Był chłopakiem, a później mężczyzną, o średnich walorach: wzrost, budowa ciała, uroda (w tym włosy średnio blond), wyniki w nauce, zaangażowanie w pracę zawodową i na roli u rodziców, zainteresowanie dziewczynami (choć nie miał nigdy inklinacji homoseksualnych), pociąg do alkoholu itd. Co go jednak wyróżniało, to pewna zaradność życiowa. W odróżnieniu od swoich kolegów z tamtego okresu zdążał intensywnie do poprawy swojego losu. On pierwszy wśród kolegów miał motocykl, i to od razu dobrej jakości. Przy pomocy finansowej rodziców kupił nie duży dom w miasteczku, gdzie pracował. On pierwszy wśród kolegów wyjeżdżał za "bliską" granicę: trochę do pracy, trochę na handel.
W końcu uznał, że trzeba zrobić "duży skok", a nie grzebać się w grajdołku. Załatwił sobie zaproszenie i wizę do Stanów. Wylądował w sercu polskości w tym kraju, czyli Chicago. Tam został otoczony opieką przez dalekiego kuzyna, ale już po kilku miesiącach Andrzej stał na własnych nogach. Wynajął sobie własny apartamencik, miał stałe dochody, bo miał stałą pracę w polonijnej firmie remontowo-budowlanej. Andrzej miał do tego przygotowanie zawodowe, praktykę z Polski i po adaptacji w zakresie poznania nowych dla niego materiałów i technologii remontów i budów, bez problemu dawał sobie radę, a po pewnym czasie przyuczał do pracy, z polecenia szefa, innych nowo przybyłych krajanów.
Andrzej starał się zalegalizować swój pobyt w Stanach. Wynajął adwokata polskiego pochodzenia, który został mu przez kogoś polecony. Zapłacił słono już na wstępie za załatwienie pierwszych wniosków imigracyjnych. Otrzymał prawo do pracy, numer do płacenia podatków. Szybko wyrobił sobie prawo jazdy, kupił samochód, poczuł się pewnie. Po trzech latach pobytu w Stanach zaprosił do siebie swoich rodziców. Spędzili u niego miesiąc.
Musieli wracać do swojego gospodarstwa, które nadal prowadzili, mimo że zbliżali się do siedemdziesiątki. Andrzej skłonił ich do starania o emerytury rolnicze. Uzyskali je, jednocześnie pozbywając się części ziemi. Pozostało im siedlisko i dwa hektary ziemi położonej najbliżej domu. Andrzej zaangażował swojego kolegę, z którym pracował w Polsce, do przeprowadzenia kapitalnego remontu domu rodzinnego i swojego w miasteczku. Po tym swój dom wynajął, a pieniądze z czynszu pobierali dla siebie jego rodzice. Andrzej był dobrym synem. Był w ciągłym kontakcie z rodzicami. Wysyłał im paczki, słał też od czasu do czasu trochę pieniędzy, choć oni zapewniali go, że im niczego nie brakuje, po za jego obecnością.
Andrzej ciągle odwlekał czas powrotu do Polski. Miał nadzieję na uzyskanie stałego pobytu w Stanach. Procedura ciągnęła się. Po kolejnych przegranych adwokat namawiał go do podjęcia kroków odwoławczych. Andrzej wyrażał na to zgodę. Oczywiście wszystko to kosztowało. Łącznie Andrzej zapłacił za prowadzenie tej gry przez szesnaście lat ponad czterdzieści tysięcy dolarów. W końcu sprawę przegrał i postanowił wracał na łono rodziny.
Wysłał do Polski dwa samochody jako mienie przesiedleńcze i sporo maszyn i narzędzi do budowlanki. Zostawił sobie na koncie w banku w Chicago sporą, zarobioną sumę pieniędzy, a skromniejszą część przekazał na swoje konto do banku w Polsce. Wyleciał do Polski, nie zamykając całkowicie sprawy pobytu w Stanach. Zachował sobie numer podatkowy, prawo jazdy i wielokrotną wizę w paszporcie polskim. Nie wiedział, jaka zapadła decyzja u amerykańskich władz imigracyjnych co do jego osoby, ale miał nadzieję, że tak postępując, ciągle będzie miał możliwość przylecieć do kraju, który znał już lepiej niż kraj rodzinny, który przed laty opuścił.
Andrzej miał "miękkie lądowanie", bo w domu rodzinnym oczekiwano go z utęsknieniem, miał tam swój pokój i możliwość wypowiedzenia umowy najmu swojego domu i zamieszkania tam, ale z tym się nie spieszył. Jeden z samochodów szybko sprzedał, a dla siebie pozostawił dwuletniego dżipa.
We wsi był "paniskiem". Wprawdzie sprawy częściowo miały się inaczej niż przed wylotem za ocean, bo za jego przykładem wywędrowało do pracy za granicę sporo jego sąsiadów. Prawie nie miał z kim wychylić porządnie kielicha. Podobnie z kolegami z miasteczka, z którymi uczył się i pracował. Prawie wszyscy wyfrunęli na stałe, czy też czasowo, ale bez określenia terminu powrotu.
Andrzej po rozejrzeniu się wokół podjął zatrudnienie w firmie budowlanej, choć za stawkę dużo niższą od tej, jaką miał w Stanach. Szykował się raczej do otwarcia własnej firmy budowlanej i okres pracy u kogoś traktował jako przejściowy. Trwało to kilka miesięcy. Andrzej tęsknił za życiem za oceanem. Drogę do Stanów miał na razie zamkniętą. Postanowił pobyć trochę po sąsiedzku, czyli w Kanadzie. Odświeżył kontakty z dalekim kuzynem mieszkającym w Toronto, który nie miał nic przeciw przybyciu Andrzeja w gościnę do niego.
Okazało się, że kuzyn ma własną firmę remontowo-budowlaną. Andrzej już na drugi dzień po przybyciu do kuzyna zaczął u niego pracę. Prawie nie różniło się to od tego, co robił przez kilkanaście lat w Stanach. Trudno powiedzieć, czy Andrzej by przekroczył limit czasowy dla pobytu turystycznego w Kanadzie, ale przerwał pracę i pobyt w Kanadzie przed upływem trzech miesięcy pobytu tutaj, po otrzymaniu wiadomości o poważnej chorobie swojej matki. Poleciał do Polski po dwóch dniach od otrzymania tej wiadomości. Matka przeszła operację i po jej rekonwalescencji Andrzej ponownie powrócił do Toronto. Ponownie na drugi dzień po przybyciu podjął pracę u kuzyna. Trwało to tym razem tylko dwa miesiące, bo Andrzej ponownie otrzymał wiadomość o pogorszeniu się stanu zdrowia matki. Wrócił natychmiast do Polski. Matka przeszła poważną operację. Rekonwalescencja trwała kilka miesięcy. Andrzej wspomagał ojca, który opiekował się swoją żoną.
Któregoś dnia poczuł, że musi wyrwać się choć na chwilę i choćby wychylić kieliszek wódki z kuzynem i kumplami w Toronto. Wynajął kobietę z sąsiedztwa do pomocy matce i ojcu i kupił bilet lotniczy do Toronto z terminem powrotu po tygodniu. Miał zamiar też zabrać ze sobą kilka narzędzi, które zostawił, spiesząc się do chorej matki przed kilkoma miesiącami.
Na lotnisku torontońskim został skierowany na przesłuchanie do oficera imigracyjnego. Ten sprawdził dokumenty Andrzeja i doszedł do wniosku, że jego zamiarem było przybycie do Kanady w celu dalszego udania się do Stanów, na co wskazywały "amerykańskie" papiery i dokumenty, które Andrzej miał przy sobie. Oficer ten uznał, że obowiązuje go umowa ze Stanami o wzajemnym wspieraniu się przed niepożądanymi przybyszami. Wydało mu się nieprawdopodobne zapewnienie Andrzeja, że jego jedynym celem było spotkanie się z kuzynem i kumplami i wychylenie wspólnie kielicha.
Andrzej został zatrzymany i odesłany do aresztu imigracyjnego. Tu kilku innym Polakom, którzy tam przebywali, powiedział, że nie miał złych intencji, że bardzo tęsknił za środowiskiem, które było mu bliższe niż to z miejsca urodzenia, że stać go na taką ekstrawagancję, że chciał tylko "obalić" ten literek, który przywiózł legalnie ze sobą. Nawet nie zamierzał podejmować żadnej pracy przez planowany okres pobytu w Kanadzie.
Zadzwonił on do kuzyna i powiadomił go, gdzie przebywa. Kuzyn przyjechał tego samego wieczora z propozycją zapłacenia za Andrzeja kaucji, jeśli tylko zostanie taka wyznaczona za jego wypuszczenie. Andrzej podziękował za chęć pomocy, ale oświadczył, że chce wracać jak najszybciej do domu.
Przekazał kuzynowi z depozytu dwie półlitrówki dobrej polskiej wódki, prosząc go, aby wychylił po kielichu wraz ze swoimi pracownikami przy najbliższej okazji. Kuzyn obiecał to uczynić. Przyniósł też, na wcześniejszą prośbę Andrzeja, narzędzia, które on wcześniej zostawił.
Oficer imigracyjny, który przesłuchiwał Andrzeja na lotnisku, zmienił termin jego odlotu i tego samego wieczora Andrzej odleciał LOT-em do Polski. Tym razem przestawił on swoje myślenie na ponowne zakorzenienie się w Polsce. Miał już przemyślany sposób rozpoczęcia działania własnej firmy remontowo-budowlanej.
Miał narzędzia, doświadczenie amerykańsko-kanadyjskie i wystarczające środki na zrealizowanie swojego zamiaru.
Aleksander Łoś
Toronto