Odpowiedź kardynała bardzo imponowała proboszczowi duchowlańskiemu, który nieraz odwiedzał Bodzia jako kolatora dobrodzieja. W czasie jednych z tych odwiedzin przy kawie i kieliszku nalewki Bodzio powiedział:
– Księże proboszczu, chciałbyś zostać honorowym kanonikiem?
– Chciałbym – westchnął proboszcz.
– Otóż mam propozycję. Ty dla mnie wystarasz się o hrabiostwo papieskie, a ja dla ciebie o honorową kanonię.
I tu wyłożył księdzu prosty i genialny plan. Stanisław Mackiewicz powiedział, że hrabiostwo papieskie było "tanne", a Melchior Wańkowicz, że kosztowało 5 funtów. Nic mi nie wiadomo o cenie rynkowej tego hrabiostwa, ale wiem, że Bodzia Zalutyńskiego nie kosztowało ani grosza.
Jako właściciel dużego majątku musiał oddać część ziemi ornej na reformę rolną. Otóż ułożył się jakoś z komisarzem ziemskim, że kilkanaście hektarów skazanego na reformę gruntu przydzielono małosolnej parafii.
Proboszcz wystosował zaraz pismo do kurii, wychwalając pod niebiosa hojnego kolatora, wielkiego dobrodzieja, najprzykładniejszą owieczkę w swej parafii. Udał się z pismem osobiście do biskupa, wskazując, że za taki bezprzykładny uczynek dla Kościoła należy się dobroczyńcy jakiś zaszczyt nadany przez stolicę apostolską. W tym samym czasie Bodzio objeżdżał sąsiednie dwory, dworki i zaścianki, zbierając podpisy pod petycją do biskupa o nadanie jakiegokolwiek zaszczytnego wyróżnienia zacnemu i zasłużonemu proboszczowi. Zebrał kilkaset podpisów i osobiście doręczył petycję biskupowi. W kilka miesięcy później proboszcz dostał tytuł kanonika honorowego, a Bodzio – tytuł Hrabiego Palatynu, kawalera Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej i Kawalera Zakonu Grobu Świętego. Bodzio sprawił sobie natychmiast strój przepisany: kapelusz trójgraniasty z pióropuszem, biały płaszcz do kostek i szpadę. Obstalował też sobie bilety wizytowe:
Bohdan Zalutyński
Hrabia Palatynu
Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej
Kawaler Zakonu Grobu Świętego
Obywatel Ziemi Grodzieńskiej.
Zrobił też i rozesłał przyjaciołom i znajomym podobiznę swoją w tym stroju rycerskim. Jeździł też w nim w niedzielę do kościoła. Gdy jechał w otwartym powozie lub szedł w nim z powozu do świątyni, pobożne chłopki klękały w przekonaniu, że spotykają wysokiego dostojnika kościelnego.
Melchior Wańkowicz w jednym ze swych wspomnień o Bodziu Zalutyńskim, którego nazywa "Bubą" – choć jako żywo nikt nigdy tak hrabiego Palatynu nie nazywał – opowiada o jakimś kawale Bodzia polegającym na tym, że śpiącemu chłopkowi czy Żydkowi odprzągł konia, przełożył hołoble przez płot, a konia zaprzągł z drugiej strony płotu. Moje zapiski nie odnotowały tego kawału. Nie przeczę, że mógł go zrobić, naśladując zresztą jakiegoś tulskiego, czy orłowskiego Rosjanina "samodura" z pierwszej połowy XIX wieku. Nawet geniusz nie zawsze bywa oryginalny i dopuszcza się po cichu plagiatu.
Inny natomiast kawał "drogowy" Bodzia jest oryginalny i autentyczny. Jechał samochodem z braćmi Eynarowiczami. Szkapa chłopska wystraszyła się i wywróciła wóz z chłopem i babą. Wściekły chłop cisnął kamieniem w samochód. Automobiliści zatrzymali maszynę, złapali chłopa i posadzili do auta.
– Widzisz – powiedział Zalutyński – ty w nas kamieniem, a my ciebie powozimy autem dla przyjemności. Rozmawiając przyjaźnie z chłopem, odjechali tak ze trzydzieści kilometrów, przy czym chłop jadąc pierwszy raz w życiu autem, nie orientował się ani w czasie, ani w przejechanej przestrzeni. Gdy co najmniej sześć godzin drogi piechotą dzieliło ich od miejsca wypadku, wysadzili chłopa, dając mu parę złotych na wódkę.
Rudy bywał nieraz gościem w Złobowszczyźnie. Urządzali wtedy wspólne kawały. Raz chodziło o odpowiedź na list jakiejś panienki powiatowej, która się oświadczyła Bodziowi w miłości. Rudy w charakterze sekretarza osobistego Bodzia wystukał odpowiedź na maszynie z nagłówkiem:
Zarząd Dóbr Duchowlany i Złobowszczyna
Wydział spraw mniejszej wagi
Żeby zakończyć część "wiejską" legendy o Bohdanie Zalutyńskim, zaznaczę, że nigdy nie sprzedawał tego samego zboża kilku Żydom naraz, aby potem urządzić wyścig, że zboże dostanie się temu z kupców, który pierwszy dobiegnie do spichrza. Tego rodzaju kawał urządził nie Bodzio, ale Franio Czapski z Nowosiółek pod Oszmianą.
Warszawskich kawałów Bodzia nie spisać na wołowej skórze. Do najcelniejszych należy przyjęcie, które urządził na cześć państwa Hallerów z Mianocic pod Miechowem – z udziałem generała Józefa Hallera. Jak już wspomniałem, Bodzio był rozrzutny tylko gdy chodziło o głupstwa – poza tym nie lubił wydatków ekstra w rodzaju "fund" i pożyczek. Podejmowany gościnnie i wystawnie przez Hallerów w Mianocicach – na balach i polowaniach – poczuwał się do obowiązku rewanżu. Ponieważ przyjęcie w restauracji byłoby zbyt kosztowne, więc urządził je w "kurwim dołku" na Sewerynowie, o którym już była mowa w tej kronice. Jadła dostarczyła pobliska restauracja "Lija", napoje alkoholowe kupiono w sklepie wódczanym.
Aby specjalnie uczcić generała Hallera, Bodzio kupił kolorową podobiznę generała, ustawił ją u szczytu stołu między oknami, ozdobił gałązkami zieleni i zapalił przed nią parę świeczek, jak przed obrazkiem świętym. Gdy generała wprowadzono z honorami do pokoju, zmieszał się na tak niespodziewany widok, zarumienił się z lekka i nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie ochłonąwszy wybąkał pierwsze zapewne słowa, które mu przyszły do głowy:
– Nie jestem bardzo podobny do siebie na tej fotografii.
Na to Bodzio położył rękę na piersi i rzekł z deklamacją:
– Podobieństwo, panie generale, nosimy w sercu!
A potem dodał ciszej, ale tak, że wszyscy słyszeli:
– Jesteśmy kolegami, panie generale. Ja – rosyjski pułkownik, pan – polski generał. To mniej więcej to samo...
(Mówiąc o rosyjskim pułkownikostwie miał na myśli swą służbę w "gwardii sanitarnej" wielkiej księżny Marii Pawłówny).
Uczta udała się. Było gwarno i wesoło. Opowiadano kawały myśliwskie i niemyśliwskie. Pito na umór. Wznoszono toasty.
Był tylko jeden drobny zgrzyt. Oprócz generała Hallera był jeszcze drugi gość honorowy – major Jaworski, słynny zagończyk, który w parę lat później miał zginąć w okolicznościach szczególnie tragicznych. Był nałogowym pijakiem i przyszedł na przyjęcie już dobrze napompowany.
Był blady i milczący. Upijał się zawsze na ponuro. Posadzono go obok żony Bodzia, pani Lali. Zacna pani Lala, zaszczycona sąsiedztwem bohatera na-
rodowego, postanowiła go bawić – nie bacząc, że milczał, patrząc w talerz i wychylając kieliszek po kieliszku. Aż w pewnej chwili Jaworski nie mógł wytrzymać tej damskiej paplaniny i powiedział głośno:
– Co mi pani zawraca głowę! Pani w życiu tyle nie na...ła, ile ja przeżyłem.
Wkrótce po tym odezwaniu się był już tak pijany, że go odprowadzono do sąsiedniego pokoju i położono do łóżka. Nazajutrz, gdy mu powiedziano,
jak się zachował, pośpieszył do Zalutyńskich do hotelu – z przeprosinami.
Naturalnie "w szaserach".
Na Sewerynowie na tym samym korytarzu mieszkał niejaki pan Bober. W czasie jednej z licznych wizyt Bodzia libacja była tak hałaśliwa, że pan Bober nie mógł wytrzymać i wyszedł w szlafroku na korytarz prosząc o ciszę.
– A pan kto? – spytał Bodzio.
– Bober jestem.
– Ach tak! No to ja do pana pif-paf!
(Tu nadmienię, że do generała Zająca Bodzio nigdy nie "strzelał". Ani telefonicznie, ani w inny sposób. Strzelał może kto inny, ale nie Bodzio).
Zachęcony otrzymaniem błogosławieństw, wysokich tytułów i honorów rzymskich Bodzio rozpoczął kolekcjonowanie orderów cudzoziemskich.
Czyhał więc pilnie, czy się coś nie przydarzyło, czy to komuś z panujących, czy dyktatorowi lub premierowi. Odpowiednio do okoliczności posyłał
albo depeszę kondolencyjną, albo gratulacyjną. Czy była to śmierć Aleksandra greckiego pogryzionego przez małpę, czy nieudany (zmyślony?) zamach na Mussoliniego, czy tragiczna śmierć królowej Astrid belgijskiej, czy zamordowanie Aleksandra jugosłowiańskiego, prezydenta Doumera lub kanclerza Dollfussa, czy inne wypadki w okresie między dwiema wojnami, o których dziś mało kto pamięta, zaraz Bodzio wysyłał depeszę.
Wysłał też rzecz jasna depeszę do generała Franco po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii.
– Cóż ty myślisz -– mówił nieraz Tadeuszowi – za kilka lat będę miał odznaczenia wszystkich krajów europejskich. A potem zabiorę się do Azji i do Ameryki Południowej.
Niestety, wybuchła wojna 1939, dużo odznaczeń utknęło gdzieś po drodze i kolekcja Bodzia urwała się nie osiągnąwszy nawet połowy krajów europejskich.
Bodzio puszczał się nieraz na kawały ryzykowne. Tak np. było to na premierze jakiejś sztuki "futurystycznej" w Reducie, w okresie, gdy się mieściła w gmachu Teatru Wielkiego. Na scenie snuły się jakieś niesamowite zjawy i rozlegały się nieartykułowane wycia. W pierwszym rzędzie siedział Bodzio w towarzystwie Rudego, Tadeusza, Janka Bochwica, Tosia Januszkowskiego, Wiktora Piotrowskiego i jeszcze paru innych "darmozjadów" litewskich obijających wtedy bruki warszawskie. Zanim futurystyczną szmirę dociągnięto do połowy pierwszego aktu, Bodzio wstał i oznajmił głosem tubalnym:
– Dość tego skandalu! Chodźmy na kolację! Nigdy by za czasów Skałona nie ośmielono się wystawić takiej bzdury na scenie cesarskiej. No ale cóż – wszystko dziś jest możliwe w tych nowych republikach – litewskiej, łotewskiej... cygańskiej...
Przyjaciele powstali z miejsc z hałasem i podążyli za Bodziem. Żegnały ich sykania, ale i głosy aprobaty: "Mają rację!". Bodzio był mistrzem riposty, może niezbyt subtelnej, ale błyskawicznej i dobitnej. A więc kiedyś przy stoliku w tymże Bristolu pan Mieczysław Bohdanowicz, potentat wileński, omawiał świeżą nominację adwokata pana Rogalewicza na starostę grodzieńskiego.
– To mój przyjaciel – oznajmił Bodzio z dumą.
– O tym szczególe nie wiedzieliśmy – zauważył pan Bohdanowicz, uśmiechając się sarkastycznie pod staropolskim wąsem. Bodzio poczerwieniał i krzyknął:
– A więc ja panu mówię, bo widzę, że pan nic nie rozumie!
Dużo kawałów Bodzia nie nadaje się do druku nawet w dzisiejszym okresie rozluźnienia obyczajów literackich. Wszystkie te kawały niecenzuralne obracają się zresztą dokoła jego niezwykłej siły męskiej, która wprawiała w podziw i trwogę nawet kobiety uprawiające miłość zawodowo. Zapytany raz przez Tadeusza o sekret tej rekordowej wytrwałości męskiej wyjaśnił, że w chwilach, gdy inni poddają się uczuciu wzrastającej ekstazy miłosnej, on myśli o terminach płatności weksli i o podatkach.
Bohdan Zalutyński, Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej, Kawaler Zakonu Grobu Świętego i Hrabia Palatynu, zmarł w Polsce w roku 1959 w wieku lat 74. Zmarł w odorze legendy ostatniego facecjonisty litewskiego.
Rozdział XXVI
PIEŚŃ O RUDOMINIE
Rudego nazywano czasem "rezydentem", czasem "trefnisiem". Dalej pokażę, że przezwiska te były zarówno bezpodstawne, jak krzywdzące. Tutaj warto zanotować, że takimi epitetami obdarzali Rudego ludzie zwani na Litwie "prymakami", o których pisałem w rozdziale XVIII. Stanowisko prymaka nie cieszyło się szczególną estymą i budziło uśmieszki lub drwiny. Prymaty widzieli to lub czuli i w celu psychicznej kompensacji szukali bliźnich, którym by mogli przypiąć jakąś łatkę. Stąd – nazywanie Rudego, któremu na ogół do pięt nie dorośli, "rezydentem" albo "trefnisiem".
Rudy był przede wszystkim naturą barwną i bogatą. Już za życia był legendą, a po drugiej wojnie kilku autorów ulokowało go swoich wspomnieniach. Niestety, wszystkie znane mi opowiadania o Rudym są najczęściej z drugiej ręki, przekręcają znane kawały Rudego lub przypisują mu kawały od 200 lat przypisywane tym lub innym oryginałom litewskim. Legenda więc o Rudym została, jak zresztą przystoi każdej legendzie, mocno łgarstwem podbarwiona.
Rudomina był przede wszystkim poetą. Utwory jego rozsyłane przyjaciołom w listach nigdy nie ukazały się w druku. Zapadną też w przepaść niepamięci razem ze śmiercią ostatniego z przyjaciół Rudego. Zresztą poezje Rudego były pisane przeważnie szczególnym polsko-rosyjsko-białoruskim żargonem i mogą być zrozumiane tylko przez kogoś, kto zna dobrze te trzy języki. Czy jednak mogą być "zrozumiane"? Chodzi o to, że Rudy pisał bez sensu. Sheer nonsense zbliża jego utwory do poezji współczesnej, wątpić jednak należy, czy poeci dnia dzisiejszego przyjęliby go do swego cechu. Z ich punktu widzenia wiersze Rudego mają wadę całkowicie dyskwalifikującą: pisząc głupstwa, Rudy bardzo skrupulatnie przestrzegał rymu i rytmu, czyli że z punktu widzenia poetyki nowoczesnej popełniał grzech śmiertelny.
Byłoby bezcelowe rozwodzić się dalej nad poezją Rudego. Dam tylko parę przykładów, aby czytelnik miał choć przybliżone o niej pojęcie. Przyjaźnił się ze starszym od siebie o pół pokolenia malarzem Stanisławem Bohusz Siestrzeńcewiczem, twórcą słynnych szkiców piórkiem z dziedziny folkloru litewsko-białoruskiego. Pewnego razu Rudy zwraca się do pana Siestrzeńcewicza:
– Napisałem wiersz, w którym użyłem terminu malarskiego. Rzuć okiem i powiedz, co o tym myślisz.
Wiersz brzmiał:
To jeszcze dobrze w maju,
Co robić w czerwcu, pytam,
Do tego w naszym kraju
I z takim drzeworytem?...
Siestrzeńcewicz wpadł w pasję:
– Jesteś bałwan i dureń! Wypraszam sobie na przyszłość zwracanie się do mnie z takimi idiotyzmami.