobiety uprawiające miłość zawodowo. Zapytany raz przez Tadeusza o sekret tej rekordowej wytrwałości męskiej wyjaśnił, że w chwilach, gdy inni poddają się uczuciu wzrastającej ekstazy miłosnej, on myśli o terminach płatności weksli i o podatkach.

Bohdan Zalutyński, Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej, Kawaler Zakonu Grobu Świętego i Hrabia Palatynu, zmarł w Polsce w roku 1959 w wieku lat 74. Zmarł w odorze legendy ostatniego facecjonisty litewskiego.

 

Rozdział XXVI
PIEŚŃ O RUDOMINIE

Rudego nazywano czasem "rezydentem", czasem "trefnisiem". Dalej pokażę, że przezwiska te były zarówno bezpodstawne, jak krzywdzące. Tutaj warto zanotować, że takimi epitetami obdarzali Rudego ludzie zwani na Litwie "prymakami", o których pisałem w rozdziale XVIII. Stanowisko prymaka nie cieszyło się szczególną estymą i budziło uśmieszki lub drwiny. Prymaty widzieli to lub czuli i w celu psychicznej kompensacji szukali bliźnich, którym by mogli przypiąć jakąś łatkę. Stąd – nazywanie Rudego, któremu na ogół do pięt nie dorośli, "rezydentem" albo "trefnisiem".

Rudy był przede wszystkim naturą barwną i bogatą. Już za życia był legendą, a po drugiej wojnie kilku autorów ulokowało go swoich wspomnieniach. Niestety, wszystkie znane mi opowiadania o Rudym są najczęściej z drugiej ręki, przekręcają znane kawały Rudego lub przypisują mu kawały od 200 lat przypisywane tym lub innym oryginałom litewskim. Legenda więc o Rudym została, jak zresztą przystoi każdej legendzie, mocno łgarstwem podbarwiona.

Rudomina był przede wszystkim poetą. Utwory jego rozsyłane przyjaciołom w listach nigdy nie ukazały się w druku. Zapadną też w przepaść niepamięci razem ze śmiercią ostatniego z przyjaciół Rudego. Zresztą poezje Rudego były pisane przeważnie szczególnym polsko-rosyjsko-białoruskim żargonem i mogą być zrozumiane tylko przez kogoś, kto zna dobrze te trzy języki. Czy jednak mogą być "zrozumiane"? Chodzi o to, że Rudy pisał bez sensu. Sheer nonsense zbliża jego utwory do poezji współczesnej, wątpić jednak należy, czy poeci dnia dzisiejszego przyjęliby go do swego cechu. Z ich punktu widzenia wiersze Rudego mają wadę całkowicie dyskwalifikującą: pisząc głupstwa, Rudy bardzo skrupulatnie przestrzegał rymu i rytmu, czyli że z punktu widzenia poetyki nowoczesnej popełniał grzech śmiertelny.

Byłoby bezcelowe rozwodzić się dalej nad poezją Rudego. Dam tylko parę przykładów, aby czytelnik miał choć przybliżone o niej pojęcie. Przyjaźnił się ze starszym od siebie o pół pokolenia malarzem Stanisławem Bohusz Siestrzeńcewiczem, twórcą słynnych szkiców piórkiem z dziedziny folkloru litewsko-białoruskiego. Pewnego razu Rudy zwraca się do pana Siestrzeńcewicza:

– Napisałem wiersz, w którym użyłem terminu malarskiego. Rzuć okiem i powiedz, co o tym myślisz.

Wiersz brzmiał:

To jeszcze dobrze w maju,
Co robić w czerwcu, pytam,
Do tego w naszym kraju
I z takim drzeworytem?...

Siestrzeńcewicz wpadł w pasję:

– Jesteś bałwan i dureń! Wypraszam sobie na przyszłość zwracanie się do mnie z takimi idiotyzmami.

piątek, 04 październik 2013 22:48

Wiek i trwałość

Napisane przez

maciekczaplinskiKiedy kupujemy nowy dom, wiemy, że zasadniczo przez kilka najbliższych lat nie musimy się zasadniczo martwić o naprawy ani związane bezpośrednio z domem, ani ze sprzętami gospodarstwa domowego. Jednak wielu z nas kupuje domy używane i wówczas sytuacja jest inna – im starszy dom, tym więcej potencjalnie może być do "roboty". Czy mógłbyś naświetlić, jaka jest żywotność poszczególnych składników domu, by nasi czytelnicy mogli być ewentualnie przygotowani na być może czekające ich wydatki.

Należy pamiętać, że często na żywotność poszczególnych elementów domu ma wpływ ich właściwa instalacja oraz właściwa pielęgnacja! Znajomość żywotności niektórych elementów domu jest istotna, bo pozwala nam zaplanować wydatki.

Porozmawiajmy o kilku zasadniczych składnikach każdego domu.

Zacznijmy od pieców. Piec gazowy zazwyczaj wytrzymuje 15 do 25 lat, a cena nowego pieca wynosi 2000-4000 dol. Piec olejowy odpowiednio wytrzymuje 15 do 30 lat, a cena waha się od 3000 do 4500 dol.

Następnym ważnym składnikiem są pokrycia dachowe.

Standardowe dachówki asfaltowe wytrzymują od 12 do 15 lat; lepszej jakości mogą wytrzymać od 15 do 25 lat, a najwyższej jakości nawet od 35 do 40 lat. Są to nominalne wytrzymałości i czasami praktyka odbiega od teorii. Na żywotność dachówek wpływa bardzo wiele czynników, jak wentylacja dachu, kąt nachylenia, kolor, ilość drzew itd. Dachówki drewniane zwykle wytrzymują od 15 do 20 lat, choć nominalnie zakłada się, że wytrzymują dłużej. Dachówki cementowe wytrzymują 40-50 lat, a ceramiczne nawet dłużej. Pokrycie z łupku może wytrzymać nawet 100 lat i równie żywotne jest pokrycie z miedzi. Trudno się jednak spodziewać w Kanadzie, gdzie ludzie przeciętnie żyją w jednym domu nie dłużej niż 5-10 lat, by ktoś inwestował w pokrycie z miedzi, dlatego większość domów ma "tanie" pokrycie z papy.

Żywotność okien i ich trwałość zależy od konstrukcji. Wiele okien po 20-30 latach nadaje się do wymiany. Okna drewniane, jeśli nie są odpowiednio zabezpieczane, potrafią popsuć się nawet szybciej! Popularne obecnie okna z plastiku (winylu) powinny być bardziej żywotne i ich nominalna wytrzymałość może nawet sięgać 30-50 lat.

Rynny spustowe – często jeśli są z normalnej blachy – po 20 latach zaczynają mieć dziury. Obecnie coraz częściej mamy rury spustowe robione z aluminium oraz plastiku. Elementy zewnętrzne, na przykład drewniany siding, jeśli nie są pielęgnowane – po 20 latach mogą być do wymiany.

Kuchnie zwykle po 15 latach nadają się do wymiany, to samo dotyczy łazienek.

Domy do 5 lat zasadniczo powinny być bez problemów technicznych. Jest to w dużej mierze prawda, jeśli chodzi o żywotność poszczególnych składników domów. Niestety, w tym też czasie wychodzi najwięcej usterek wynikających z błędów wykonawczych lub z prostej grawitacji. Budynek zwykle osiada i potrafią w tym czasie pękać na przykład ściany w piwnicach. W domach, w których piwnice były wylewane w okresie wiosny i jesieni – problem ten jest rzadszy niż w tych, które były kopane i wylewane w czasie mrozów.

Domy od 5 do 10 lat zwykle mają również mało problemów.

W domach od 10 lat wzwyż, mamy coraz częściej do czynienia z potrzebą wymiany i napraw różnych składników.

W domach ponad 15 lat musimy liczyć się z takimi naprawami, jak dach, piec, okna itd.

Jeśli planujemy w jakimś domu pozostać na dłużej, ma wiele sensu, by wymieniając oryginalne elementy na nowe – poważnie zastanowić się nad ich jakością. Często mała różnica w cenie daje nam znacznie wyższą jakość.

 

Jak określić wiek domu, który oglądamy?

Osoba z doświadczeniem potrafi ocenić wiek domu z dużym przybliżeniem prawie na pierwszy rzut oka. Często jednak określenie wieku domu wymaga trochę pracy detektywa.

W określeniu wieku oglądanego domu może pomóc nam:

Znajomość konstrukcji i sposobu budowania w różnych okresach czasu;

Data instalacji pieca gazowego – jeśli jest on od nowości w danym domu;

Data instalacji Hot Water Tank (jeśli jest oryginalny);

Data wybita na uszczelkach aluminiowych w oknach i drzwiach;

Data na liczniku elektrycznym oraz rodzaj przewodów elektrycznych;

Naklejka z New Home Warranty Program najczęściej umieszczana na tablicy elektrycznej;

Data na denku od toalety (to zabawne, że niektóre toalety wytrzymują 50-60 lat);

Data na płytach chodnikowych wokół domów (szczególnie w nowszych osiedlach);

Data na elementach drewnianych domu (najczęściej "floor joist");

Data na survey (niestety nie zawsze jest dostępny);

Czasami można sprawdzić datę produkcji sprzętów domowych (zakładając, że nie były wymieniane od początku).

Wiek można określić również poprzez styl budowania, rodzaj cegły oraz cały szereg składników budowlanych. Agent z doświadczeniem będzie orientował się również, kiedy było budowane dane osiedle, a zwykle domy na tym samym osiedlu są w tym samym wieku.

Maciek Czapliński

piątek, 04 październik 2013 22:40

25 lat przy ołtarzu o. Mariana Gila OMI

Napisane przez

W niedzielę, 29 września, o godzinie 11.00 w parafii św. Kazimierza w Toronto została odprawiona Msza św. z okazji 25. rocznicy przyjęcia święceń kapłańskich przez o. prowincjała Mariana Gila. Mszę odprawiał sam jubilat, a koncelebrowali pozostali ojcowie z parafii: o. Jacek Nosowicz, o. Michał Pająk i o. Marcin Serwin.

Po procesji na wejście, której uroczysty charakter nadali Rycerze Kolumba, o. Jacek serdecznie przywitał jubilata. O. Marian Gil pracował w parafii św. Kazimierza przez trzy lata, ale było widać, że mimo tak krótkiego czasu jest rozpoznawany przez większość parafian.

W kazaniu o. Marian przywołał początki swojej kapłańskiej drogi, a także służbę ministranta, którą pełnił jako dziecko. Wspominał też czas spędzony w naszej parafii, mówił o rozmowach z parafianami, którzy przychodzili do niego w trudnych chwilach. Nawiązał do niedzielnej ewangelii wg św. Łukasza i podkreślił, że nad każdym, nawet najmniejszym, najsłabszym i ubogim należy się pochylić i widzieć w nim godność Dziecka Bożego.

Kościół był pełen wiernych. Za oprawę muzyczną odpowiadał chór parafialny.

Znów jesteśmy na Trans-Canada Highway, za nami Lake Superior Provincial Park, przed nami miasteczko Wawa, gdzie musimy uzupełnić zapasy. Za granicą parku mijamy motel z dumnie powiewającą biało-czerwoną flagą, robi się miło i swojsko, gdzie to nas, Polaków, losy nie zagnały… 

Wewe w języku Odżibuejów znaczy dzika gęś i miasteczko od tego słowa wzięło swoją nazwę. Jego mieszkańcy podkreślają ten związek na każdym kroku. Wielki pomnik gęsi, wzniesiony z okazji otwarcia ostatniego odcinka Autostrady Transkanadyjskiej, wita wszystkich w punkcie informacyjnym przy wjeździe do miasta, trochę nadgryzł go ząb czasu, zrobiony symbolicznie z blachy z pochodzącej z miejscowej kopalni rudy żelaza ptak jest co nieco podrdzewiały i tym niezamierzenie równie symbolicznie obrazuje aktualny stan tego przemysłu w mieście. Mniejsze i większe gęsi są wszędzie, na sklepach, przy hotelach, jedne ładniejsze, inne nierzadko bardzo paskudne, ale mimo to sympatyczne, tak jak sympatycznym ptakiem jest dzika gęś, po polsku nazwana berniklą kanadyjską (durny słownik w którymś z naszych tekstów automatycznie zamienił berniklę na berenikę, co wywołało słuszne oburzenie na tak straszliwą pomyłkę naszego rodzinnego ornitologa).

Wawa nie nazywała się tak zawsze, przedtem nosiła nazwę Michipicoten, od fortu usytuowanego nad rzeką Michipicoten właśnie, który zbudowano na szlaku handlu futrami między James Bay a Montrealem. Futra, przemysł drzewny, kopalnie rud żelaza i złota, począwszy od gorączki złota w 1896 roku odkrytego koło jeziora Wawa, zapewniały miasteczku stały rozwój. W latach 90. XX wieku Wawa, tak jak wiele okolicznych miejscowości i całą Kanadę, dotknął kryzys, kopalnie zamknięto, zaczęło ubywać mieszkańców. Dzisiaj Wawa żyje głównie z przemysłu drzewnego i turystyki, a jest naprawdę pięknie położona, wśród wzgórz, nad jeziorem o tej samej nazwie. Dominuje tu parterowa zabudowa, na jej tle widoczny duży kościół, na dachu którego ktoś praktycznie połączył sferę ducha i nowoczesności – panele słoneczne ułożone są w kształcie krzyży. Wawa ma dziś mniej więcej trzy tysiące mieszkańców i na pierwszy rzut oka jest takim trochę sennym miasteczkiem. Ludzie się tu nie spieszą, są bardzo życzliwi, w sklepie kasjerka ucina sobie pogawędkę ze znajomym, zupełnie nie przejmując się czekającymi klientami, czego wcale nie odbieramy jako objawu lekceważenia.

Wszędzie białe twarze, wielokulturowość tu jeszcze chyba nie dotarła. I nam, ludziom z zabieganej i wiecznie spieszącej się aglomeracji torontońskiej, udziela się ten nastrój. Mieszka tu podobno sporo Polaków. Ci z najstarszej emigracji, żołnierze armii Andersa, którzy w kopalniach i przy wyrębie lasu musieli odpracować upokarzający dwuletni kontrakt za możliwość przyjazdu do Kanady, nierzadko – o ironio losu – zastępując powracających do domu niemieckich jeńców, i ci z najmłodszej emigracji, którzy często uciekli z wielkiego Toronto w poszukiwaniu ciszy i spokoju, kupili na przykład motele i za nic nie powróciliby do dawnego stylu życia. O nich i o Wawa opowiadali nam znajomi, którzy przyjeżdżają tu co roku na wakacje, ale i bez tego każdy polską obecność zauważy, świadczy o niej może nie najpiękniejszy, ale okazały budynek Związku Polaków z białym orłem.

Kupujemy hamburgery w budce ozdobionej, jakżeby inaczej, gęsimi wiatraczkami, pyszne, znaczy się hamburgery, nie wiatraczki… i w drogę 450 km prawie do Thunder Bay, do Sleeping Giant Provincial Park. Autostrada Transkanadyjska za Wawa wiedzie przez świerkowe i modrzewiowe lasy, ale takie już bardzo północne, drzewa wąskie, jakby rachityczne, mija rzeczki, jeziorka, torfowiska, niewielkie wzgórza. Lasy, lasy, lasy… ale czasami nagle wyłania się jak upiór w tej zieleni jakiś kompleks przemysłowy. Drogę wstrzymuje nam, jak to się w Polsce kiedyś mówiło – szeroki front robót, ktoś postanowił na raz remontować wszystkie mosty i mostki aż do Thunder Bay. Tracimy dużo czasu, bo tych mostów jest sporo, na każdym trzeba czekać, bo ruch jest tylko w jedną stronę (ciekawe, że do trzymania znaku stop zwykle wybierają młode urodziwe dziewoje, chyba po to, żeby się robotnikom za bardzo nie nudziło). Mijamy dziesiątki hektarów spalonego lasu, dziesięć lat temu była tu pustynia upstrzona kikutami, teraz już posadzono nowy las, miejsce katastrofy powoli zarasta.

Docieramy do niewielkiej miejscowości White River. Podobno ją także dotknął gospodarczy kryzys, ale nikt by o tym nie usłyszał, gdyby nie była znana z innego powodu. 24 sierpnia 1914 roku porucznik Korpusu Weterynaryjnego Harry Colebourn kupił w White River niedźwiadka, który wraz z wojskiem powędrował za ocean. Nazwał malutką niedźwiedzicę Winnie na cześć swojego rodzinnego miasta, Winnipegu. Winnie stała się maskotką wojska, a później, gdy porucznik Colebourn odbywał służbę we Francji, znalazła dom w londyńskim ogrodzie zoologicznym. W 1919 roku Colebourn ofiarował ją na stałe ogrodowi, gdzie znalazła swoich wiernych wielbicieli. Wśród nich był pisarz A. Milne i jego czteroletni syn Krzyś. Milne dla Krzysia napisał w 1926 roku książkę "Winnie-the-Pooh", która unieśmiertelniła i jego syna, i niedźwiadka na wiele pokoleń. Winnie-the-Pooh za sprawą przepięknego tłumaczenia Ireny Tuwim zmieniła płeć – jakby wiele lat do przodu wyprzedzając ideologię gender – i dla Polaków na zawsze zostanie Kubusiem Puchatkiem, filozofem z zawodu, który kochał miodek, a frazy im bardziej Kubuś Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było czy ta o tym, co tygrysy lubią najbardziej, weszły na stałe do polskiego języka. Stoimy w White River przed pomnikiem Winnie z lekko odpadającą farbą. Kochany Kubusiu Puchatku, może to był niezły projekt, ale jak strasznie tandetnym jego wykonaniem Cię tu uhonorowano, w Twoim rodzinnym miasteczku.

Przychodzi nam na myśl inny niedźwiadek, którego historia mogłaby być kanwą niejednego filmu, też kupiony przez żołnierzy, tyle że polskich, i w czasie drugiej wojny światowej, i nie w Kanadzie, a w Persji. Niedźwiedź Wojtek, postać autentyczna, nie literacka, dorastał wśród żołnierzy II Korpusu armii gen. Andersa, miał nawet książeczkę wojskową i przydziały żywności, był legalnym żołnierzem zarejestrowanym "na stanie". Wojtek pomagał nosić skrzynki z amunicją, pilnował obozu, goniąc intruzów, siłował się z każdym, nie czyniąc nikomu najmniejszej krzywdy, polscy kawalarze nauczyli go "palić papierosy", Wojtek znał kindersztubę, zżerał papierosy, ale tylko zapalone, i pijał przydziałowe piwo. Niedźwiedź Wojtek był pod Monte Cassino, przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu, dojechał z nim do Wielkiej Brytanii. Żywot zakończył w zoo w Szkocji, gdzie tak tęsknił za polskimi żołnierzami, że schorowany, wychodził z domku tylko na dźwięk polskiego języka. Szkoci, nie Polacy, postanowili go upamiętnić pomnikiem, a Polacy o niedźwiedziu Wojtku, żołnierzu II Korpusu, niewiele wiedzą…

Przejeżdżamy zjazd do Parku Narodowego Pukaskwa, będziemy tu za kilka dni. W miejscowości Marathon Autostrada Transkanadyjska, która za Wawa szerokim łukiem oddaliła się od Jeziora Górnego, znowu do niego powraca i zdąża na zachód. Tu już góry, szosa wije się wśród nich, wspina się na wierzchołki, poprowadzona często wykutymi w skale wąwozami, przecina olbrzymie doliny długimi wiaduktami, odsłaniając co jakiś czas spektakularne widoki na zamgloną taflę jeziora. Wszędzie po drodze parki prowincyjne, miejsca warte zobaczenia, a przecież nie da się wszystkiego obejrzeć.

Decydujemy się najpierw zajrzeć do Parku Prowincyjnego Neys, położonego na półwyspie Caldwell, ale dotykającego częścią swej granicy autostrady.

Granitowe pięknie wyrzeźbione przez erozję skały, prowadzi przez nie 20-kilometrowa trasa, dwa kilometry piaszczystej plaży, trasa do wieży obserwacyjnej ze spektakularnym widokiem na jezioro, można wypożyczyć canoe lub kajaki i popływać. Neys ma bardzo ciekawą historię, tutaj w latach 20. XX wieku zawędrował Lawrens Harris ze słynnej kanadyjskiej grupy artystów zwanej Grupą Siedmiu, tu namalował znany obraz "Pic Island", natomiast w latach II w.św. na półwyspie mieścił się obóz dla niemieckich jeńców. Nie dane jest nam nacieszyć się widokami ze szlaku, nie ma po co w ogóle zaczynać trasy. W upale Jezioro Górne paruje i kłęby mgły snują się w kierunku lądu. Z minuty na minutę z horyzontu znikają wyspy, znikają brzegi, w jakiś groteskowy sposób znikają na naszych oczach kolejni ludzie na plaży… Jedziemy dalej, nie ma na co czekać. W miejscowości Terrace Bay z punktu widokowego na latarni morskiej przy szosie, która jest kopią prawdziwej latarni położonej naprzeciwko miasteczka na wyspie, mamy nadzieję zobaczyć piękne widoki. I tu nic z tego, za to możemy obserwować sceny jak z horroru science fiction "Mist". Mgła wypełza na miasteczko, wcale nie tak nisko położone, obejmuje kolejne domy jak mackami ośmiornicy, liże autostradę i plazę poniżej nas.

Następne kilkanaście kilometrów jedziemy na przeciwmgielnych światłach, potem nagle przejaśnia się, po mgle nie ma śladu. Zaglądamy jeszcze do Rainbow Falls Provincial Park. Prawie nie ma ludzi, może dlatego, że to koniec sierpnia i właściwie koniec sezonu, park pięknie położony nad Whitesand Lake wśród wzgórz, na tyle daleko od szosy, że w ogóle jej nie słychać, piaszczyste plaże, łazienki z lat 70., widać, że nikt tu w nic od tego czasu nie inwestował, ale jest wyjątkowo czyściusieńko. Z jeziora Whitesand wodospadami wypływa rzeka o tej samej nazwie, drewnianymi mostkami poprowadzono krótki szlak wzdłuż nich. Stawiamy samochód w cieniu, otwieramy okna, kotów nie będziemy ciągnąć ze sobą, są już zmęczone drogą, i gnamy szybko na trasę. Na początku wodospadu kacza rodzina, matka nadzoruje z kamienia stadko podrośniętych piskląt, jakim cudem rwąca woda nie pociąga ich w dół, nie wiadomo, ale nurkują tuż-tuż spadu zupełnie bez strachu. Wodospad malowniczy, podobno z mostka na końcu zawsze widać tęczę, stąd jego nazwa. Tęczy nie ma, ale nie można mieć wszystkiego. Rainbow Falls ma jeszcze drugi kemping przy samym Jeziorze Górnym, ale jakiś mało przyjemny, mimo że z panoramą na jezioro.

Wracamy na Autostradę Transkanadyjską, przed nami jeszcze sporo kilometrów do naszego celu, Sleeping Giant Provincial Park, o czym mamy nadzieję opowiedzieć następnym razem.

Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.