Znów jesteśmy na Trans-Canada Highway, za nami Lake Superior Provincial Park, przed nami miasteczko Wawa, gdzie musimy uzupełnić zapasy. Za granicą parku mijamy motel z dumnie powiewającą biało-czerwoną flagą, robi się miło i swojsko, gdzie to nas, Polaków, losy nie zagnały…
Wewe w języku Odżibuejów znaczy dzika gęś i miasteczko od tego słowa wzięło swoją nazwę. Jego mieszkańcy podkreślają ten związek na każdym kroku. Wielki pomnik gęsi, wzniesiony z okazji otwarcia ostatniego odcinka Autostrady Transkanadyjskiej, wita wszystkich w punkcie informacyjnym przy wjeździe do miasta, trochę nadgryzł go ząb czasu, zrobiony symbolicznie z blachy z pochodzącej z miejscowej kopalni rudy żelaza ptak jest co nieco podrdzewiały i tym niezamierzenie równie symbolicznie obrazuje aktualny stan tego przemysłu w mieście. Mniejsze i większe gęsi są wszędzie, na sklepach, przy hotelach, jedne ładniejsze, inne nierzadko bardzo paskudne, ale mimo to sympatyczne, tak jak sympatycznym ptakiem jest dzika gęś, po polsku nazwana berniklą kanadyjską (durny słownik w którymś z naszych tekstów automatycznie zamienił berniklę na berenikę, co wywołało słuszne oburzenie na tak straszliwą pomyłkę naszego rodzinnego ornitologa).
Wawa nie nazywała się tak zawsze, przedtem nosiła nazwę Michipicoten, od fortu usytuowanego nad rzeką Michipicoten właśnie, który zbudowano na szlaku handlu futrami między James Bay a Montrealem. Futra, przemysł drzewny, kopalnie rud żelaza i złota, począwszy od gorączki złota w 1896 roku odkrytego koło jeziora Wawa, zapewniały miasteczku stały rozwój. W latach 90. XX wieku Wawa, tak jak wiele okolicznych miejscowości i całą Kanadę, dotknął kryzys, kopalnie zamknięto, zaczęło ubywać mieszkańców. Dzisiaj Wawa żyje głównie z przemysłu drzewnego i turystyki, a jest naprawdę pięknie położona, wśród wzgórz, nad jeziorem o tej samej nazwie. Dominuje tu parterowa zabudowa, na jej tle widoczny duży kościół, na dachu którego ktoś praktycznie połączył sferę ducha i nowoczesności – panele słoneczne ułożone są w kształcie krzyży. Wawa ma dziś mniej więcej trzy tysiące mieszkańców i na pierwszy rzut oka jest takim trochę sennym miasteczkiem. Ludzie się tu nie spieszą, są bardzo życzliwi, w sklepie kasjerka ucina sobie pogawędkę ze znajomym, zupełnie nie przejmując się czekającymi klientami, czego wcale nie odbieramy jako objawu lekceważenia.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/2847-szlakami-bobra-o-miasteczku-g%c4%99si-i-kubusiu-puchatku-kt%c3%b3ry-zmieni%c5%82-p%c5%82e%c4%87#sigProIdcfe8e50f51
Wszędzie białe twarze, wielokulturowość tu jeszcze chyba nie dotarła. I nam, ludziom z zabieganej i wiecznie spieszącej się aglomeracji torontońskiej, udziela się ten nastrój. Mieszka tu podobno sporo Polaków. Ci z najstarszej emigracji, żołnierze armii Andersa, którzy w kopalniach i przy wyrębie lasu musieli odpracować upokarzający dwuletni kontrakt za możliwość przyjazdu do Kanady, nierzadko – o ironio losu – zastępując powracających do domu niemieckich jeńców, i ci z najmłodszej emigracji, którzy często uciekli z wielkiego Toronto w poszukiwaniu ciszy i spokoju, kupili na przykład motele i za nic nie powróciliby do dawnego stylu życia. O nich i o Wawa opowiadali nam znajomi, którzy przyjeżdżają tu co roku na wakacje, ale i bez tego każdy polską obecność zauważy, świadczy o niej może nie najpiękniejszy, ale okazały budynek Związku Polaków z białym orłem.
Kupujemy hamburgery w budce ozdobionej, jakżeby inaczej, gęsimi wiatraczkami, pyszne, znaczy się hamburgery, nie wiatraczki… i w drogę 450 km prawie do Thunder Bay, do Sleeping Giant Provincial Park. Autostrada Transkanadyjska za Wawa wiedzie przez świerkowe i modrzewiowe lasy, ale takie już bardzo północne, drzewa wąskie, jakby rachityczne, mija rzeczki, jeziorka, torfowiska, niewielkie wzgórza. Lasy, lasy, lasy… ale czasami nagle wyłania się jak upiór w tej zieleni jakiś kompleks przemysłowy. Drogę wstrzymuje nam, jak to się w Polsce kiedyś mówiło – szeroki front robót, ktoś postanowił na raz remontować wszystkie mosty i mostki aż do Thunder Bay. Tracimy dużo czasu, bo tych mostów jest sporo, na każdym trzeba czekać, bo ruch jest tylko w jedną stronę (ciekawe, że do trzymania znaku stop zwykle wybierają młode urodziwe dziewoje, chyba po to, żeby się robotnikom za bardzo nie nudziło). Mijamy dziesiątki hektarów spalonego lasu, dziesięć lat temu była tu pustynia upstrzona kikutami, teraz już posadzono nowy las, miejsce katastrofy powoli zarasta.
Docieramy do niewielkiej miejscowości White River. Podobno ją także dotknął gospodarczy kryzys, ale nikt by o tym nie usłyszał, gdyby nie była znana z innego powodu. 24 sierpnia 1914 roku porucznik Korpusu Weterynaryjnego Harry Colebourn kupił w White River niedźwiadka, który wraz z wojskiem powędrował za ocean. Nazwał malutką niedźwiedzicę Winnie na cześć swojego rodzinnego miasta, Winnipegu. Winnie stała się maskotką wojska, a później, gdy porucznik Colebourn odbywał służbę we Francji, znalazła dom w londyńskim ogrodzie zoologicznym. W 1919 roku Colebourn ofiarował ją na stałe ogrodowi, gdzie znalazła swoich wiernych wielbicieli. Wśród nich był pisarz A. Milne i jego czteroletni syn Krzyś. Milne dla Krzysia napisał w 1926 roku książkę "Winnie-the-Pooh", która unieśmiertelniła i jego syna, i niedźwiadka na wiele pokoleń. Winnie-the-Pooh za sprawą przepięknego tłumaczenia Ireny Tuwim zmieniła płeć – jakby wiele lat do przodu wyprzedzając ideologię gender – i dla Polaków na zawsze zostanie Kubusiem Puchatkiem, filozofem z zawodu, który kochał miodek, a frazy im bardziej Kubuś Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było czy ta o tym, co tygrysy lubią najbardziej, weszły na stałe do polskiego języka. Stoimy w White River przed pomnikiem Winnie z lekko odpadającą farbą. Kochany Kubusiu Puchatku, może to był niezły projekt, ale jak strasznie tandetnym jego wykonaniem Cię tu uhonorowano, w Twoim rodzinnym miasteczku.
Przychodzi nam na myśl inny niedźwiadek, którego historia mogłaby być kanwą niejednego filmu, też kupiony przez żołnierzy, tyle że polskich, i w czasie drugiej wojny światowej, i nie w Kanadzie, a w Persji. Niedźwiedź Wojtek, postać autentyczna, nie literacka, dorastał wśród żołnierzy II Korpusu armii gen. Andersa, miał nawet książeczkę wojskową i przydziały żywności, był legalnym żołnierzem zarejestrowanym "na stanie". Wojtek pomagał nosić skrzynki z amunicją, pilnował obozu, goniąc intruzów, siłował się z każdym, nie czyniąc nikomu najmniejszej krzywdy, polscy kawalarze nauczyli go "palić papierosy", Wojtek znał kindersztubę, zżerał papierosy, ale tylko zapalone, i pijał przydziałowe piwo. Niedźwiedź Wojtek był pod Monte Cassino, przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu, dojechał z nim do Wielkiej Brytanii. Żywot zakończył w zoo w Szkocji, gdzie tak tęsknił za polskimi żołnierzami, że schorowany, wychodził z domku tylko na dźwięk polskiego języka. Szkoci, nie Polacy, postanowili go upamiętnić pomnikiem, a Polacy o niedźwiedziu Wojtku, żołnierzu II Korpusu, niewiele wiedzą…
Przejeżdżamy zjazd do Parku Narodowego Pukaskwa, będziemy tu za kilka dni. W miejscowości Marathon Autostrada Transkanadyjska, która za Wawa szerokim łukiem oddaliła się od Jeziora Górnego, znowu do niego powraca i zdąża na zachód. Tu już góry, szosa wije się wśród nich, wspina się na wierzchołki, poprowadzona często wykutymi w skale wąwozami, przecina olbrzymie doliny długimi wiaduktami, odsłaniając co jakiś czas spektakularne widoki na zamgloną taflę jeziora. Wszędzie po drodze parki prowincyjne, miejsca warte zobaczenia, a przecież nie da się wszystkiego obejrzeć.
Decydujemy się najpierw zajrzeć do Parku Prowincyjnego Neys, położonego na półwyspie Caldwell, ale dotykającego częścią swej granicy autostrady.
Granitowe pięknie wyrzeźbione przez erozję skały, prowadzi przez nie 20-kilometrowa trasa, dwa kilometry piaszczystej plaży, trasa do wieży obserwacyjnej ze spektakularnym widokiem na jezioro, można wypożyczyć canoe lub kajaki i popływać. Neys ma bardzo ciekawą historię, tutaj w latach 20. XX wieku zawędrował Lawrens Harris ze słynnej kanadyjskiej grupy artystów zwanej Grupą Siedmiu, tu namalował znany obraz "Pic Island", natomiast w latach II w.św. na półwyspie mieścił się obóz dla niemieckich jeńców. Nie dane jest nam nacieszyć się widokami ze szlaku, nie ma po co w ogóle zaczynać trasy. W upale Jezioro Górne paruje i kłęby mgły snują się w kierunku lądu. Z minuty na minutę z horyzontu znikają wyspy, znikają brzegi, w jakiś groteskowy sposób znikają na naszych oczach kolejni ludzie na plaży… Jedziemy dalej, nie ma na co czekać. W miejscowości Terrace Bay z punktu widokowego na latarni morskiej przy szosie, która jest kopią prawdziwej latarni położonej naprzeciwko miasteczka na wyspie, mamy nadzieję zobaczyć piękne widoki. I tu nic z tego, za to możemy obserwować sceny jak z horroru science fiction "Mist". Mgła wypełza na miasteczko, wcale nie tak nisko położone, obejmuje kolejne domy jak mackami ośmiornicy, liże autostradę i plazę poniżej nas.
Następne kilkanaście kilometrów jedziemy na przeciwmgielnych światłach, potem nagle przejaśnia się, po mgle nie ma śladu. Zaglądamy jeszcze do Rainbow Falls Provincial Park. Prawie nie ma ludzi, może dlatego, że to koniec sierpnia i właściwie koniec sezonu, park pięknie położony nad Whitesand Lake wśród wzgórz, na tyle daleko od szosy, że w ogóle jej nie słychać, piaszczyste plaże, łazienki z lat 70., widać, że nikt tu w nic od tego czasu nie inwestował, ale jest wyjątkowo czyściusieńko. Z jeziora Whitesand wodospadami wypływa rzeka o tej samej nazwie, drewnianymi mostkami poprowadzono krótki szlak wzdłuż nich. Stawiamy samochód w cieniu, otwieramy okna, kotów nie będziemy ciągnąć ze sobą, są już zmęczone drogą, i gnamy szybko na trasę. Na początku wodospadu kacza rodzina, matka nadzoruje z kamienia stadko podrośniętych piskląt, jakim cudem rwąca woda nie pociąga ich w dół, nie wiadomo, ale nurkują tuż-tuż spadu zupełnie bez strachu. Wodospad malowniczy, podobno z mostka na końcu zawsze widać tęczę, stąd jego nazwa. Tęczy nie ma, ale nie można mieć wszystkiego. Rainbow Falls ma jeszcze drugi kemping przy samym Jeziorze Górnym, ale jakiś mało przyjemny, mimo że z panoramą na jezioro.
Wracamy na Autostradę Transkanadyjską, przed nami jeszcze sporo kilometrów do naszego celu, Sleeping Giant Provincial Park, o czym mamy nadzieję opowiedzieć następnym razem.
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński