Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (63)
Przyniósł sporo ciekawych i ważnych dla nas informacji.
W miasteczku zostało bardzo mało starych przemytników. Natomiast roiło się od powstańców, niesympatycznych, pogardzanych przez bardzo nielicznych fartowców. Granica zdawała się teraz próżną, bezbarwną. Nieraz wspominałem dawnych kolegów i ogarniał mnie żal za nimi...
Józef Trofida nie chodził za granicę. Saszka Weblin zabity. Żywica się zastrzelił. Julek Wariat zmarł. Pietrek Filozof wyjechał. Bolek Lord siedzi w więzieniu. Kruczka zabili powstańcy. Jurlin, po ucieczce Soni, zaprzestał roboty. Chińczyk zginął w Sowietach. Gwóźdź zarżnął się brzytwą niedługo po ucieczce z zesłania. Felek Maruda wpadł za granicą na początku jesieni. Buldoga skazano wyrokiem Rewtrybunału na zesłanie. Wańka Bolszewik, po ucieczce z Sonią Jurlinową, do miasteczka nie wrócił. Bolek Kometa wodzi obecnie dzikich. Po zabójstwie Suma, jest jedenastym ich maszynistą i jedenastym... wariatem (inaczej nie wyniesiono by go do tak wielkiej godności). Mamut złamał sobie nogę na drugiej linii, gdy zeskoczył z urwistego brzegu rzeczułki na kamienie i okulał. Alińczuki chodzą bardzo mało. Boją się, aby nie sprzątnięto ich zagranicą, bo wiedzą, że mają wielu wrogów. Dzicy pracują nadal w coraz to innym komplecie. Kilku z nich wpadło w Polsce, kilku w Sowietach, kilku zabito lub postrzelono, a reszta pracuje jeszcze huczniej i weselej, pod dowództwem słynnego wariata Bolesława Komety... Nigdy nie robiliśmy zasadzki na dzikich, chociaż było to bardzo łatwe. Obecnie jest to jedyna, sympatyczna dla nas partia.
Zawierucha nad Sanem, cz. 2 (2)
Lubił sport i sportowców, do których należałem. Uznał, że chemika ze mnie nie zrobi. Matematyki uczyła mnie pani Czucharska, przemiła osoba. Lubiła rozmawiać jedynie z tymi, którzy umieli matematykę, a więc z Jasiem Kozłowskim czy Julianem Łełykiem. Nas, średniaków, nie zaczepiała.
W klasie maturalnej moim niezapomnianym nauczycielem został pan Ekert, kierownik sekcji piłki nożnej Pogoni, której byłem czołowym zawodnikiem. Pan Ekert prawie codziennie o siódmej rano dawał nam bezpłatnie dodatkowe lekcje. Uczęszczali wszyscy uczniowie, piłkarze Pogoni. W ten sposób przygotowywał nas do matury. My niewdzięcznicy narzekaliśmy na tę wczesną godzinę i powiem, że niejeden raz przesypialiśmy te lekcje.
Kiedy ma się naście lat, to zaczynają się zainteresowania dziewczynami. Koleżanki z naszej klasy traktowały nas lekceważąco, bo przecież my byliśmy dla nich smarkaczami. Rosły nasze szanse u koleżanek z młodszych roczników. Ja ożeniłem się potem z jedną z nich, Aliną Manasterską. Obyczaje w Lubaczowie były zdecydowanie surowe. Panienki w gimnazjum musiały zachowywać się skromnie, a tak zwane chodzenie ze sobą traktowano od razu jako zamiar matrymonialny. Dziewczyny z pierwszej klasy żeńskiej tańczyły na przerwach tylko ze sobą, w takt nuconych melodii. Największą atrakcją były tego rodzaju sytuacje, gdy dziewczyny wychodziły z klasy na podwórko i musiały przejść przez nieoświetlony korytarz. Wtedy kilku naszych kolegów zamykało drzwi i całowało złowioną dziewczynę. Żadna nie poskarżyła się nauczycielom. Z dużym zainteresowaniem przechodziły przez ten całuśny korytarz. Niestety, w tych zabawach nie uczestniczyłem, bo jeszcze nie miałem takich zainteresowań, a może bałem się, że to grzech? Dzisiaj żałuję tamtych okazji.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (62)
Robią dniówki po stodołach, po borach... Piją, bawią się... Co dzień coś nowego! Co noc jakieś zajście!...
Długo mówię do niego, lecz spostrzegam, po pewnym czasie, zdumione spojrzenie Pietrka i milknę. Rozumiem, że mnie nie słuchał.
A on mówił:
– Wiesz co?... Zupełnie o tym wszystkim zapomniałem!
– Zupełnie?!
– Tak... Nie myślę o tym... Bo i co w tym ciekawego?
Wówczas wstaję i mówię:
– No! Na mnie czas!... Czekają! Żegnam go. Ściska mi dłoń i pyta:
– Kiedy przyjdziesz?
– Nie wiem.
– Przyjdź jutro. Koniecznie.
– Może przyjdę.
Odprowadza mnie na ulicę. Potem wraca. Idąc chodnikiem, obok domu, słyszę, przez otwarte okna mieszkania, jego wesoły śmiech. Inny niż zwykle: soczysty, szczery, tchnący werwą i życiem!...
Zawierucha nad Sanem, cz. 2 (1)
Szanowni Państwo, mamy przyjemność przedstawić Państwu drugą część drukowanej już w "Gońcu" powieści Zdzisława Daraża, "Zawierucha nad Sanem", która zdaje relację naocznego świadka z trudnych stosunków ukraińsko-polskich na tamtych ziemiach. Zapraszamy do lektury!
Za Sanem w Lubaczowie
Od września 1939 roku, prawie przez 8 lat, zawsze budziłem się w środku nocy i nasłuchiwałem dziejących się wokół wydarzeń. Gdy zbudziłem się w Lubaczowie w pierwszą noc po zakończeniu Akcji "Wisła", ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie słyszę już wystrzałów, w oknie nie migoczą odblaski łun pożarów, natomiast widzę przez nie piękny księżyc i rozgwieżdżone niebo. A więc nastał spokój. Społeczeństwo wówczas sądziło, że wraz z pokojem wrócą czasy przedwojenne. I przez jakiś czas tak było. Działał prywatny handel, młodzież gimnazjalna w kolumnie czwórkowej chodziła do kościoła, rozwijało się rzemiosło.
Z Lubaczowem łączą mnie mocne i emocjonalne wspomnienia. Tu kończyłem liceum, tu mieszkali moi rodzice, tu podjąłem pierwszą pracę. Wtedy było to małe, bardzo zniszczone wojną miasteczko z dużą liczbą gospodarstw rolnych. Miejski charakter miał jedynie rynek. Zniszczenia wojenne spowodowały, iż Lubaczów nie miał sieci elektrycznej, agregat dostarczał prąd tylko w określonych godzinach, miasto nie posiadało kanalizacji, wodociągu, gazu. Dużo obiektów i domów było krytych słomą. Niektóre ulice przypominały wiejskie, polskie drogi. W podobnej sytuacji były wszystkie miasteczka i osady polskiego pogranicza wschodniego.
Dzisiaj trudno sobie to wyobrazić.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (61)
Mnóstwo nieprzespanych nocy, stałe przeszywanie mroków oczami, ciągłe chodzenie pod kulami, ustawiczna czujność, zrobiły ze mnie innego człowieka.
Zmieniłem się nawet fizycznie. Od dawna nie widziałem siebie w dużym lustrze. Gdy teraz, ubrany od stóp do głowy we wszystko nowe, spojrzałem na siebie w dużym lustrze, byłem zdumiony. Zobaczyłem obcego mi człowieka. Szczególnie dziwna była twarz i oczy... zimne, błędne, a w nich czają się zagadkowe głębie, których nie było dawniej... Od tego czasu nie lubię wpatrywać się w oczy ludziom i staram się, aby spojrzenie moje było spokojne, łagodne... Długo patrzyłem sobie w oczy, starając się zrozumieć: co to jest? Lecz nie mogłem tego pojąć!... Tam było coś z mroków nocy, z błysków stali, z łyskania ogni strzałów karabinowych, z ciągłego zaciskania zębów, ze stałego oczekiwania uderzenia i chęci uprzedzenia ciosu... Odbijała się w nich utrwalona noc i granica...
Dziwią mnie ludzie. Są niepotrzebnie nerwowi. Robią tyle zbędnych ruchów. Są bardzo roztargnieni i nieuważni. Z byle powodu zaczynają się denerwować, złościć, krzyczeć. Wszyscy są bardzo chciwi i bardzo tchórzliwi. Ciągle, wszędzie starają się mnie oszukać... na grosze. Daję się oszukiwać i śmieję się z tego w duchu.
Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 45)
– Płyńmy tam – rozkazał Tom stanowczo.
Łódź pochyliła się w ostrym zakręcie na lewą burtę. Po chwili, przy akompaniamencie fal rozbijających się o przybrzeżne kamienie, z wyłączonym silnikiem dryfowaliśmy w stronę pomostu. Ali i Baba, szczekając, biegały wzdłuż linii wody. Na trawie, w połowie drogi do domu, stał przygarbiony mężczyzna mniej więcej wzrostu Karola. Ubrany był w czerwony sweter, dżinsy i niegdyś białe adidasy. Miał związane w kucyk długie, poprzeplatane siwizną włosy, siwawe wąsy i wyraźnie rysujący się pod swetrem brzuch piwny. Palił spokojnie papierosa, przyglądając się nam zza drucianych okularów. Stał prawie dokładnie w miejscu, w którym wczoraj pozostawiłem przykryte niebieską plandeką zwłoki Karola. Plandeka zniknęła, zwłoki też. Niewiele rozumiałem z tamtej sceny.
– Kim pan jest? – usłyszałem donośny głos Larry'ego przekrzykujący szczekanie psów. Jeden z agentów Kevina włożył rękę pod marynarkę.
– Joe. Nazywam się Joe Mayoos. Jestem… byłem przyjacielem Karola Levickiego, właściciela tej wyspy – odezwał się zachrypnięty głos z nieznanym akcentem.
Mężczyzna podszedł bliżej i krzyknął na psy. Jeden z ludzi Kevina wyskoczył z cumą w ręku na pomost. Jeden za drugim powoli wysiadaliśmy na ląd. – Policja –
Tom Norman zaprezentował oznakę.
– Nie zrobiłem nic złego – zaasekurował się na wstępie Indianin.
– Gdzie są zwłoki Karola Levickiego? – zamiast przywitania rzucił prosto z mostu Brown.
– W grobie.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (60)
Idę na przełaj lasem, w kierunku drogi, prowadzącej do Zatyczna. Z dala rozlegają się głuche, ciężkie westchnienia grzmotów. Zbliżają się coraz bardziej ku mnie. Zrywa się wiatr i pędzi górą, po wierzchołkach drzew, wypełniając las lękliwym poszumem. Zapada zmierzch. Ledwie znajduję drogę między drzewami. Nagle, jak lanca na łąkę, spada na las długa zielona błyskawica. Nisko, jak spod ziemi huczy grzmot i ciężkimi falami płynie w mrok... Druga błyskawica – żółta, pruje powietrze... Trzecia – czerwona, wybuchła jak rakieta... Czwarta – złota, przetyka daleko mrok... Piąta – biała, zrywa noc z ziemi i przez pewien czas, widzę wyraziście każdy pień, każdą gałąź, każdy liść... A potem błyskawice spadają nieustannie. Splatają się. Wymijają się. Mkną jedna za drugą. Rozrzucają między drzewami potoki światła...
Powietrze dziwnie wibruje... ciężko huczy... Drzewa drżą...
Nawałnica... Wiatr łamie gałęzie i obala na ziemię drzewa... Błyskawice rozbijają w drzazgi najpotężniejsze sosny, jodły i brzozy. Las dygocze...
Idę wciąż naprzód. Z góry, na głowę, lecą złamane gałęzie. Gdzieś na prawo i lewo padają złamane drzewa. Górą migoczą błyskawice. Trwożny poszum lasu zlewa się ze świstem wiatru i huczeniem grzmotów.
Niosę w ręce latarkę, lecz nie potrzebuję nią świecić. Błyskawice nieustannie oświetlają mi drogę.
Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 44)
Fundusz uzyskany ze sprzedaży przeznaczam w całości dla organizacji charytatywnych walczących z aborcją w USA poprzez konsultacje i niesienie pomocy finansowej matkom nienarodzonych jeszcze dzieci. Pamiętajmy wszyscy… to nie są embriony i płody, to… nasze dzieci. Wszystkie dzieci należą do ludzkiej rodziny, jak śpiewał wokalista w znanym utworze skomponowanym przez Chucka Mangione«. Takiej ciszy jeszcze nikt na żadnym zgromadzeniu w historii świata nie słyszał. W świetle reflektorów widziałem wiele szeroko otwartych ust. Delegatka zamarła w bezruchu, a kamerzyści pozostawili swój sprzęt, konsultując się wzajemnie. Wiatr nad zatoką San Pablo zamarł, pozostawiając wiszące liście winogron w studyjnym bezruchu. Podniosłem rękaw, odsłaniając przed kamerami zegarek Henry'ego. Stało się.
»Dziękuję wszystkim, za chwilę rozdam kopie mojego oświadczenia oraz oferty sprzedaży majątku i nieruchomości. Zezwalam na ich publikację. Jeszcze raz dziękuję za przybycie«. Zszedłem ze schodów werandy i podałem plik dokumentów ludziom siedzącym w pierwszym rzędzie, prosząc o podanie dalej. Dopiero kiedy odwróciłem się w kierunku drzwi, zawrzało i wszyscy zaczęli wydzierać sobie papiery z rąk. Po wstępnym szoku cała grupa gości zaczęła wykrzykiwać pytania. Zamknąłem za sobą drzwi na zamek i pędem, ślizgając się po marmurze, popędziłem do pokoju gościnnego.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (59)
– Wstawaj! – mówię do niego.
Powstał.
– Ręce do góry! – rzekłem, celując mu w pierś lufą rewolweru, którą oświetlała latarka.
Nagle przemytnik robi błyskawiczny ruch. Ledwie zdążyłem cofnąć się: chciał wyrwać mi z ręki rewolwer. Kopię go w brzuch. Wtedy zaczyna uciekać. Znów gonię za nim. Podziwiam jego odwagę. Żeby nie twarde postanowienie, żeby nie zabijać bez koniecznej potrzeby, zastrzeliłbym go dawno. A rzeczywisty czekista lub sieksot, gdyby przemytnik nie zatrzymałby się na pierwsze wezwanie strzelałby do niego, nawet nie ścigając.
Gonię uciekającego. Znowu obalam go na ziemię. Każę mu podnieść się. Przemytnik jeszcze raz spróbował wyrwać mi z rąk rewolwer, a gdy znów mu się to nie udało, zaczął uciekać. Dziwi mnie to, dlaczego ucieka tak rozpaczliwie, narażając się na śmierć. Ponownie obalam go na ziemię. Wówczas biorę w zęby latarkę, a lewą ręką ujmuję go za kołnierz kurtki i podnoszę w górę. Parabellum mam w prawem ręce. Wyprowadzam go na drogę i idziemy w kierunku mostu. Tam błyskają z dala latarki kolegów. Nagle mój jeniec uderza mnie silnie pięścią w bok i rzuca się z drogi w prawo. Latarka wypadła mi na drogę. Dobrze, że nie zepsuła się.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (58)
Widzę dwie głowy w budienowkach, z czerwonymi gwiazdami z przodu. Dwie lufy karabinowe są skierowane w to miejsce, gdzie byłem przed chwilą. Wtem z prawej strony, z brzegu urwiska, błysnęła jeszcze jedna latarka i rozległ się głos Szczura:
– Ruki wwierch!
Zgasiłem swą latarkę i zeskoczyłem z urwiska, które w tym miejscu było niegłębokie, pomiędzy stojących tam krasnoarmiejców... Mam parabellum w pogotowiu.
Szczur świeci na nas z góry.
– Co za jedni, psiakrew! – pytam klnąc po rosyjsku.
– Krasnoarmiejcy.
– A co tu, do diabła, robicie?
– Wracamy z Krasnego. Byliśmy tam na zasadzce.
– Skąd jesteście? Z granicy?
– No, tak.
– A kto wam pozwolił na tyłach się włóczyć i zasadzki robić?
– Politruk.
– Macie krasnoarmiejskie książki?
– Nie.
– A skąd ja, do cholery, mogę wiedzieć, że wy faktycznie krasnoarmiejcy?
– Wy, towarzyszu, nie klnijcie. Nie macie do tego prawa!
– A czemu tu łazicie i płoszycie nam przemytników?
– Myśmy szli drogą... bardzo cicho...