farolwebad1

A+ A A-
Inne działy

Inne działy

Kategorie potomne

Okładki

Okładki (362)

Na pierwszych stronach naszego tygodnika.  W poprzednich wydaniach Gońca.

Zobacz artykuły...
Poczta Gońca

Poczta Gońca (382)

Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.

Zobacz artykuły...
sobota, 08 czerwiec 2013 23:31

Duża liczba kątów prostych

Napisane przez

Od jakiegoś czasu na ulicy zwracam uwagę na sciony – głównie przez to, że te amerykanizowane toyoty dość odważnie naruszają kanony i wytyczają nowe ścieżki. Jedną z takich ścieżek jest scion xb – czyli pudło na kółkach.

moto23 03

Słowo "scion" (poprawna wymowa to "sajan") oznacza potomka lub spadkobiercę – targetem jest tutaj młody narybek użytkowników aut.

Może nie jest to najpiękniejszy samochód, może nie jest to najzrywniejszy czterokołowiec, ale duża liczba kątów prostych pozwala zoptymalizować pakowność, zaś włożenie całkiem niezłego silnika camry sprawia, że przy wyprzedzaniu nie musimy wypychać nogą podłogi. Scion, czyli toyota dla Amerykanów, zaskakuje przyjemnie ceną, wyjściowa jest nieco tylko wyższa od 18 tys. dol. Gabaryty plasują go w SUV-ach, i choć niektórzy narzekają, że zbyt sztywny, zbyt głośny, a 4-biegowa skrzynia automatyczna w latach 90. powinna odejść do muzeum, jest to samochód, w którym wielu z nas poczuje bluesa. Dla mnie ważne jest, że można go wziąć w wersji standardowej, pięciobiegowej. Toyota, licząc na zainteresowanie młodzieży tym pudełkiem, włożyła do środka całkiem znośny sprzęt Pioneera, łatwo można do niego podpiąć nasze codzienne gadżety. System BeSpoke pozwala na integrację przy użyciu appsa.

Podoba mi się też wyprostowana pozycja kierowcy, która robi ze sciona sb twardy zrywny autobusik. Nienawidzę aut, w których człowiek zapada się za kierownicą niczym na spracowanej leżance.

Do tego dodać można – jak we wszystkich scionach – całą paletę różnych zachcianek, łącznie z ekranami lcd dla pasażerów z tyłu (w tym zakresie cenowym to rzadkość). Standardowo dostajemy również cruise control, elektrycznie opuszczane okna i 6-głośnikowy system audio o 160-watowej mocy.

Jak już wspomniałem, scion jeździ na starym motorze camry – starym, ale jarym – 2,4 litra rzędowo postawione wypracowuje 158 KM i 168 lb-ft. momentu zamachowego. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo – mamy system stabilizacyjny, cztery dyskowe hamulce z ABS-ami i sześć poduch powietrznych, w tym boczne. Standardowe koła to szesnastki, ale w opcjach można sięgnąć nawet po 19-tki.

Niby spalanie nie jest najlepsze, ale na Boga, jeśli po mieście nasze pudło mieści się poniżej 11 litrów, to czegóż chcieć od życia – pamiętam, jak subkompaktowa optra paliła mi w mieście 12 i pół litra.

Tak więc poniżej 20 tysięcy możemy sobie zafundować nową toyotę; zborną, pakowną, łatwą do parkowania – po prostu bauhaus na kółkach – użytkowość z pewnością zdominowała tutaj formę i zdaje się, że wszystkim wyszło to na dobre.

Tylną trzyosobową kanapę składa się 60/40 – pojemność przestrzeni bagażowej imponuje. Oczywiście xb nie jest jedynym pudełkiem na rynku, jeśli komuś podoba się asymetria, z pewnością powinien zwrócić – uwagę na nissana cuba.

Tak więc w 2013 scion xB otrzymał nieco zmienioną stylistykę nadwozia, która zawiera nowe zintegrowane światła diodowe. W porównaniu do typowego hatchbacka, xB zapewnia więcej miejsca na nogi i nad głową (w niektórych miastach spotkamy nawet xb w charakterze taksówek).

Biorąc pod uwagę, jak przestronność xB można go nawet uznać jako tańszą alternatywę dla małych crossoverów, jak 2013 honda CR-V czy Toyota RAV4. Tak czy owak jeśli jesteśmy na kupnie małego SUV-a czy kompaktowego wagona, koniecznie powinniśmy się przejechać scionem xB.

Scion xB oferowany jest w dwóch wersjach wyposażenia: podstawowej i serii 10.

W testach przeprowadzonych przez Edmunds.com, xB z automatem rozpędzał się od zera do 60 mil na godzinę w 8,6 sekundy, nieźle jak na tę klasę samochodu. Z kolei w testach hamowania scion na stop od 60 mph potrzebował przeciętnej odległości. Insurance Institute for Highway Safety przyznaje XB najwyższą ocenę "dobry" w testach zderzeń.

Tak więc nasz "spadkobierca" okazuje się ciekawą propozycją dla ludzi, którzy chcą mieć coś sensownego przed domem.

O czym zawiadamia
Wasz Sobiesław

sobota, 08 czerwiec 2013 23:24

Dzień Dziecka w Barrie

Napisane przez

b 02

W sobotę, 1 czerwca, na polanie przy budynku Związku Polaków Gr. 43 tradycyjnie dzieci naszej Polonii świętowały swój dzień. Związkowcy oraz działacze zupełnie niezwiązani z ZPwK przygotowali wspólnie imprezę, na której dzieci mogły się wyhasać, a rodzice odpocząć lub wraz z dziećmi brać czynny udział w zajęciach sportowych. 

Wśród maluchów bardzo popularny był "dmuchany zamek" i tu schroniły się te najmłodsze dzieci przed przelotnym deszczem, bo starsze dzieciaki bez przerwy grały w piłkę nożną lub siatkową. Na estradzie pod drzewami cały czas przygrywała skoczna muzyka przygotowana przez "DJ Adama", Adama Domaradzkiego, a dzieci tańczyły do rytmu lub kręciły hula-hop.

W sali ZPwK odbywała się także wystawa monet, znaczków, broni i innych zabytkowych oraz unikalnych ciekawostek będących w kolekcji członków klubu kolekcjonerskiego "Troyak". Pan Leszek ciekawie odpowiadał na pytania dotyczące kolekcji i rozdawał dzieciom z okazji Dnia Dziecka piękne kartki ze znaczkami ku radości milusińskich. Wystawa broni z kolekcji pana Tadeusza jest już tradycyjnie w Polskiej Hali ZPwK i tu można było nawet pomachać szabelkami z przeróżnych okresów polskiej historii.

Chętnym do porozmawiania o "starych karabinach" pan Mietek Guzik przy barze serwował zimne piwko bądź inne zimne napoje chłodzące, w ten gorący dzień przeplatany ciepłym deszczem.

Na strzelnicy grupa miłośników strzelectwa sprawdzała swoje umiejętności i tu każdy mógł z broni pneumatycznej pod okiem doświadczonych instruktorów popracować i potrenować.

Pyszne posiłki przygotowane przez panie z Koła Polek podtrzymywały wszystkich na siłach. Pani Stanisława Szyperska już 52 lata działa w Kole Polek, za co serdecznie jej wszyscy dziękujemy. Przez całe lato, co kilka tygodni na terenie Związku Polaków w Kanadzie Gr. 43 w Barrie będą się odbywać podobne imprezy, na które zapraszamy każdą osobę czytającą ten tekst. Szczegóły jak zawsze w polonijnej prasie.

Beata Jasek - Barrie

sobota, 08 czerwiec 2013 23:19

Rezydencja małżeńska

Napisane przez

Curyk M 9264Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na specjalne potraktowanie z punktu widzenia prawa rodzinnego. Rezydencje małżeńskie traktowane są inaczej w dwóch aspektach: przy podziale majątku i pod względem prawa dostępu i zamieszkania. Z uwagi na specjalne względy, jakimi cieszy się w prawie ontaryjskim rezydencja małżeńska, poświęcę jej cały dzisiejszy artykuł.

Co to jest rezydencja małżeńska?

Najogólniej rzecz biorąc, rezydencja małżeńska to nieruchomość używana przez parę w momencie rozpadu małżeństwa zgodnie z jej normalnym przeznaczeniem. Warto zwrócić uwagę, że używanie nie musi być ciągłe. "Normalne przeznaczenie" pozwala na używanie sezonowe, weekendowe i tym podobne. Tak więc para może mieć więcej niż jedną rezydencję małżeńską. Rezydencją małżeńską może być dom, w którym para mieszka na co dzień (albo nawet dwa domy, w których mieszka), cottage używany latem, chalet używany na narty i np. condominium używane w weekendy.

Jak sama nazwa wskazuje, jedynie nieruchomości zamieszkane przez pary w formalnych związkach małżeńskich mogą być uznane za rezydencje małżeńskie i tylko pary małżeńskie mogą mieć prawa i obowiązki wynikające z posiadania rezydencji małżeńskich. Jedynie nieruchomości mieszczące się w Ontario kwalifikują się jako rezydencje małżeńskie. Tak więc condominium na Florydzie, zamieszkałe przez parę przez wszystkie zimy, nie podlega zasadom dotyczącym rezydencji małżeńskich.

sobota, 08 czerwiec 2013 23:07

Wojna i sezon [29]

Napisane przez

Zaraz po zgaszeniu światła zaczął imitować Guzika, tj. kręcić się na krześle i "nerwowo" ściskać palce sąsiadek, a równocześnie – bardzo powoli – niby to poprawiając zdrętwiałe członki, zbliżać ręce ku środkowi. Gdy w pewnej chwili ręce jego dotknęły się, reszta była dziełem niespodzianie łatwym. Po prostu zaczepił mały palec sąsiadki z lewej strony o mały palec sąsiadki z prawej i – miał obie ręce wolne. Uwolnił się z "łańcucha" nie wzbudziwszy najmniejszego podejrzenia sąsiadek.

Co tam wyprawiał w ciemności, mając wolne ręce, to rzecz drugorzędna. Tyle tylko, że nie mając w kieszeni żadnego preparatu fosforyzującego, nie mógł zademonstrować guzikowych kulek zielonych. Gdy po paru histerycznych piskach zapalono światło, Tadeusz lojalnie przyznał się do kawału. Ale nikt mu jakoś nie wierzył. Nie uwierzył, gdy napisał i rozesłał (anonimowo) w kopiach uczestnikom seansu wierszyk tej treści:

Gdy umrę, duch mój wolny od ziemskich kłopotów
Poleci tam, gdzie w mrocznej ciszy nad stolikiem
Czeka mnie pół tuzina skupionych idiotów,
Zgromadzonych pobożnie na seans z Guzikiem.
Będę im dmuchał w oczy i szczypać w siedzenia,
Aż ich spirytystyczne przejdzie na wskroś mrowie
I poczują mistyczny lęk. Na zakończenie
Będę ich bił kolejno czymś twardym po głowie.

Albowiem był to okres wytężonej twórczości poetyckiej Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego. Niestety prawie wszystkie poezje jego uległy zniszczeniu i zapomnieniu. Tadeusz zachował w pamięci i podyktował mi tylko jeden jeszcze wiersz, jako wiernie oddający jego filozofię i nastroje w okresie przełomowym między pierwszą i drugą młodością.

 

OTRZĄSANIE GRUSZEK

Już się nie łudzę, nie trwożę, nie zwierzam.
Nic nie chcę widzieć dalej swego nosa.
Pod gruszą leżę, nogą w pień uderzam,
Otrząsam gruszki i ćmię papierosa.
Że tam coś kiedyś, lub że tam ktoś komu,
Że komuś szczęście skradł los, ułud złodziej,
I ktoś strychniny zażył zamiast bromu
A cóż to wszystko mnie w gruncie obchodzi!
Tak mi daleka "wieczysta kobiecość"!
Już na myśl o niej diabli mnie nie biorą.
Patrzę jak niebo przez liście prześwieca,
Jak słońce w trawie gra złocistą morq.
Jaszczurka z trawy wygląda ciekawie.
Ślimak na ścieżce wystawia mi różki.
Pod gruszą leżę, ze słońcem rozmawiam,
Ćmię papierosa i otrząsam gruszki.
Westchnieniem kosmos wciągnąłem dziś w płuca.
Paryż, Warszawa. Pińsk czy Saragossa?
To nie gra roli! Ze słońcem się kłócę,
Otrząsam gruszki i ćmię papierosa.

W lipcu 1924 Tadeusz Irteński dostał list od pana Włodzimierza Dworakowskiego, obecnie naczelnika wydziału bezpieczeństwa w Urzędzie Delegata Rządu w Wilnie. (Delegatem rządu był pan Walery Roman). Pan Dworakowski proponował mu stanowisko kierownika oddziału w 6. stopniu służbowym. Miał do wyboru: albo długie lata aplikacji adwokackiej w nasyconej adwokatami Warszawie, albo stanowisko kierownicze z perspektywą pięknej kariery administracyjnej. Zgodził się bez namysłu.

Opuścił Warszawę bez żalu, zwłaszcza że do Wilna miał dawny sentyment. Pierwszego dnia w Wilnie, po męczących wizytach urzędowych i prywatnych wrócił po wczesnym obiedzie do Hotelu Europejskiego, zdjął marynarkę i wyciągnął się na łóżku, aby się trochę zdrzemnąć. Było gorące popołudnie sierpniowe. Otwarte okna numeru wychodziły na dziedziniec.

Z dziedzińca dolatywały jakieś krzyki.

– Powiedz dla jego, żeby był cicho! – irytował się z góry śpiewny głos kobiecy. A z dołu głos chłopięcy – też śpiewny – powtarzał półgłosem.

– G.... nieszczęsne! g.... nieszczęsne!

"Litwo, ojczyzno moja" – pomyślał Tadeusz, zasypiając.

 

Rozdział XVII

DUCH STAREGO WILNA

Tadeusz był po raz pierwszy w Wilnie latem roku 1910 na ślubie wuja Mariana Prębskiego z panną Zofią Kiersnowską. Później przelotnie – przy Niemcach – uciekając z Mińska w grudniu 1918. Po czternastu latach Wilno zmieniło się o tyle, że na rogach stali nie stójkowi w białych letnich kitlach, ale policjanci w granatowych mundurach i że szyldy i napisy były polskie.

Poza tym zewnętrznie miasto mało się zmieniło. Po staremu na najbardziej reprezentacyjnym odcinku prospektu Świętojerskiego – obecnie ulicy Mickiewicza – klekotały klawisze chodnika drewnianego. Po staremu na szczycie Góry Zamkowej stała rosyjska "kałancza" – tyle tylko, że nie było strzału armatniego w południe, i z baszty, która dopiero w dziesięć lat później została rekonstruowana i na cześć konserwatora wileńskiego nazwana żartobliwie "basztą Lorenza", powiewał dwubarwny sztandar polski.

Po staremu latem chodziło się na obiad do lokalu letniego Klubu szlacheckiego u podnóża Góry Trzykrzyskiej, którą starzy wilnianie dawnym nawykiem nazywali Górą Klubową. Jeszcze ucywilizowani Żydzi wileńscy używali w miejscach publicznych – z pewną nawet ostentacją – języka rosyjskiego, a ulicznicy pod wpływem znajomości rosyjskiej litery "x" z odpowiednich napisów na płotach nazwę kina "Lux" wymawiali "luch".

Trwał duch starego Wilna. Na straży tego ducha stał pan Czesław Jankowski. W swych ciętych, brylantowym piórem pisanych felietonach w "Słowie" potrafił lekką drwiną uciąć macki podstępnie podpełzającej hydrze obcych Wilnu naleciałości – przeważnie importowanych i z pieczątką "made in Galilee". A macki te starały się wśliznąć wszędzie: do urzędów, do prasy, do teatru, do towarzystw kulturalnych i społecznych.

On to m.in. prowadził zacięty bój przeciwko idiotycznej nazwie "Kaziuk" zamiast "św. Kazimierz". Następcy jego – czy miał zresztą następców? – bój ten przegrali wskutek "kresowej" indolencji.

Na straży ducha starego Wilna stał też pan Ferdynand Ruszczyc, który już był spoczął na laurach jako wielki malarz impresjonistyczny, a obecnie poświęcał cały swój czas pracy naukowej i kulturalnej. Był dziekanem wydziału sztuki na uniwersytecie wileńskim, a jednocześnie "otwierał oczy naprzód wilnianom, później Polsce, potem zagranicy na piękno Wilna".

Z konferencji debatującej nad kolorami, na jakie mają być pomalowane nowe autobusy wileńskie, biegnie, by oprowadzać po Wilnie gości zagra- nicznych – Francuzów, Anglików czy Węgrów – i objaśniać im "zaklęte w kamieniu" misterium wnętrza kościoła św. Piotra i Pawła na Antokolu: objaśniać, np. dlaczego z jednej strony nawy stoi figura konającego św. Sebastiana, a na ukos z drugiej strony patrzy na niego, zasłaniając dłonią czoło od słońca, żołnierz rzymski w hełmie. Sarkano, że się "rozmienia na drobne". On słyszy te sarkania i tylko uśmiecha się dobrodusznie, bo wie, że sprawuje w Wilnie "dyktaturę artystyczną" i że znaczenie tej dyktatury to rzecz ważniejsza, niż namalowanie jeszcze paru obrazków, które – kto wie – może już nie obudzą takiego zachwytu, jak młodzieńcze, na swoje czasy rewolucyjne "Nec mergitur" lub "Ballada".

Duch starego Wilna wciąż trwa, ale dużo rzeczy odeszło, by już nigdy nie wrócić. Przed wojną Wilno huczało w karnawale od najautentyczniejszych balów arystokratycznych. Niekoronowaną królową karnawałów wileńskich była Klementyna z Potockich Tyszkiewiczowa, ordynatowa na Birżach, rezydująca w pałacu na rogu Nadbrzeżnej i Antokolskiej, który później mieścił bibliotekę Wróblewskich. Pani Klementyna słynęła z bardzo wysokiego wzrostu i wspaniałych toalet, które po karnawale sprzedawała pani Sorze Kłok słynącej jeszcze za czasów Tadeusza ze sprzedaży "resztek" i innych drobnych artykułów damskich. Historia zanotowała taką anegdotę o jednej z tych transakcji. Pani Sora Kłok zobaczywszy piękną suknię zaczęła cmokać z zachwytu:

– Pani hrabino, pani hrabino, ale kto to kupi, kto...

– No może jakaś dmimondenka – odpowiada pani Klementyna.

– Kto taki, kto? Może pani hrabina da adres.

– Ach Boże, no może jakaś kokota...

– Kokota? Kto to taki? Może adres...

– No może jakaś kurwa – mówi zrozumialej hrabina.

Pani Sora Kłok podniosła oczy na wyższą od niej o dwie głowy panią Klementynę:

– Ale gdzie taką kurwę jak pani hrabina znaleźć! – powiedziała z westchnieniem.

"Drugą" królową karnawałów była księżna Michałowa Ogińska, mająca piękny pałacyk na Świętojerskim zaułku. Podczas okupacji niemieckiej odwiedził ją w tym pałacyku Wilhelm II. Za czasów Tadeusza pałacyk ten był już własnością Banku Gospodarstwa Krajowego.

Otóż te wszystkie bale prywatne, wszystkie te "Achy", o których wspomniałem w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego", należały już do przeszłości. Szlachta utytułowana albo bawiła się gdzie indziej, albo siedziała po swych majątkach. Do Wilna wpadała głównie w interesach, zatrzymując się albo w hotelu, albo u znajomych, albo – rzadziej – we własnym pied-terre. Ponieważ żadne większe miasto nie może istnieć bez śmietanki towarzyskiej, przeto surogatem arystokracji stały się domy Bohdanowiczów, Mohlów, Kognowickich, Klottów, Łęskich, Chomińskich oraz pani z Jeleńskich Mieczysławowej Jeleńskiej zwanej "papieżycą".

Ale z biegiem lat i te domy zostały – jak to wykażę w dalszym ciągu tej kroniki – odsunięte w cień: w przededniu drugiej wojny światowej Wilno było już miastem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach zurzędniczonym i "zmilitaryzowanym".

Echem dawnych chyba czasów była też religijność towarzystwa wileńskiego – przynajmniej jeżeli chodzi o formy zewnętrzne. Tadeusz aż zaniemówił, gdy go pewna przystojna panienka wileńska spytała znienacka:

– W jakim kościele był pan w niedzielę na mszy świętej?

Trochę później ta sama panienka bardzo się zmartwiła, gdy się dowie-działa, że Tadeusz nie chodzi do spowiedzi i komunii. Tego rodzaju pytania i zmartwienia były w Mińsku nie do pomyślenia. Osiadłszy jednak w Wilnie, jako w przybranej ojczyźnie, Tadeusz musiał jakoś się dostroić do miejscowych obyczajów. Załatwił sprawę kompromisowo: wzorem innych młodzieńców wileńskich przychodził co niedzielę o wpół do dwunastej pod barokowy kościółek św. Jerzego, gdzie się odbywały późne msze dla socjety wileńskiej i na placyku przed kościołem robił z przyjaciółmi przegląd pań i panienek wychodzących ze świątyni.

Duch tradycji i zacofania ścierał się z nowymi prądami. Z wizytami wciąż chodzono w żakietach ze spodniami w prążki, choć na zachodzie strój ten już od szeregu lat został zachowany tylko w służbie dyplomatycznej. Znikły wielkie bale prywatne, ale odbywały się wielkie bale publiczne: bal pod hasłem "Chleb głodnym dzieciom" zwany popularnie balem wojewódzkim, odbywał się bowiem w salach pałacu Rzeczypospolitej, tego samego pałacu, gdzie ongi stawał Aleksander I i Napoleon I, a potem mieszkał Murawjow i gubernatorzy wileńscy. Albo bal morski na rzecz Ligi Morskiej, Rzecznej
i Kolonialnej. Odbywały się rzecz jasna prywatne wieczorki tańcujące.

Ale na balach i balikach dominowały po staremu dwa tańce – walc i mazur.

Shimmy i one-step stawiały pierwsze nieśmiałe kroki, przy czym tańczono je z fantazją, tj. z figurami. Jak powiadali chłopi białoruscy: "Ciapier pany usio tańcujuć tolki dwa tancy – szmiaju i ustemp". Na tango długo krzywiono się, jako na taniec nieprzyzwoity. Gdy Tadeusz zatańczył tango na balu morskim z przystojną aktoreczką z "Lutni", towarzyszyły im zaledwie trzy czy cztery pary, a panienka, której wtedy asystował, oburzyła się do tego stopnia, że opuściła ostentacyjnie bal – śmiertelnie obrażona.

Latem wyruszano parostatkiem na plaże nadwilejskie – do Wołokumpi lub do Werek. Tadeusz napisał w "Słowie" cały felieton o plażach podwileńskich zaczynający się od słów: "Wenecja ma Lido, Wilno ma Wołokumpię". Mówił w nim, że Wołokumpia stanowi "płuca Wilna" i że plażowanie wywiera zbawienny wpływ na ogólną higienę i czystość. Istotnie nie wypada przecie przyjeżdżać na plażę z brudnymi nogami. Myło się więc nogi, a za jednym zamachem całe ciało. Woda bieżąca i wanny zjawiły się nawet w takich mieszkaniach, gdzie inne wygody były, jak za czasów filareckich, wynoszone.

sobota, 08 czerwiec 2013 23:03

Kupno czy sprzedaż?

Napisane przez

maciekczaplinskiW jakiej kolejności dokonać zamiany domu? Czy najpierw sprzedać obecny dom i szukać nowego, czy odwrotnie, najpierw kupić, a później sprzedawać?

Rzeczywiście jest to zupełnie inna sytuacja, niż kiedy kupujemy pierwszą nieruchomość. Wówczas najczęściej jesteśmy w sytuacji, kiedy wynajmujemy nasze miejsce zamieszkania (chyba że mieszkamy u rodziny). W takiej sytuacji nie ma pośpiechu i stresu. Jedynym ograniczeniem jest, do jak długiego wypowiedzenia jesteśmy zobowiązani w chwili znalezienia wymarzonej nieruchomości.

Zupełnie inaczej zaczyna wyglądać sytuacja, kiedy zamieniamy nieruchomości. Wówczas koordynacja sprzedaży i zakupu zaczyna być niezmiernie ważna. Liczba czynników, które należy brać pod uwagę, jest ogromna, z tym że nasza psychiczna odporność jest najważniejsza.

Osobiście sugeruję klientom, by najpierw sprzedać posiadaną nieruchomość, a dopiero po uzyskaniu wiążącej umowy kupna-sprzedaży kupować nową. Szczególnie jest to ważne w sytuacji, kiedy mamy duży mortgage do spłacania, a nie dysponujemy znacznymi dochodami.

Zadają mi klienci czasami pytanie – "Co będzie, jak nie znajdziemy na czas właściwego domu?". – Cóż – w najgorszym przypadku – można wynająć na okres przejściowy apartament – choć w praktyce jeśli zapewnimy sobie ostatecznie długi okres na poszukiwania – 3 do 4 miesięcy – najczęściej nie będzie to konieczne! Wizja konieczności wynajęcia (w ostateczności) mieszkania – będzie dla wielu ludzi mniejszym złem niż konieczność utrzymywania dwóch nieruchomości.

Jeśli sprzedają Państwo dom, który cieszy się dużym zainteresowaniem, można nawet dołożyć specjalną klauzulę pozwalającą na przedłużenie czasu opuszczenia domu o dodatkowe 30-60 dni. Jest to szczególnie łatwe, jeśli dom jest kupowany przez klientów, którzy wynajmują mieszkanie i kupują swój pierwszy dom.

Oczywiście jeśli wolą Państwo najpierw kupić nowy dom, a następnie sprzedawać obecny – logiczne jest również zapewnić sobie w trakcie negocjacji kupna jak najdłuższy termin przejęcia nieruchomości. Da nam to czas na marketing i spokojną sprzedaż posiadanego domu.

Tak naprawdę duży wpływ na to, który wariant wybrać, ma tak zwana sytuacja rynkowa.

Jeśli mamy do czynienia z tak zwanym "buyers market", czyli nadmiarem domów do sprzedaży przy minimalnej liczbie kupujących – to zdecydowanie zacząłbym od sprzedaży, a zakupu w drugiej kolejności.

W sytuacji odwrotnej, tzw. "sellers market" – braku podaży domów do sprzedaży – można zdecydować się na kupno najpierw, a sprzedaż później.

Problemy:

W przypadku sprzedaży najpierw, a kupna później:

* Może istnieć potrzeba ponownej przeprowadzki – jeśli na czas nie znajdziemy właściwej posiadłości;

* Konieczność wynajmowania przejściowego miejsca;

* Istnieje możliwość kary za wyrejestrowanie pożyczki – jeśli nie możemy jej przetransferować z jednej nieruchomości na drugą;

W przypadku najpierw kupna a późniejszej sprzedaży:

* Jeśli zaistnieje problem z przejęciem kupionego domu – mortgage – może być konieczne zerwanie umowy i ogromne koszty prawne. Czasami może być jednocześnie kilka transakcji – efekt domina – wówczas koszty prawne mogą być astronomiczne!

* By zamknąć transakcję, może istnieć konieczność zorganizowania tzw. bridge financing – jest to czasami dogodne rozwiązanie, by zyskać na czasie i łatwe jest w sytuacji, kiedy mamy duże equity, ale w przypadku kiedy nasze zasoby finansowe są znikome – może to przekroczyć możliwości finansowe!

 

No właśnie, wspomniałeś o "bridge financing" – co to jest?

Ponieważ nie mamy wiele czasu – tylko w kilku zdaniach wyjaśnię, o co tu chodzi.

Jeśli sprzedaliśmy naszą nieruchomość i zakupiliśmy następną – zdarzyć się może, że nie można zgrać terminów przejęcia nieruchomości na ten sam dzień. Czasami wynika to z wygody (czas na przeprowadzkę lub drobny remont); czasami wynika to z sytuacji poza naszą kontrolą. Wówczas – jeśli nasza sytuacja finansowa będzie uznana przez bank za bezpieczną – może się on zgodzić na ograniczony czas (zwykle do 90 dni) – na utrzymywanie przez nas dwóch nieruchomości. Bank wykłada za nas pieniądze na zamknięcie transakcji zakupu (tak by ta odbyła się bez przeszkód) i jesteśmy wówczas odpowiedzialni za dwa zarejestrowane mortgage'e. Wiadomo, że bank zrobi to tylko, kiedy nasz kredyt jest dobry, upewni się, że stać nas na większe spłaty, czasami bank chce zobaczyć wiążącą umowę sprzedaży naszej nieruchomości itd.

Jest to dobra alternatywa w trudnych sytuacjach, choć nie wszyscy mogą sobie na nią pozwolić!

Maciek Czapliński

sobota, 08 czerwiec 2013 22:54

Sir Kazimierz Stanisław Gzowski

Napisane przez

W tym roku obchodzimy 200. rocznicę urodzin najwybitniejszego Kanadyjczyka polskiego pochodzenia, sir Kazimierza Stanisława Gzowskiego. Z tej to okazji, w czwartek, 30 maja 2013 roku, pokazana została wystawa o naszym wybitnym rodaku w parlamencie ontaryjskim w Toronto.

Miejsce to nie było przypadkowe. W tym budynku, w latach 1896–1897, pod koniec swojego bogatego życia, urzędował on jako administrator prowincji Ontario. Jego marmurowe popiersie do dziś stoi w holu na trzecim piętrze, ale zostało specjalnie przemieszczone do sali, gdzie nastąpiło oficjalne otwarcie wystawy.

 

Kilka słów o samej postaci, która niewątpliwie zasłużyła na tytuł "człowieka renesansu XIX wieku". Sir Casimir Gzowski, bo tak go nazywano w Kanadzie, urodził się w 1813 roku w Petersburgu w rodzinie arystokratycznej. Początki tego zasłużonego rodu sięgają 1560 roku, kiedy to protoplasta rodu Stanisław Gzowski służył na dworze króla Zygmunta Augusta.

Ojciec Kazimierza był kapitanem Gwardii Cesarskiej i dyplomatą. Młody człowiek otrzymał staranne wykształcenie, kończąc słynne Liceum Krzemienieckie. Jego patriotyczne wychowanie wkrótce pobudziło go do działania. Wziął udział w powstaniu listopadowym pod dowództwem gen. Dwernickiego. Został ranny i wtrącony do więzienia, powstanie upadło. Miał jednak odrobinę szczęścia, albowiem znalazł się w zaborze austriackim. Wkrótce, wraz z grupą kolegów, oficerów z powstania, otrzymali zezwolenie na emigrację do Ameryki.

W nowym kraju, aby się utrzymać, uczył szermierki, muzyki i języków. Postanowił skończyć prawo, ucząc się cały czas kolejnego, już szóstego języka – angielskiego. Dostał pracę u adwokata, poznał prawo i wkrótce sam został adwokatem, ale prace inżynierskie bardziej go pociągały. Miał kolejny raz szczęście, poślubił piękną Marię M. Beebe z Erie w Pensylwanii, córkę lekarza. Wkrótce przeniósł się z żoną do Kanady, gdzie zaoferowano mu nadzór nad pracami publicznymi.

Gzowski został nie tylko jednym z najwybitniejszych inżynierów i budowniczych centralnego systemu transportowego na lądzie i wodzie, ale również miał znaczące osiągnięcia w edukacji, eksploatacji surowców oraz w formowaniu i szkoleniu wojska.

gzowski7

Pierwszym mówcą spotkania była Agnes Podbielski, prezeska Polsko-Kanadyjskich Młodych Profesjonalistów z Toronto – organizatorów tego znaczącego wydarzenia. Przedstawiła ona zasługi Gzowskiego, a pod koniec spotkania podsumowała uroczystość, dziękując patronom, organizatorom i sponsorom. Następnie inicjator i koordynator całego projektu, Jerzy Barycki z Windsor, formalnie otworzył wystawę, przedstawiając kilka interesujących jej aspektów oraz serdecznie podziękował wszystkim osobom, instytucjom oraz sponsorom za pomoc w jej zrealizowaniu.

Obecny gubernator prowincji Ontario, Lieutenant Governor Hon. David C. Onley, niezwykle ciekawie i barwnie przedstawił zasługi swojego poprzednika, sir Kazimierza Gzowskiego. Prapraprawnuczka Gzowskiego, Victoria Warwick, przekazała w imieniu całej rodziny podziękowania twórcom wystawy oraz organizatorom tej emocjonalnej dla rodziny uroczystości. Na sali były także inne przedstawicielki rodu Gzowskich: Dawn Oxley oraz Alison Gzowski. Przemawiała też dr Helena Jaczek, posłanka prowincyjna polskiego pochodzenia. To właśnie pod jej patronatem odbyła się ta uroczystość. Konsul ds. Polonii Grzegorz Jobkiewicz z Konsulatu Generalnego w Toronto, który był też sponsorem uroczystości, mówił, jak ważne jest dla Polski promowanie historycznych postaci Kanadyjczyków o polskich korzeniach. Polonia była licznie reprezentowana przez przedstawicieli wielu organizacji, na czele z prezes ZG KPK Teresą Berezowską. Podziękowała ona również twórcom wystawy i organizatorom imprezy.

Posłanka Cheri Di Novo ogłosiła, że wkrótce po spotkaniu odbędzie się w parlamencie trzecie czytanie ustawy Bill 72 dotyczącej ustanowienia 2 kwietnia – Dniem Jana Pawła II. Tego samego popołudnia ustawa została zatwierdzona, więc dzień 30 maja 2013 w parlamencie ontaryjskim przeszedł już do historii Ontario, Kanady, Polonii i Polski.

gzowski1

gzowski2

Spotkanie sprawnie poprowadzili: Matthew Samulewski oraz Monika Wyrzykowska, która również koordynowała wiele aspektów organizacyjnych tej imprezy.

Miło się stało, że Hon. David C. Onley, zaraz po przemówieniach, zaprosił na prywatne spotkanie rodzinę Gzowskich. Byli oni wzruszeni pamięcią Kanadyjczyków oraz Polonii o ich wielkim przodku.

Dodatkową atrakcją były broszury-miniatury wystawy, które przy wejściu do sali wręczały wraz z programami młode, sympatyczne studentki.

Reasumując, warto wyliczyć najwybitniejsze zasługi naszego rodaka podane w broszurce: powstaniec listopadowy 1830–31, współtwórca centralnego systemu transportowego, współtwórca parku Niagara Falls, twórca Związku Strzeleckiego w Kanadzie, przedstawiciel królowej Wiktorii w armii kanadyjskiej, projektant i budowniczy mostu kolejowego pomiędzy Fort Erie w Ontario i Buffalo w stanie Nowy Jork, współtwórca Instytutu Inżynieryjnego Kanady, administrator prowincji Ontario, wysoki urzędnik Kościoła anglikańskiego w katedrze St. James w Toronto oraz założyciel Wycliffe College w Toronto. Za swoje wybitne zasługi uzyskał tytuł sir od królowej Wiktorii, która darzyła go specjalnym uznaniem.

Kończąc, warto podkreślić, że aktywność młodych, ambitnych ludzi polskiego pochodzenia stale wzrasta. Przykładem tego jest organizacja spotkania w Queen's Park z okazji 200. rocznicy urodzin sir Kazimierza Gzowskiego. Dlatego należą się słowa uznania dla Polsko-Kanadyjskich Młodych Profesjonalistów z Toronto za ich zaangażowanie dla dobra nas wszystkich.

Ewa Barycka
1 czerwca 2013

Jeśli spojrzy się na mapę rejonu Halton, to wyraźnie widać nanizane jak korale na nitkę klifu Wyniesienia Niagarskiego plamy terenów chronionych (conservation areas). 

Zaczynając od północy w stronę jeziora Ontario, to Hilton Falls, Kelso Glen Eden, Crawford Lake, Rattlesnake Point i Mount Nemo. Położone blisko siebie niedaleko Toronto, a tuż-tuż Mississaugi, są powszechnie znane i popularne, dlatego rzadko o nich wspominamy, choć odwiedzamy je często.
Łączy je jedno – klify Wyniesienia Niagarskiego, ciągnącego się przez prawie 800 kilometrów od wodospadu Niagara po kraniec półwyspu Bruce na jeziorze Huron, przez wszystkie też przechodzi słynny szlak Bruce Trail.

Mimo że wydają się podobne, każdy ma coś niepowtarzalnego, odróżniającego go od innych. W Hilton Falls jest malowniczy wodospad, od którego park wziął nazwę, w Kelso są stoki narciarskie i sztuczne jezioro z plażą, które w lecie służy jako popularne kąpielisko, w Crawford Lake jest odtworzona odkryta tam w XX wieku wioska Irokezów, z palisadą, zabudowaniami, ciekawą ekspozycją w niewielkim muzeum, z Mount Nemo jest piękny widok na centrum Toronto.

 IMG 8155

Tym razem będzie jednak o Rattlesnake Point. Co ten park odróżnia od pozostałych? Przede wszystkim możliwość rozbicia namiotu na kempingu i nieskrępowanej wspinaczki skałkowej. Ponad 700 akrów parku ma chronić unikatową przyrodę Wyniesienia Niagarskiego. Są tu rozległe trawniki i łąki ze stołami piknikowymi, piękne trasy wycieczkowe ze spektakularnymi punktami widokowymi, polecamy Nassagaweya Canyon Trail ponad siedmiokilometrowej długości, trasa przekracza piękny kanion Nassagaweya utworzony przez szukające ujścia wody topniejącego lodowca, łącząc się z Crawford Conservation Area, pętla z powrotem do miejsca startu ma 15 kilometrów.

Rattlesnake położone jest przy początku Lowville Valley na izolowanej skale oderwanej od Wyniesienia, które powstało 400 milionów lat temu, kiedy tropikalne morze pokrywało prawie całą Amerykę. Tak jak w całym południowym Ontario, woda z cofającego się 12 tysięcy lat temu lodowca wyrzeźbiła wapienne skały i ostatecznie ukształtowała cały teren. Są tu skręcające gwałtownie strome kilkudziesięciometrowe klify, polodowcowe jaskinie i osypiska. Atrakcją są również kilkusetletnie cedry na klifie, Rattlesnake chwali się, że na jego terenie naliczono trzy 500-letnie. Jak to z tym wiekiem białych cedrów jest, tak naprawdę nie wiadomo, bo każdy park na Wyniesieniu twierdzi, że ma najstarsze. W każdym razie cedry sprawiły, że wybraliśmy się tutaj, bo Rattlesnake jest jednym z niewielu miejsc, gdzie można wspinać się na skałki z zabezpieczeniem na linie z góry, na tzw. wędkę. Właśnie w celu ochrony cedrów przed podobno niszczącym działaniem owiniętych wokół nich zabezpieczeń zabroniono wspinaczki w wielu miejscach. Tutaj też nie można korzystać z cedrów, ale są zamocowane na stałe haki w skale, można też używać innych drzew, chroniąc je matami przed uszkodzeniem.

Wybraliśmy się na rekreacyjną wspinaczkę w celu przypomnienia sobie, jak wygląda lina, i rozciągnięcia kręgosłupa, broń Boże żaden wyczyn, kilkuosobową grupą w wieku od lat dwunastu do sześćdziesięciu paru. Na klifach było już wielu wspinaczy i zorganizowanych kursów, te pilnowały od góry terenu, żeby nikt nie rzucał w dół kamieni, a w najgorszym razie żeby jakiś debil w pomroczności jasnej dla kawału nie przeciął nożem liny, takie przypadki podobno się zdarzały. Zejście w dół klifu, kilkadziesiąt metrów od parkingu, prowadzi wygodną szeroką drabiną z tablicami informacyjnymi.

Znaleźliśmy wolne miejsce na zrzucenie liny. Wbrew wyobrażeniom wspinaczka skałkowa w takich miejscach nie jest wydarzeniem dramatycznym, czasami wręcz nudnym. Założenie zabezpieczeń z taśm na szczycie klifu zajmuje sporo czasu, jeśli jest jedna lina, trzeba czekać na swoją kolejkę, czas zabiera też wkładanie butów do wspinaczki. Jeszcze kilka lat temu niepodważalna wydawałoby się teoria mówiła, że muszą być dwa numery mniejsze niż rozmiar buta, żeby noga lepiej przylegała do skały, więc noszenie ich powoduje potworny ból, zdejmuje się je z prawdziwą ulgą. Na szczęście podobno to już nieaktualny pogląd. To czekanie ma też swoje plusy, daje czas na rozmowy z przyjaciółmi, przyglądanie się technice innych, a są tu prawdziwi mistrzowie, ludzie pająki, warto przyjść do Rattlesnake tylko w celu ich obserwacji, wykonują na skale fascynujące ewolucje. My trafiliśmy na atrakcje w postaci zajęć kadetów, jedna grupa ćwiczyła w skwarze pady i biegi na łące na górze, druga trenowała zjazdy na linie. Nie za bardzo im to szło, dziewczyny piszczały i krzyczały, wpadając w panikę w momencie, kiedy zawisały w powietrzu, tracąc kontakt ze skałą, no ale każdy ma swój pierwszy raz. W każdym razie mieliśmy co oglądać.

Po treningach na sztucznej ścianie w hali, dla 12-letniego Patryka było to pierwsze wejście na prawdziwą skałę, więc Tomek wybrał łatwą drogę, zupełnie niepotrzebnie, bo Patryk okazał się z nas najlepszy, wspinał się rewelacyjnie i szukał sobie trudniejszych wejść. Cóż, młodość.

Tym, którzy nie mieli jeszcze okazji wybrać się do Rattlesnake, polecamy z przekonaniem. Kto chciałby zwiedzić więcej niż jedno conservation area w rejonie Halton, może to zrobić tego samego dnia z tym samym biletem. Opłata wynosi 6,50 dol. od osoby dorośli, dzieci do lat 14 – 4,75 dol., poniżej czterech lat bezpłatnie.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

sobota, 08 czerwiec 2013 22:27

Listy z nr. 23/2013

O grafie Pruszyńskim Pan graf Pruszyński jakoś jakby mnie nawet nie zaskoczył; może dlatego że czytałem jego teksty, jako że sporo pisze o Białorusi, a moje korzenie też są kresowe, spod Nowogródka. Zawsze mnie zastanawiało, że on tak jakoś natarczywie wszędzie i wysoko mierzy. Jednak chyba mentalnie wyrodził się on już z manier charakterystycznych dla wyższych sfer i przyjął styl typowy dla współczesnych polityków w Polsce. Oto nie potrafiąc znaleźć rzeczowych argumentów w stosunku do swojego białoruskiego prezydenckiego kontrkandydata Łukaszenki, używał w stosunku do niego przezwisk, więc odnosiłem wrażenie, że całe to jego kandydowanie, jak i wszystko inne traktuje on…
Jest to kwestia dotycząca emerytów polskich mieszkających na stałe w Kanadzie, którzy pobierają emeryturę polską, a także tych emerytów polskiego pochodzenia, którzy mają zamiar bądź już zdecydowali się na powrót do Kraju. Dla uściślenia tematu dodam, że dotyczy to ich emerytury polskiej opodatkowanej tak w Polsce, jak i Kanadzie, a także świadczeń emerytalnych kanadyjskich opodatkowanych tak w Kanadzie, jak i wtórnie w Polsce. W czym rzecz? W dniu 14 maja 2012 r. rządy obu krajów, tj. Kanady i Polski, podpisały nową konwencję podatkową zwaną Tax Treaty, która po ratyfikacji przez oba kraje (ratyfikacja w toku) zastąpi Canada-Poland Tax Convention 1987, czyli poprzednią…
sobota, 08 czerwiec 2013 22:01

Kefir w Seulu

Napisane przez

trelinska"Kefir w Seulu" – wpisuję w Google'a mając nadzieję, że jakieś informacje znajdę, nie mam jednak dużo szczęścia... 

Gdzieś w Korei jest ten kefir, ale oprócz Internetu, nie mogę znaleźć, gdzie go kupić. Takie samo małe miałam szczęście z różnymi serami, z chlebem żytnim i z makiem. Czasem wydaje się, że nie można niczego znaleźć w tym kraju.

Mieszkając w Kanadzie, byłam przyzwyczajona do tego, że Polacy są wszędzie. Gdzie można znaleźć Polaków, to można znaleźć polskie sklepy, polskie kościoły i społeczność polonijną.

Wychowana byłam w Kanadzie, ale jedzenie polskie, szkoła polska i przyjaciele nigdy nie byli daleko, najbliżej to pięć minut od domu, a najdalej w sąsiednim mieście. Wszystko co potrzebne raczej można było znaleźć od ręki.

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.